piątek, 30 grudnia 2016

LED ZEPPELIN – Led Zeppelin II (Atlantic 1969)

Muzyka to najlepszy język do poruszenia serc ludzi na całym świecie.
- Jimmy Page
Czuję się wielce zaszczycony i bez mała zaaferowany, ponieważ omawiam, być może najlepszą według wielu rankingów, płytę hard rocka. Ba! Może w ogóle najbardziej doniosły album rockowy. Ale nie jest to najważniejsze, gdyż dla mnie to i tak szczególna płyta ulubionego zespołu. Jestem pewien, że nie jestem w tym odosobniony. Po prawie pół wieku od wydania, album Led Zeppelin II nie zestarzał się i wciąż dostarcza niezatartych wrażeń.
Istnieją  płyty, które trzeba powoli przetrawić, aby przekonać się do nich, z drugiej strony są płyty, którym nie sposób się oprzeć  i bez pamięci zadurzyć od pierwszego słuchania. „Dwójka” bezsprzecznie należy do tej drugiej kategorii. Zdaje się,  że to w głównej mierze za sprawą podejścia do dźwiękowej materii  nietuzinkowego i niezależnego muzycznego wizjonera Jamesa Patricka Page’a. Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale zaledwie paru wykonawców zdolnych było w tak monumentalny i efektowny, a zarazem niespodziewany sposób wykorzystać możliwości powszechnie znanych instrumentów do stworzenia niespotykanych współbrzmień pobudzających wyobraźnię. Nowatorskie spojrzenie na posługiwanie się dźwiękiem i bezgłosem niezwykle ożywione w brzmieniu Zeppelinów. Fenomenalnie kontrastujący ciszą.

Serwujący zadziwiające pauzy dźwiękowe, tak charakterystyczne dla finalnego brzmienia. Jednocześnie pamiętający o filarze całego stylu grupy, gdzie poczesne miejsce zajął fundamentalny triumwirat melodyki, nastroju oraz aranżacji. Tym co stanowi o niezwykłości hybrydowej konwencji jest przede wszystkim umiejętność Page’a do operowania wspomnianymi atrybutami. Bo tutaj każdą pojedynczą zagrywką trzeba się delektować. Wręcz rozsmakować w niełatwej konfiguracji dźwięków, gdzie wszystko zdaje się mieć swoje właściwe miejsce. Kontrasty u Zeppelinów nie objawiają się jedynie w natężeniu decybeli. Co rusz napotykamy zaskakujące transformacje tempa i klimatów. Nie brakuje też raptownych dysproporcji między typowymi oczekiwaniami odbiorcy w zakresie prezentowanej muzyki, a niestandardową rzeczywistością całej gamy proponowanych dźwięków.


Tętno rozpoczyna szybciej pulsować, konwencje  zostają złamane, zastałe reguły przestają obowiązywać… Tej dźwiękowej opowieści się nie słucha, tylko przeżywa – całym sobą, sercem i duszą, a po zakończeniu wszystkie napotkane dotychczas dźwięki wydają się czymś znacznie uboższym. Led Zeppelin II za każdym razem tarmosi emocjonalnie. Każdorazowo ukazuje potężne oblicze klasy kwartetu, dosłownie obezwładnia. Zmusza do poddania się magii tej klimatycznej muzyki. Zagnieżdża się w duszy na zawsze – wszak zawarta tam masa uczuć, energii i ekspresji znamionują wiele odcieni pełnych pasji artystycznych oddziaływań liryczno-instrumentalnych. Jeśli doceni się tę płytę, to absolutnie trudno jest znaleźć jakieś mankamenty bo zwyczajnie wszystko ukazane jest w oślepiającym blasku bożej iskry rockowych „wajdelotów”. Następna w kolejności po fantastycznym debiucie, należy do tych, o których mówi się, że wciąga jak dobry kryminał.
Przyznam szczerze, że kiedy poznawałem tę płytę przeszło trzy dekady temu, nie spodziewałam się takiej muzyki. A przecież po przesłuchaniu „jedynki” właściwie powinienem być przygotowany na taką dawkę, a jednak… po prostu nie doceniłem talentu kwartetu!


Zawartość albumu przykuwa słuchacza dosłownie od pierwszej nuty i nie pozwala na oderwanie się od kolejnych utworów. Sprawcy tego stopniowo wprowadzają odbiorcę w coraz to bardziej intrygujące dźwięki, pozwalając na bycie w ciągłej ciekawości poznawczej. Dość różnorodne ukazanie punktu odniesienia, jakim jest tutaj wokalno-instrumentalny styl muzyki wywodzący się z ludowej pieśni Afroamerykanów, powoduje, że w przeszłości chwilami nie byłem pewien, czy stoję po stronie tradycyjnej konwencji bluesowego schematu, czy jej awangardy białych spadkobierców czarnej odmiany bluesa. Kompozycje eksponują fundamentalny moment dla rozwoju muzyki w szerszym ujęciu. To wtedy, pod koniec lat 60-tych, tradycyjny blues w sposób naturalny zmieniał się w masywniejszą muzykę, będącą zewem dojrzewającego pokolenia urodzonego zaraz po II wojnie światowej. Dziewięć utworów osadzonych w bluesie. Oryginalnych, zagranych z brawurą i wyprodukowanych przez samego Jimmy'ego Page'a w sposób nieosiągalny dla współczesnych fachowców od realizacji nagrań. To w gruncie rzeczy dźwięk tworzony w ramach rock&rollowego tworzywa nieoczekiwanych melodii i harmonii, stał się potężniejszy, gęstszy, bardziej namacalny. Led Zeppelin II to było naturalne granie z czadem, z mocą, świetnie wyeksponowanym masywnym dołem brzmieniowym. Zjawiskowo nie traci swej pozytywnej ciężkości, wprowadzając gdzieniegdzie delikatnie rozlegające się wokalne canto Planta o psychodeliczno-folkowych odcieniach, a forma wykonania zawiera urok, jakiego przeważnie daremnie  wypatrywać w twórczości obecnych artystów.


Album zarejestrowano w trakcie trasy koncertowej promującej debiutancki krążek Led Zeppelin. Dokładnie podczas przerw między kolejnymi występami. Nagrania  odbywały się w różnych miejscach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. W okresie od stycznia do sierpnia 1969 roku. Doprawdy w dość ekstremalnych warunkach. Sekcję rytmiczną nagrywano w Londynie, harmonijkę ustną w Vancouver, głos dołożono i ostateczny szlif całości nadano w Nowym Yorku. Ponoć wyróżniały się permanentną gonitwą  i żywiołowością, co jest wbrew tezie, że „co nagle to po diable”. Tym bardziej dziwi, naprawdę pozytywny efekt finalny w obliczu dość pejoratywnych opinii Page’a. Jak sam wspominał poprzez to całe spontaniczne wariactwo podczas realizacji albumu stracił do niego serce. Co gorsza postradał wiarę w pomyślny końcowy wynik sesji, pomimo przychylnych opinii otoczenia.


Uzyskany rezultat, który okazał się wyjątkowym efektem improwizacji, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Jako żywo energia promieniująca z albumu, to po trosze następstwo pełnego oddania (zespołu) w występy na koncertowej scenie. Na plan pierwszy wysuwa się pełne polotu poczucie swobody i spontaniczności, utrwalone w nad podziw dojrzałych artystycznych ramach. Podobnie jak przy innych płytach, nad produkcją czuwał dyżurny lider Zeppów, Jimmy Page oraz epizodycznie George Chkiantz. Na albumie po raz pierwszy użyto też technik nagrywania opracowanych przez cenionego inżyniera dźwięku, Eddiego Kramera, tego samego, który wcześniej tak owocnie współpracował z samym Hendrixem.
„Chciałem gitarowego motywu zdolnego poruszyć ludzi i wywołać uśmiech na ich twarzach. Gdy kompozycję wykonaliśmy po raz pierwszy, koledzy podkręcili ją jeszcze bardziej tak, że brzmiała zarazem złowrogo i pieszczotliwie"  - J. Page.

Już na starcie album (niczym u Hitchcocka) zaczyna się trzęsieniem ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć i tak jest w istocie. Wielki wystrzał napędzający kawałek, który pewnie po wsze czasy będzie symbolem  rockowego grania. Ścinający z nóg Whole Lotta Love – spektakularny, odważny i transowy. Zdolny do generowania w głowie słuchaczy obrazów. Pobudza wyobraźnię w specyficznie zmysłowej nucie. Zdolnej rozchwiać dźwiękową harmonię poprzez niepokojące tonalne pierwiastki. Ten odwrócony pogłos. Mnóstwo mikrofonowych technik dający upust artystycznej wyobraźni lidera formacji w osobie Page’a. Ile razy słucham tego utworu, tyle razy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że między przywódcą zespołu, a pozostałą trójką muzyków była zdumiewająca chemia. Co więcej. Cała czwórka wykonawców posiada wyjątkową zdolność przyciągania do własnej muzyki. Obok tej sztandarowej kompozycji, będącej katalizatorem twórczości Zeppów, na tej płycie wielu znajdzie coś dla siebie. To głównie zasługa przepięknego muzycznego języka, bardzo opisowego i wyszukanego. Do tego reprezentatywne dla zespołu teksty, zdominowane przez damsko-męskie tematy. Tak przecież charakterystyczne dla tradycyjnej bluesowej retoryki, gdzie odpowiednie miejsce zajmuje tematyka tabu, przejawiająca się niekiedy w dosłownej  seksualności.


Mimo dość intrygujących dźwięków, pełnych szybkich zagrywek, momentami można sobie pozwolić na chwilę refleksji, a nawet wzruszenia, jak w przypadku pełnej intymności dedykacji wokalisty wobec wybranki serca – swojej żony Maureen – w utworze Thank You. Klasyczny hardrockowy kawałek ze znakomitym, drapieżnym  riffem Heartbreaker gwarantuje moc wrażeń i dużą dawkę adrenaliny. Zagrany przez Page’a, jak większość kawałków z „dwójki”, na jego ulubionej gitarze. Miodowym podpalanym Gibsonie Les Paul Standard 1959 (Number One), o której zwykł wymownie mawiać „Stała mi się żoną i kochanką. Absolutnie nie do zastąpienia”.


„Łamacz serc” osadzony w bluesowej skali, ale sposób, w jaki Page wydobywa te czyste i rześkie dźwięki, przydaje mu energii tak skutecznie przekazywanej kolejnym pokoleniom metalowych następców. Żywiołowy Livin’ Lovin’ Maid (She’s Just A Woman) poraża koszącym, zbijającym z nóg drivem. Podobnie jest z The Lemon Song. Pierwszorzędny What Is and  What  Should Never Be nokautuje nastrojem. Na dokładkę zabójczy Ramble On. W warstwie literackiej świadectwo fascynacji twórczością J.R.R. Tolkiena tak celnie korespondujący z aurą hippisowską, a skontrastowany w czarującej brzmieniowej fakturze, zapewne stworzonej przez pozostającego nieco w cieniu Johna Paula Jonesa. Nie zabrakło próbki inwencji perkusisty Johna „Bonzo” Bonhama w popisowym całkowicie instrumentalnym Moby Dick.
Płytę godnie zamyka zbliżony na wstępie do pierwowzoru bluesmana Sonny Boy Williamsona - Bring It On Home, gdzie w rozwinięciu przeistacza się w elektrycznego, dojmującego potwora, by powtórnie w kodzie powrócić do wyjściowego tematu.
Zaiste tym zbiorem utworów nie sposób się znudzić, bo jego wyjątkowość, cały czas trzyma słuchacza w napięciu. Wchłania się błyskawicznie, ponieważ muzyka urozmaicona jest fascynującymi dialogami wzajemnie uzupełniających się muzyków - pasażerów „przewodniego sterowca”. Kawał wciąż żywej, rzetelnej historii.




niedziela, 25 grudnia 2016

WISHBONE ASH – Argus (MCA 1972)

Pierwsze skojarzenie z przestrzenią dźwięków może wydać się nie odkrywcze. Wishbone Ash to nietuzinkowy zespół. Choćby ze względu na specyficzny sposób podejścia do muzyki, który sobie wypracowali jako znak rozpoznawczy - dwóch wiodących gitarzystów, a przy tym  trzech równorzędnych wokalistów. To wszystko w czteroosobowym składzie! W efekcie mamy do czynienia z  ekscytującą mieszanką kilku konwencji muzycznych. Indywidualny styl praktycznie niemożliwy do podrobienia i to dzięki inwencji oraz wyobraźni instrumentalistów wkładających całe serce w dosłownie każdą kompozycję, która niechybnie z każdą minutą rozwija się i rośnie w siłę. Natychmiast, bez trudu da się rozpoznać charakterystyczny styl grupy, gdzie gitarowe partie solowe grane są unisono. Sprokurowane dźwięki żyją dzięki szczególnym wzajemnym oddziaływaniom gitarzystów. Do tego gitara basowa, która często nie stanowi wyłącznie tradycyjnie integralnej części sekcji rytmicznej, ale ustawicznie idzie w parze z wirtuozerską konwersacją gitarzystów. Podobnie rzecz się ma z niejako polifonicznymi wokalami, ujętymi w zwarty i ujmujący przekaz, stwarzający niezapomniany muzyczny  klimat, wkomponowany niejednokrotnie w wyraźnie złożony wielowymiarowy obraz struktur rytmicznych. Innym razem intrygujący staje się pomysł z żonglowaniem odrębnych linii śpiewu poszczególnych muzyków będący konsekwencją ich niezmiernego talentu i wszechstronności. To pokazuje bogactwo harmonijnych interakcji między kreatorami urzekających brzmień, które jest  fundamentem konstruowania niepowtarzalnej atmosfery. Struktura kompozycji niezmiennie wzbudza zachwyt i ewidentnie nie pozwala koncentrować się na niczym innym.
Ostateczny efekt jest dowodem na mistrzowski stopień opanowania muzycznego  rzemiosła, nie tylko w aspekcie technicznym, ale również w kontekście ich melodyjności. Autentyczna siła przyciągająca. Zjawiskowe, będące wypadkową pojedynków A. Powell – T. Turner, niemal niekończące się gitarowe solówki z podkładem bardzo wyraźnego pulsującego basu,  znamionują urok najlepszych lat istnienia grupy. Epokę, kiedy nie brakowało wydatnej różnorodności, która cechowała stylistykę przedstawicieli podobnego grania. Czas, gdy wzajemnie splatały się równie istotne motywy bluesowe, hard rockowe, a nawet folkowe, czy jazzowe brzmienia. Argus został nagrany w pierwszym klasycznym składzie z Martinem Turnerem (bas Gison Thunderbird IV, wokal), Andy’m Powellem (gitara Gibson Flying V, wokal), Tedem Turnerem (gitara Fender Stratocaster, wokal) i Steve’em Uptonem (perkusja Capelle). Uzupełnieniem podstawowego składu w czasie rejestracji materiału był klawiszowiec John Tout dający próbkę swoich niewątpliwych możliwości w utworze Throw Down The Sword.


Tym wydawnictwem czwórka z uroczego nadmorskiego Torquay, wznosi się na pułap dostępny nielicznym. A może właśnie z powodu „klimatycznego” położenia angielskiej miejscowości mamy do czynienia z taką zjawiskową nutą!?
Do tego ta aura, otaczająca zbiór kompozycji, stanowiąca jeden z niekwestionowanych i barwnych, składników tego wydawnictwa. Album posiada mistyczne muśnięcie, które jest niezwykle trafnie eksponowane przez przyciągającą uwagę okładkę. Jej urzekający wygląd nacechowany pięknem i prostotą zaprojektowali ludzie z designerskiej agencji graficznej Hipgnosis. Umieścili na niej, zgodnie z wizją lidera agencji Storma Thorgersona, postać wojownika zaczerpniętą z filmu „Diabły” Kena Russella (The Devils), ze względu na jej enigmatyczne oblicze. Z kolei to spowodowało nadanie tytułu – Argus. Inicjatorem tytułu okazał się ówczesny perkusista grupy Steve Upton, którego wówczas fascynowała grecka klasyka, z jej całą plejadą mitologicznych postaci. Nazwa Argus (również funkcjonuje nazwa Argos) oznacza według mitologii greckiej olbrzyma o stu wiecznie czuwających oczach. Nieprzypadkowo więc owa postać strażnika - wojownika przewija się w dwóch kompozycjach z albumu - Warrior i Throw Down the Sword.



Stojący w blasku wschodzącego lub jak kto woli zachodzącego słońca, rycerz z włócznią zdradza cechy romańskie. Jego oblicze pozostaje tajemnicą, ale jest jeszcze inny, zdecydowanie bardziej interesujący szczegół znajdujący się na rewersie okładki albumu. Jeśli się dobrze przypatrzeć, można zauważyć, że wojownik nie spogląda na krajobraz, lecz na… latający spodek - statek obcych. Wygląda jak jakiś nieziemski wehikuł z bardzo odległej galaktyki, który mógł odwiedzać Ziemię w bardzo odległej epoce. Nie wiedzieć czemu po latach w edycji kompaktowej płyty pozbyto się tego Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego. Według mnie postąpiono niesłusznie, gdyż proponowane pierwotnie połączenie tak przeciwstawnych, nieoczywistych elementów jak rycerz i UFO dodawało tylko smaczku całemu projektowi. Szkoda, że być może wydało się to zbyt pretensjonalne następnym pokoleniom zachowawczych wydawców analizowanego dzieła.



Fotografie zdobiące front okładki wykonano w dolinie rzeki Verdun, położonej na południu Francji. Autorem fotografii był Barry Wentzell, który także stał za wykonaniem zdjęć poszczególnych muzyków formacji WA, a umieszczonych w części środkowej rozkładanego etui płyty.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że jak wieść niesie, okładka albumu Argus tak spodobała się Jimmy'emu Page'owi, że postanowił zamówić w firmie Hipgnosis zaprojektowanie okładki płyty Led Zeppelin Houses of the Holy (tej z wizerunkiem irlandzkiej „Grobli Olbrzyma”). Nawiasem mówiąc tak Page’owi przypadł projekt „piątki” do gustu, że zlecił zaprojektowanie tej samej agencji graficznej kolejne albumy Presence oraz In Through the Out Door. Hipgnosis jest również odpowiedzialna za aktualnie kultowe okładki albumów takich renomowanych grup jak Pink Floyd, Black Sabbath, UFO, czy Genesis.


Jeśli chodzi o repertuar zawarty na tym krążku to prawie sama klasyka zespołu. W pierwszej kolejności przychodzi na myśl następująca kwestia. Czemu ten album nie jest należycie gloryfikowany przez każdego elektrycznego gitarzystę na świecie? Jest to po prostu jedno z najpiękniejszych, niesamowicie sugestywnych popisów gitarowych jakie kiedykolwiek usłyszałem! Muzycznie Wishbone Ash, do chwili wydania tego albumu, było całkiem świetnym zespołem o blues rockowych inklinacjach, ale tutaj uwydatnił tożsamość pełnoprawnych orędowników progresywnego rocka. Może pozwalam sobie na małą przesadę, tudzież egzaltację, ale doprawdy trudno jest mi znaleźć negatywne momenty na tym longu. Wszystko jest po prostu tak skończenie dobre, jakby było pisane jako akompaniament do wybitnego dzieła światowej literatury np. tolkienowskiej powieści.

Wystarczy posłuchać początkowego rozległego Time Was, który spaja przepełnioną liryzmem introdukcję z dynamicznym rozwinięciem pełnym instrumentalnej pasji. Podobny w swojej konstrukcji do uprzedniego Sometime World dosłownie może przenieść do innego wymiaru, Blowin Free to następny ożywczy majstersztyk w całym katalogu wysoko gatunkowych kompozycji. Tak jest do samego końca, a dowodem na to jest wyrazisty The King Will Come z narastającym marszowym wstępem, hipnotycznymi frazami gitarowymi i przestrzennymi swobodnymi wokalnymi pasażami. No i ten napełniony sielską nostalgią Leaf and Stream. Duże wrażenie wywołuje majestatyczny Worrior z zawiłymi partiami instrumentalnymi i mocą silnego wokalu. Kończący Throw Down the Sword jakby wizualizuje rycerskie hufce stojące w oczekiwaniu na śmiertelne zwarcie na polu bitwy wieków średnich. (W późniejszych wydaniach na płytach CD bonusowo jako ostatni utwór umieszczono rock&rollowa kompozycję No Easy Road, która nie znalazła się na pierwotnym wydaniu longplaya, a ukazała się w formie singla.)

Jeśli istnieją muzy odpowiedzialne za opiekę nad tak wartościowymi dźwiękami, to niezaprzeczalnie sprawują pieczę nad cały albumem: Klio – opiekunka pieśni bohaterskiej ze względu na sylwetkę wyżej cytowanego średniowiecznego wojownika zdobiącego obwolutę płyty; Kalliope - muza pieśni poetyckiej z powodu zawartości lirycznej i brzmieniowej albumu. Tu nie ma miejsca na niepotrzebne zagrywki, zbędne dźwięki. Niezwykle spójna muzyka zaopatrzona w działające na wyobraźnię etui, świadczy ponad wszelką wątpliwość, o tym że mamy do czynienia z niezaprzeczalną i trwałą jakością Argusa.
Podsumowując muszę się przyznać, jakkolwiek miałoby to zabrzmieć, że miałem  szczęście posiadać w tzw. cielęcym wieku  grupę znajomych, których nieoceniony wpływ na mój gust muzyczny jest nadal widoczny w mojej fascynacji również wspomnianymi dźwiękami przywołanymi w bieżącym odcinku moich rozważań.
Howgh!



poniedziałek, 5 grudnia 2016

NAZARETH – Hair of the Dog (Vertigo 1975)


Biorę „na warsztat” kolejny materiał. Jaki tytuł mógłbym nadać tym rozważaniom? Chyba zwyczajnie? W starym stylu zatytułowałbym: „pora na mocne uderzenie”.
Takie określenie trafnie oddaje charakter dźwięków zawartych na opisywanym albumie. Ale chwileczkę? Ten old skulowy termin pasowałoby bardziej w chwili pojawienia się rzeczonej muzyki jakieś 40 lat temu z niewielkim haczykiem. Współcześnie takie granie nikogo wcale nie dziwi i nie zaskakuje, a nawet w niektórych kręgach może trącić myszką. Przecież obecnie ciężkie granie kojarzyć się może z bardziej radykalnymi stylami najcięższej odmiany rocka (death metal, grindcore itd.). Istotnie, pod względem agresji i ekstremy aktualni wykonawcy biją na głowę szkockich dziadków. Ale... w zakresie ładunku energetyczności i ekspresji wynikającej z właściwych umiejętności gry i solidnej podstawy edukacji muzycznej, to z całym szacunkiem dla całych zastępów współczesnych szarpidrutów, goście
z Nazareth mogą stanowić absolutny, często niedościgły ideał. Zastrzegam, że biorę pod uwagę oczywiste kryterium zdolności muzycznych i warsztatowych hard rockowych klasyków spod szyldu Nazareth, a nie inne elementy artystycznego wyrazu teraźniejszych (często niestety niedouczonych) wykonawców –ignorantów. Już widzę oczami wyobraźni dezaprobatę miłośników totalnej muzycznej sieki, którzy przedkładają miażdżący zgiełk ekstremalnego metalowego chaosu, nad wyższe dźwiękowe wartości, zawarte w innych odmianach muzyki. Od razu informuję, że to tylko moje subiektywne odczucia i całkowicie nikogo nie chciałem obrazić. Nade wszystko innych muzycznych gustów podważyć czy zdyskredytować. Piszę te słowa, bo sam słucham i lubię niektórych współczesnych wykonawców najcięższej odmiany rocka.
Dość tych refleksji nad aktualnym stanem ciężkiego grania, bo mnie diabli wezmą spod znaku black metalu, czy innych pokrewnych odłamów ciężkiego grania ;-) Wracam do określenia, którego użyłem świadomie we wstępie. Dla mnie, to czym chciałbym się podzielić - było, jest i będzie na zawsze rzeczywistym mocnym uderzeniem. 


NAZARETH nigdy nie był kapelą z tzw. ekstraklasy. Do których należy zaliczyć Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple itd. Nie wskazali żadnych pionierskich dróg, ba nawet nie wytyczyli nowatorskich kierunków. W końcu ich wymierny wpływ na obszary sceny muzycznej lat siedemdziesiątych był na wskroś incydentalny. Raczej asystowali w erupcji hard rocka na całym globie w latach siedemdziesiątych. Jednak z drugiej strony trudno nie zauważyć, że dopracowali się indywidualnej szlachetnej muzycznej maniery. Szczególnie odciśniętej na „psiej sierści”. Ich nad wyraz rozpoznawalnym elementem był wokalista Dan MacCafferty, a raczej jego niezaprzeczalna charyzma, której częścią składową okazał się niesamowity głosowy wygar. Jeśli miałbym porównać to najbardziej zbieżny z chrypką Briana Johnsona z AC/DC. Do tego równie wartościowy styl grania nie podlegający znaczącym zmianom na przestrzeni lat ich funkcjonowania. Przepastny, stojący w masywnych fundamentach ognistego i energetycznego odłamu rocka. Zadziorny i pozornie toporny. Bezlitośnie smagający organy słuchowe melomana. Sekcja rytmiczna w osobach basisty Pete’a Agnewa i perkusisty Darrella Sweeta też nie zasypuje gruszek w popiele i dokłada do pieca aż miło, ile się zmieści! Nawet wokalnie! Poza tym niezapomniany Manny Charlton wyciskający w dobrym znaczeniu tego słowa, ostatnie soki ze swojego Gibsona. Dostarcza wspaniałych dźwiękowych mieszanek wyrywających się z trzewi elektrycznej gitary. Wygrywane riffy między liniami wokalnymi zadają sążnistej intensywności. Gdzieniegdzie feeling gitary doskonale współbrzmi z elektronicznymi pasażami instrumentów klawiszowych, nadając mu zawiesistą atmosferę czystej rockowej energii.



Hair of the dog to pozbawione przeciętnych kompozycji, bezsprzeczne meritum stylu czterech jegomości pochodzących zza muru Hadriana. Faktycznie, w ciągu całej tej muzycznej opowieści występuje balans pomiędzy konglomeratem dźwiękowych niuansów zawartych na krążku. Ani jeden utwór nie nuży. Przeciwnie jest uzbrojony w różnorodne riffy oraz odrębne odmiany miarowego, czasem bluesowego, tempa. Nawet te syntezatorowe wstawki dają wymierną jakość, jak dobra przyprawa serwowana do smacznego dania. Ale nade wszystko fundamentem szóstej płyty zespołu jest jej bezlitosny dźwięk, który najlepiej oddaje zawadiackiego ducha mieszkańców szkockiego Dunfermline. Co ciekawe, nie zaproponowali nic nowego co by nas zaskoczyło. Właściwie brzmieniowy trzon pozostał ten sam. Niby wszystko wydaje się znane z pozostałych płyt, ale ujęte w sposób zwarty i interesujący. W konsekwencji najbardziej przekonujący.

Sądzę, że tym albumem osiągnęli absolut własnych możliwości. Nagrali płytę, której upływ czasu nie zdołał okryć patyną. Płytę, która po dziś sprawia piorunujące wrażenie i to zarówno w kwestii kompozycji, jak i produkcji, aranżacji i wykonania. Czysta, bezlitosna, jednoznaczna. Zrealizowana w studiu, ale niemal na żywo, bez zbędnych upiększeń. Skomponowana kolektywnie, wyłącznie przez członków kapeli, pod przewodnictwem Charltona. W rezultacie brzmienie płyty jest fantastyczne: na wskroś rockowe, mocne, bezkompromisowe, a przy tym klarowne i wyraźne, ani przez moment nie rażące siermiężnością.

Utwór tytułowy – oparty na kapitalnym riffie, który rozwija się, aż do rewelacyjnego apogeum. Kompozycja spłodzona podobnie jak lwia część utworów, podczas jamów w autobusie, przewożącym zespół w czasie intensywnych koncertowych tournée. Jak zauważyłem, generalnie album zawiera masę zabójczych riffów przewijających się w potężnym Miss Misery, chwytliwym Beggars Day, rajcownym Changin’ Times i mocno osadzonym w bluesie Whiskey Drinkin' Woman, żeby wymienić co najbardziej pamiętne. Ponadto, tak dla zróżnicowania, w wersji przygotowanej na rynek amerykański, obecny jest słynny song Love Hurts. Natomiast w edycji brytyjskiej zamiennie znalazła się oszczędna ballada Guilty. Na koniec istna wisienka na torcie. Orientalizujący Please Don’t Judas Me. Świetnie rozwijający się prawie dziesięciominutowy, napełniony transowym rytmem i wielkim rozmachem brzmieniowym, elegijny utwór. Kapitalne zwieńczenie tego krążka!

Warto wiedzieć, iż pierwotnie album miał nosić nieprzyzwoity tytuł Heir of the Dog, co oznacza to samo, co Son of a Bitch pojawiające się w refrenie tytułowego kawałka. Wytwórnia płytowa nie wyraziła zgody (cenzura), z powodów obyczajowych panujących w Stanach Zjednoczonych i ostatecznie opatrzono idiomem Hair of the Dog, co także brzmi dosyć dosadnie, a oznacza konkretny patent na kaca, czyli rodzimy odpowiednik klina!

Jeszcze jedna konstatacja finalizująca opisany album. Zupełnie oczywista. Ten album jest jednym z bardziej niedocenionych wielkich hard rockowych albumów nawet w zestawieniu legendarnych zespołów, a w niektórych przypadkach przewyższa ich dokonania.
Pełny szacun!



niedziela, 20 listopada 2016

MAANAM – Maanam (Wifon 1981)

Czy pamiętacie dyskoteki szkolne z pierwszej połowy lat 8o – tych? Oczywiście nie te z bajerancką aparaturą audio – wizualną, z którą mamy do czynienia obecnie (a mniemam, że obowiązkową wtedy za tzw. „żelazną kurtyną”). Ale tą niewinną, klasową potańcówką, w sali lekcyjnej czy świetlicy szkolnej, pozbawioną wymienionych technicznych bajerów czasów współczesnych. Wśród skromnych trzybarwnych kolorofonów rodzimej produkcji, dających „nieziemskie”, jak nam się wtedy wydawało, efektów wizualnych i gramofonu marki Fonica GWS-114 Cyryl, czy rarytasie - magnetofonie szpulowym Unitra ZK-140 T, dających podobne odczucia w wersji audio. Spośród dobiegających hitów tamtej epoki rozlegało się coś, co na zawsze utkwiło w pamięci. Wolniak Szał niebieskich ciał, który powodował u latorośli obojga płci gęsią skórkę i oczywiste „przyciąganie” w tańcu. Można się śmiać z tego, ale wówczas to stanowiło apogeum chwilowej euforii małolatów wieczornej dyskoteki z końca podstawówki. Po kilku kolejnych kawałkach w rodzaju Bajmu czy Bandy i Wandy kolejny „hicior” Kory i spółki – Boskie Buenos, które rozpalało do czerwoności nasze zmysły, jak i młode ciała, bo potencjał energetyczny zawarty w tym numerze po prostu powalał; w dalszym ciągu obezwładnia i z całą pewnością kręcić będzie następne pokolenia! Te dwie kompozycje pochodzą z debiutu krakowskiej formacji, która stał się kamieniem milowym rocka z Kraju nad Wisłą, ale też integralną częścią ścisłego kanonu rodzimego grania.
Obowiązkowo trzeba zaznaczyć, że były to zacne czasy, kiedy podczas dyskotek nie grano jeszcze jakiejś szmiry. Kiedy nie istniał kiczowaty styl „dance” albo „techno”, czy inna umpa umpa - polska tandetna hybryda określana mianem „disco polo”, a na szczęście dominowała, żywa i pełna polotu szlachetna rock&rollowa nuta!

Z perspektywy lat warto przybliżyć słowami samego twórcy, uwarunkowania towarzyszące wydaniu albumu.
„Wokół panował bardzo podniosły nastrój, pełen nadziei na zmianę. Sytuacja ekonomiczna była tragiczna, ale na ulicach dało się wyczuć ogromną energię. To mówi coś ważnego o narodzie... - wspominała początek lat 80. Kora. Po przeszło trzydziestu latach Marek Jackowski z przekonaniem mówił: - Nie wyobrażam sobie, że można byłoby tutaj coś zmienić, ponieważ to szło jak rakieta i było robione tak, żeby brzmiało najpiękniej”.
... i dalej:
„Uczucie jest jedno: wzruszenie. Ta płyta jest jak pierwsze dziecko. Te utwory gramy już tyle lat… Szał niebieskich ciał  tylko na chwilę wypadł z repertuaru. Karuzelę marzeń chyba zawsze graliśmy.  Żądza pieniądza jest uważana przez młodych za odlotowy numer, bo tam Ricardo (Ryszard Olesiński) gra dłuższą solówkę.”
Tak skonstatował tamte realia lider kapeli, ówczesny mąż Kory - Olgi Jackowskiej - niezapomniany Marek Jackowski.
Przy tym warto zaznaczyć, iż w tym czasie świat zachodni dudnił punk rockową rewoltą, która stanowiła impuls do poszukiwań artystycznych również opisanej formacji na polskiej ziemi. Ten inspirujący fluid, ale pozbawiony nihilizmu dźwiękowego znamionujący styl spod znaku punk (choć nie wszyscy zgodzą się z taką tezą), doskonale słychać w pierwotnej koncepcji artystycznej państwa Jackowskich.

Płyta zawiera między innymi klasyki polskiego rocka. Wspomniane, bezkonkurencyjne Boskie Buenos, motoryczne Oddech szczura, dynamiczne Stoję stoję, czuję się świetnie, ostrą Karuzelę marzeń, psychodeliczny Szał niebieskich ciał oraz wyłącznie instrumentalny „klimacior” Miłość jest cudowna. Autorem całości muzyki jest Marek Jackowski, zaś charakterystyczne teksty stworzyła - Olga „Kora” Jackowska. Ryszard Olesiński czaruje wytrawnymi gitarowymi solówkami. Natomiast na basie wtóruje jego brat Krzysztof. Wszelakie rytmy wystukują na perkusji wymiennie: etatowy pałker formacji Paweł Markowski oraz obecny tylko w kilku kompozycjach na tym albumie Ryszard Kupidura. Smaczku dodaje udzielający się gościnnie, legendarny polski jazzowy saksofonista Zbigniew Namysłowski.

Na płycie dominują piosenki o dynamicznym, rock'n'rollowym rytmie, nacechowane przemyślaną zadziorną prostotą. Chociaż przeciwwagą dla nich są dwie perełki, ujmujące ballady, stanowiące niewątpliwą ozdobę całości. Nie wiem czy się ze mnę zgodzicie? To swego rodzaju, nie do podrobienia połączenie drapieżnej punkowej energii z klasyczną siłą rock and rollowego grania! Po prostu genialne!

9 kompozycji, które trudno jednoznacznie określić jednym słowem, rodzajem, albo gatunkiem, choć wyżej pozwoliłem sobie nieco zaszufladkować zbiór omawianych utworów. Debiut stanowi punkt odniesienia dla całości twórczości Maanamu. Jeśli chodzi o stronę literacką, to słowa Kory napisane do tej muzyki są sugestywne, a przy tym niezależne. Osadzone w esencjonalnym, plastycznym języku. Niejednoznaczne, a równocześnie wyłożone bezkompromisowo. Maanam to popis Jackowskiego w dziedzinie typowo rockowej twórczości i Kory od strony poetyckiej rockowej ekspresji.

No i ta okładka. Niby nic specjalnego. Foto wygląda tak jakby zrobione ad hoc. Ówczesny skład prezentuje się przed Volkswagenem Busem, samochodem, który służył w tamtym czasie zespołowi jako środek lokomocji podczas forsownych tras koncertowych. Czarno-biała fotografia jest dzisiaj, podobnie jak muzyka, klasykiem  naszego rocka.

Gwoli ścisłości warto podać podstawowe dane dotyczące albumu. Debiutancki album studyjny zespołu Maanam został wydany w 1981 roku przez wytwórnię płytową Wifon. Nagrania zrealizowano w studio Rozgłośni Polskiego Radia w Lublinie. W dniach 25.08-10.09.1980 r. Realizacji nagrań podjęli się Andrzej Poniatowski (ex-muzyk kultowej grupy Klan) i Włodzimierz Kowalczyk.

Należy stanowczo wskazać, iż Maanam nie ma jednoznacznych kontynuatorów. Brzmienie albumu, wyjątkowe jak na czasy, w których powstał, ożywcze tchnienie Kory i jej artystyczna nieprzewidywalność, niewyszukane frazy, a zarazem pełne nieszablonowej poezji - doprawdy wstyd nie znać!

Kończąc, ponownie pozwolę sobie zapożyczyć fajne stwierdzenie, oddające sedno sprawy. „Recenzowanie tej płyty ma mniej więcej tyle sensu, co recenzowanie Pałacu Kultury. Co by nie mówić o takich utworach jak Oddech szczura, Buenos Aires czy Szał niebieskich ciał… są one, podobnie jak PKiN, rzeczą trwałą i pomimo konkurencji, wciąż jednym z najbardziej okazałych pomników rock&rolla…”
                                                                                            [Miesięcznik muzyczny BRUM]
Ps. Nie żebym się czepiał, ale pozostaje drobny niedosyt z powodu braku rówieśniczej kompozycji Cykady na Cykladach w wykazie albumu. Na bank stanowiłby znakomite uzupełnienie skądinąd genialnego pierwszego albumu.


niedziela, 13 listopada 2016

ALAN PRICE ‎– O Lucky Man! - Original Soundtrack (Warner Bros. 1973)


O LUCKY MAN! – reż. Lindsay Anderson (USA/Wielka Brytania 1973)



„Żaden film nie może być zbyt osobisty. Obraz przemawia. Dźwięk podkreśla i komentuje. Rozmiar (ekranu) jest nieistotny. Doskonałość nie jest celem. Styl oznacza podejście do tematu. Podejście do tematu jest stylem. Zakładamy wiarę w wolność, godność ludzką i doniosłość dnia powszedniego...”

         Lindsay Gordon Anderson

Tak właściwie cały czas zastanawiam się dlaczego podjąłem się wspomnieć o tym filmie? Niewątpliwie istnieją bardziej znaczące filmy, a na pewno z bardziej intrygującą muzyką. Zapewne występują w nich gwiazdy kina - odtwórcy ról w przeróżnych pomnikowych dziełach światowej kinematografii. Zaiste było i jest wielu renomowanych reżyserów, którzy dokonali o wiele bardziej chwalebnych, epokowych obrazów filmowych. No i z pewnością niezliczona ilość twórców nagrała o niebo doskonalszą, a zarazem bardziej uznaną ścieżkę dźwiękową, stanowiącą tło dla obrazu kinowego. No właśnie... Sam zadaje sobie pytanie: dlaczego? Może za tym wszystkim stoi głęboko osobiste podejście do tła muzycznego tak nierozerwalnie zespolonego z obrazem Anderssona? Ale do rzeczy. Zapewne nie jest to muzyka jakoś wyrafinowana czy wysoce wysublimowana. Ani tym bardziej przebojowa, choć nie lubię używać takiego określenia. Ale bez dwóch zdań, nie można jej zarzucić krzty pretensjonalności. Jako żywo, wyśmienicie pasuje do tego filmu!


Trzeba przyznać mamy tu niezły, stylistyczny bigos. Niedługie kawałki zahaczające o rocka, ballady, instrumentalne preludia filmowe, a także trudne do zaszufladkowania muzyczne wycieczki w bardzo przeróżne i rozbieżne style. Co mnie się najbardziej kojarzy to wybitnie stylowa angielska nuta. Przebijająca na każdym kroku. Tak jakby od niechcenia. Absolutnie nie narzucająca się. Od tytułowego numeru, aż po jakby wycięte z Monty Pythona wodewilowe dźwięki, które źródło swoje znajdują w dziedzictwie pieśniarzy rewiowych lat 20 i 30 ubiegłego stulecia!

Tak jak jest mocno urozmaicona i ujmująco różnorodna ścieżka dźwiękowa filmu, tak podobnie jawi się charakter mocno niestandardowego filmu. Gatunek trudny do zdefiniowania. Niejednoznaczny. Film muzyczny? Na pewno nie. Choć sceny są poprzerywane piosenkami zespołu dawnego muzyka legendarnych The Animals. Komedia? Też nie, choć momentów powodujących sarkastyczny uśmiech trochę się znajdzie. Raczej szczególny rodzaj mrocznej, cynicznej groteski z wyraźnymi elementami dramatycznego przekazu. Wiele można przypisać filmowi, ale bezapelacyjnie jest to rzecz zdecydowanie dająca dużo do myślenia. Czyli nie jest to obraz z gatunku „zobacz i zapomnij”. Wręcz przeciwnie. Wpisuje się w pamięć i to niezwykle trwale. Dodatkowo widz, którego zazwyczaj nuży przewidywalna akcja, powinien być usatysfakcjonowany tą produkcją z powodu zaskakująco zmieniających się sytuacji.

„Można znieść każdą ilość cierpienia, jeśli da się je potem przerobić na jakąś historię.” Ten cytat duńskiej pisarki Karen Blixen, niezwykle trafnie wyraża ducha filmu Lindseya Andersona

Szczęśliwy człowiek, obraz sprzed 43 lat, będący elementem trylogii filmowej reżysera (If, O Lucky Man!, Britannia Hospital), obrazuje dzieje osamotnionej jednostki osadzonej w ciąg przypadkowych i irracjonalnych wydarzeń. Surrealistyczne wątki jakie pojawiają się w filmie - kobieta karmiąca głównego bohatera piersią w kościele; sprzątaczka rozstawiająca oficerów w schronie na terenie strefy zmilitaryzowanej, (gdzie nie wiadomo dlaczego odnajduje się pierwszoplanowa postać); zwierzę przypięte pasami do szpitalnego łóżka z doszytą ludzką głową - wyłącznie potęgują oryginalny przekaz artystyczny.

Analogicznie jak w innych wspomnianych filmach Andersona, istota ludzka staje w obliczu wszechwładnych, potężnych i bezdusznych molochów korporacyjnych, wobec których zmuszona jest przyjąć postawę konformistyczną. Główny bohater, Mick Travis (tej roli znakomita kreacja Malcolma McDowella), będąc na starcie kariery zawodowej obwoźnym handlowcem kawy, staje się człowiekiem podejmującym najbardziej wyszukane wyzwania w otoczeniu absurdalnej rzeczywistości. Jego postawa jest zbieżna z bohaterami żywcem wziętych z prozy Franza Kafki, którzy za wszelką cenę usiłują wczuć się w trudną rolę self-made mana. Podczas swojej daremnej życiowej drogi podejmuje się misji zmagania z niezwykle odosobnionymi zdarzeniami, mającymi miejsce w świecie współczesnym. Od szpitala, poprzez komisariat policji, więzienie, wojskowe środowisko, aż do studia telewizyjnego. W całej sekwencji zdarzeń (wynikających ze scenariusza) reżyser posiłkuje się szeroko pojętą metaforą. Także licznymi podtekstami skierowanymi do świata rzeczywistego, który wywołuje u odbiorcy niezbyt radosne refleksje. Gdzie niewiele rzeczy i aktywności ma jakikolwiek głębszy ludzki sens. Przy tym pojawia się niewiara w realne szanse przemiany skostniałego ładu społecznego, w którym obojętni krezusi finansowi bywają nazbyt majętni. Ubodzy zbyt biedni, a zarazem słabi, aby cokolwiek rzeczywiście odmienić.


Kończąc wątek filmowy nie można przejść obojętnie obok zawartości muzycznej tego dzieła, o której wspomniałem już w pierwszej części tekstu. Poszczególne kompozycje sprawiają wrażenie związanych z wieloma epizodami ukazanymi na taśmie filmowej. Powiem więcej. Każda nuta doskonale komponuje się z filmem. Jest wprost stworzona dla tego obrazu. Utwory Alana Price’a będące swoistą narracją, z powodzeniem dążą do uzupełnienia zmieniających się ujęć. Ich urokliwe i dyskretne oblicze sprawiają, że zasadnicza waga fabuły pozostaje niezwykle czytelna.

„Jeśli znalazłeś powód, aby żyć, a nie umierać, jesteś szczęściarzem” tak śpiewa Price oddając trafnie sylwetkę centralnej postaci filmu Micka Travisa.

Natomiast tak ode mnie:

Jeśli odnalazłeś trochę czasu, aby zaznajomić się z tym dziełem światowej kinematografii, a nie marnować czasu na program rozrywkowy (Show TV) w rodzaju gniota „rolnik na tropie żony”, jesteś wybrańcem dziesiątej muzy! ;-))

Ps. Pomyśleć, że ścieżka dźwiękowa to tylko dziesięć piosenek trwających w sumie zaledwie niecałe pół godziny. Co ciekawe, a zarazem dość zaskakujące, film w przeciwieństwie do wyżej wymienionej treści dźwiękowej, zajmuje przeszło 3 godziny. Taka ze wszech miar symbioza obrazu i dźwięku nieprzemijalnie zapada w pamięci!



sobota, 29 października 2016

THE VELVET UNDERGROUND AND NICO - The Velvet Underground and Nico (Verve 1967)


„Pierwszy album Velvet Underground kupiło jakieś 30 tysięcy ludzi. Ale potem każdy z nich założył własny zespół”. 
Brian Eno (muzyk i producent)

Płyta z charakterystycznym egzotycznym żółtym owocem na okładce, wywołująca wciąż wiele kontrowersji. Wzbudzająca skrajne uczucia podzielonych słuchaczy, z których jedni nader ją cenią, a drudzy wierutnie nie znoszą. Sam należę do tej pierwszej grupy. Dlatego też poświęcę jej trochę uwagi.

Aby dobrze pojąć sens i wartość omawianego wydawnictwa trzeba wgłębić się w tę nutę. Pozornie przy pierwszym słuchaniu dość trudną, ale po fazie przegryzania się trudno nie ulec jej urokowi. Album nagrano w Nowym Yorku w ciągu paru dni wiosennych 1966 roku w Scepter Studios. Podobno w sumie zajęła raptem 8 godzin ciągłej pracy. Oficjalnym producentem i sponsorem okazał się Warhol, ale fatycznym  - Tom Wilson i anonimowy Norman Dolph. Jak na muzykę, która pojawiła się 50 lat temu to trzeba przyznać, że jest to rzecz bardziej radykalna niż cokolwiek wcześniej ujrzało światło dzienne. Mało zrozumiała w tamtych czasach. Nazbyt awangardowa(. Łamiąca granice tabu, obrazoburcza i niszcząca bariery prowokacji artystycznej. Wówczas nikt nie miał odwagi grać takiej muzyki jak oni. To wszystko w czasach kiedy prym wiodła fala radosnej muzyki spod znaku hippisowskiej pacyfki.
Świeżość kompozycji, zupełnie nowy, prekursorski, dotąd nieznany surowy styl grania i unoszący się wokoło artystyczny duch męża opatrznościowego Velvetów - Andy Warhola. Do tego charyzma frontmana Lou Reed (gitara, wokal), który mawiał o wspomnianej wyroczni artystycznej rzeczonej formacji: „On po prostu pozwolił nam być sobą i iść przed siebie. (...) był jak parasol, który wchłania wszystkie ataki”.

Brzmienie zupełnie odporne na upływ czasu. Ponure, chropowate, garażowe. Dominują niepokojąco jazgotliwe gitary, a w sukurs w tych najspokojniejszych kawałkach wyczuwa się czające paralelne napięcie. Surowej, opartej na dysonansach, z premedytacją łamiącej tradycyjne linie melodyczne. Zagranej z wigorem i bezapelacyjnie intrygującej. Flirtującej z  awangardą i minimalizmem.
I nic dziwnego skoro taka nuta niezwykle precyzyjnie kształtuje tło dla w dużej mierze amoralnej materii literackiej albumu. Zgromadzone słowa poszczególnych utworów opowiadają głównie o życiu na marginesie społecznym, do tego podane w dość posępnej, ale zarazem surrealistycznej formie. Istniejącej w zakamarkach podświadomości, niczym „puszka Pandory”.

Teksty o mrocznej stronie środków zmieniających ludzką percepcję i perwersyjnym erotyzmie, ludzkim fataliźmie, szkodliwych składnikach ludzkiej osobowości, zatapianiu się w bezwartościowym poszukiwaniu przyjemności bez dostrzegania ich następstw. Zanurzone w eliksirze dekadencji wabiła prędzej frustratów niż marzycieli pokładających swoją ufność w lepszym, pozytywnym świecie. Żeby było ciekawiej, dystrybucja płyty odbywała się bez żadnej promocji. Pozbawiona należnej prezentacji w rozgłośniach radiowych. Nieprzypadkowo przysłowiowy „pies z kulawą nogą” nie zwrócił uwagi na nią w sklepach z płytami. Całkowity bojkot! W myśl zasady - co nowe i szczególnie ekstremalne, zazwyczaj stanowi barierę trudną do zaakceptowania.

Trzeba zdać sobie sprawę, że równolegle z wydaniem debiutu nowojorczyków, muzyka popularna (choć ten termin ma dla mnie relatywnie pejoratywne konotacje!) zarówno w sferze literackiej jak i w warstwie dźwiękowej postradała swoją niewinność. Choć potrzeba było blisko dekady, aby całkowicie zainspirować kolejne pokolenie muzyków - by odnotować chociażby Joy Division, Bauhaus i Television.



Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim utwory takie jak: Venus in Furs, inspirowany XIX-wieczną powieścią naszpikowaną treściami z pogranicza sadomasochizmu. Osnuty jest na obłąkańczo zapętlonych, jakby rodem z  indyjskich rag, transowych dźwiękach instrumentu smyczkowego. W to wplecione zadziorne zagrywki John Cale’a (instrumenty klawiszowe, wiolonczela, altówka, gitara). W efekcie otrzymujemy upiorno-hipnotyczną psychodelię. Niezwykle melodyjny jak na Velvetów  Sunday Morning. Nastrojowy Famme Fatale oraz  dostojny All Tomorrow’s Parties z pierwszorzędnymi partiami wokalnymi, zaangażowanej dodatkowo do całego projektu przez mistrza Pop-artu, Nico. Zapadający w pamięci Heroin - na temat tytułowego narkotyku oraz uzupełniający lejtmotyw wymienionej kompozycji, rytmiczny I'm Waiting for the Man, przywołujący tete-a-tete z kolporterem tejże używki. Zamykający album European Son początkowo wykonany na kanwie jednostajnego akompaniamentu sekcji rytmicznej. Jednak w miarę rozwoju kompozycji we względnie spokojną melodię wdzierają się przeraźliwe odgłosy wypadku, któremu wtóruje brzęk tłuczonego szkła. Kompozycja traci harmonię. Zaczynają dominować niespokojnie upiorne wibracje. Bas Sterlinga Morrisona i perkusja Maureena Tuckera wciąż próbują podtrzymać rdzeń utworu, lecz gitara ucieka w zupełnie nieodgadnionym kierunku! Przestery, sprzężenia ogarniają całość prowadząc do nieuniknionego tonalnego miszmaszu.

Autentycznie, współcześnie ciężko zdzierżyć finalnej kompozycji, a co dopiero pół wieku temu! Prowokacja?! A może w brzydocie także brzmi jakaś nieodgadniona, zajmująca siła?! Bardziej tradycyjny Run Run Run zalatujący wczesnym prostym rock&rollem. Przy tym  aranżacja jest niezwykle ascetyczna, a nawet prymitywna. Na dodatek sola gitarowe raczą słuchacza lawiną jakby nieskoordynowanych roztrojonych dźwięków, stąd otwierająca refleksja pana Eno na temat uzasadnionej inspiracji twórczością zespołu całych pokoleń bardziej współczesnych szansonistów. Choć trzeba przyznać, że nad wszystkim czuwał już wówczas wykształcony klasycznie muzyk John Cale, który spaja świat tego  z pozoru dźwiękowego fermentu.



Jeszcze jedno. Dla bardziej zainteresowanych zjawiskiem towarzyszącym temu dziełu. Album dopełnia film (z przeznaczeniem prezentacji w czasie koncertów Velvetów) dokumentujący próbę zespołu w czasach współczesnych wydania albumu, a wyprodukowany przez nowojorskich artystycznych dekadenckich odszczepieńców spod szyldu The Factory  Andy'ego Warhola. Aktualnie uważa się go za wzorcowy przykład „expanded cinema”, kina rozszerzonego, którego ideą było eksplorowanie rzeczywistości za pomocą eksperymentów ze światłem, obrazem, dźwiękiem, a nawet promieniowaniem elektromagnetycznym! Przypadkowo zestawiając różne bodźce zmysłowe, twórcy tego rodzaju kina poszukiwali nazywanej mianem „synestetycznej podszewki świata", starali się wprowadzić odbiorcę w stan, w której doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów. 

Na koniec jeszcze kilka zdań na temat szaty zewnętrznej etui albumu. Warto bowiem wiedzieć, że jedną z najbardziej charakterystycznych okładek płytowych w historii zaprojektował duchowy przywódca całej koncepcji. Dobitnym świadectwem tego jest fakt, że oprócz jego nazwiska na okładce pierwszego wydania płyty nie znajdowała się nazwa zespołu, która pojawiła się dopiero po latach, przy okazji wydania pierwszej wersji kompaktowej dzieła. Natomiast drugie dno, to sama idea wizerunku banana. Ta dwuznaczna i nieprzyzwoita, jak gdzieś przeczytałem, pozostająca jakby nie było, przejawem artystycznej wolności autora. Szczególnie gdy się odkleiło skórkę,  jak to miało miejsce na oryginalnej - pierwotnej okładce... ;-))



poniedziałek, 17 października 2016

JOHN LENNON – Imagine (Apple 1971)


9 września w Stanach Zjednoczonych i prawie miesiąc później, 8 października w Wielkiej Brytanii, 45 lat temu ukazał się album Imagine Johna Lennona. Najwyższej próby efekt pracy luminarza rocka.

„Bycie Beatlesem, życie w tym akwarium sprawiło, że byliśmy w pewnych sprawach dojrzalsi, ale w innych reagowaliśmy jak dzieci. Spotykaliśmy głowy państw, lecz nigdy nie stykaliśmy się z rzeczywistością, czymkolwiek ona jest.” - komentował John Lennon tworząc kolejny album. Tak jak czuje dziecko, zupełnie szczerze, chociaż infantylnie. Imagine nagrany został w studiu domowym w Tittenhurst Park w Anglii, przy wydatnej pomocy wziętego producenta Phila Spectora. Album w odróżnieniu do bardziej „pierwotnego” Plastic Ono Band, okazał się drogą w kierunku stonowanego grania i spokojnych refleksji na temat rzeczywistości panującej wokół. Roboczo został nazwany przez Lennona Imagine i tak pozostało na wieczność. Autor podążył tym samym torem co w poprzednim dziele, lecz w sposób bardziej subtelny i w bardziej pogodnym tonie. Wcześniejsze utwory jak Working Class Hero czy Mother wydawały się zbyt intensywne, dosadne i szorstkie do tego stopnia, że nierzadko rozgłośnie radiowe unikały ich lansowania.

Na Imagine jest zgoła inaczej. Forma jest złagodzona. Mniej tutaj kanciastych i ostrych bodźców artystycznych. Choć nieco zmieniony, to nadal aktualny, sugestywny przekaz jest zbieżny z poprzednim albumem opatrzonym wizerunkiem pary kochanków pod wielkim, starym drzewem. Pierwszoplanowy idealistyczny, trzyminutowy tytułowy Imagine w zasadzie jest lewicowym manifestem, choć sam Lennon daleki był od poglądów komunistycznych. Jest raczej songiem antykapitalistycznym, nonkonformistycznym, pacyfistycznym, a nawet stojącym w kontrze do fanatyzmu religijnego. Zamysł autorski był bardzo budujący. Opis postulowanego idealnego świata, który mógłby się urealnić dzięki jego szczęśliwym mieszkańcom. Lennon, niepoprawny hippis, poprzez ten marzycielski utwór chciał wyrwać ludzi z apatii, bierności i bezpośrednio dał znak, że nie wszystko stracone. Posłał pokaźny ładunek nadziei na pozytywną zmianę dotychczasowej społecznej, dołującej rezygnacji i negatywnej ucieczki, również w nałogi. Sam z wielkim przekonaniem jawił się jako piewca przyszłej mentalnej transformacji, a przy tym osiąga apogeum swoich zdolności poetyckich.


Wyobraź sobie, że nie ma niebios,
To łatwe, tylko spróbuj,
Żadnego piekła pod nami,
A nad nami tylko niebo.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Żyjących dniem dzisiejszym.
Wyobraź sobie, że nie ma państw,
To niezbyt trudne;
Nie ma za co zabijać lub umierać,
Nie ma też żadnej religii.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi,
Żyjących w pokoju.
Wyobraź sobie, że nie ma własności,
Ciekawe czy potrafisz.
Nie potrzeba chciwości ani głodu,
Ludzie są braćmi.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Dzielących się światem.
Powiecie, że jestem marzycielem,
Ale nie jestem jedynym,
Mam nadzieję, że któregoś dnia przyłączysz się do nas,
I świat będzie jednością.

 „Imagine” (w tłumaczeniu Wojciecha Manna)

Żeby nie było za słodko, Lennon nie byłby sobą, gdyby nie wysłał w kierunku Paula Mc Cartneya  zastrzyku uszczypliwości, ripostując na przytyki o rzekomym kryzysie twórczym dawnego kompana z The Beatles w swój własny, swoisty sposób w drapieżnym utworze zatytułowanym How do you sleep?
Jak zwykle w tamtym czasie podczas sesji Lennonowi towarzyszyła jego druga połowa, Yoko Ono (także współproducent), która wniosła do repertuaru płyty swój kawałek Oh My Love. I co chyba nawet ciekawsze, stała się współprojektodawcą słynnej okładki z fotografią autorstwa ojca popartu Andy’ego Warhola na froncie obwoluty - oblicze Johna zanurzonego w kłębowisku chmur oraz tył ze zdjęciem pochodzącym z własnych zbiorów Yoko - profil Lennona wpatrującego się w przepływające obłoki, zaopatrzone w cytat z jej książki „Grapefruit”: Wyobraź sobie spadające chmury. Wykop dziurę w ogrodzie i zakop je tam.



Poza tytułową „pieśnią pacyfistów” wśród kompozycji zawartych na krążku wybija się staranny i wysmakowany Jealous Guy, którym nawet najbardziej wybredni melomani nie powinni pogardzić. Wesoły i żywy Oh Yoko to zamierzony ukłon w stronę największej miłości życia Lenonna - Yoko.
Ktoś zapyta: Kto towarzyszy liderowi? W większości kompozycji „faceta w okrągłych okularach” wydatnie wspomaga na gitarze bliski przyjaciel z „liverpoolskiej czwórki” George Harrison. Na albumie słychać także całą plejadę muzyków zbliżonych do środowiska ex – Beatlesa. Jim Keltner, Jim Gordon, Alan White (cała trójka na perkusji), Klaus Voormann (gitara basowa), Nicky Hopkins (klawisze), by wskazać bardziej znanych.


Album przedstawia nieustannie szczerego Lennona. Autoportret niezależnego indywiduum w równym stopniu  sensytywnego jak i zadziornego. Kontrowersyjnego i śmiałego w swoich wyborach, a przy tym świadomego społecznie.
Ukazanie się albumu okazało się nie tylko wydarzeniem artystycznym dla Lennona, ale również przełomem w jego życiu. Było to związane z przeprowadzką z Anglii do, jak to niektórzy mówią, światowej stolicy kultury - Nowego Yorku. Do tego samego, w którym  żył i tworzył. Gdzie dziewięć lat później zakończył, od kul szaleńca, swój ziemski byt (przy 72.Ulicy przed kamienicą Dakota, w której zamieszkiwał).

Wiele lat po śmierci Lennona, kulisy wytężonej pracy nad płytą podczas sesji nagraniowej, udokumentowano w postaci filmu Gimme Some Truth: The Making of John Lennon's Imagine, z którym warto się zaznajomić dla bliższego zrozumienia fenomenu artysty i to nie tylko w sferze muzycznej.

Jeszcze coś na koniec. Taka tam dygresja korespondująca z legendarną postacią światowej muzyki, jaką bezapelacyjnie był Lennon.
Przed laty, jedna z moich ówczesnych koleżanek, do tego stopnia była rozkochana w swoim idolu, że zamierzała podczas sakramentu bierzmowania przyjąć imię Jan, ale w tym zamiarze niestety minęła się z poglądem księdza dobrodzieja: Jak to! Kobieta o męskim imieniu?!
Ot, rzeczywisty przykład bezapelacyjnego fenomenu jednego z Beatlesów. Nieprawdaż?






niedziela, 9 października 2016

RUSH – 2112 (Anthem /Mercury 1976)

 „Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego”
A. Milne, „Kubuś Puchatek”

„Takich dwóch…” tak samo rewelacyjnych albumów wg mojej opinii nie mają  w swojej bogatej dyskografii.
„…jak nas trzech…” niepowtarzalnych muzyków spod znaku klonowego liścia.
„…to nie ma ani jednego” zespołu z tak charakterystycznego od pierwszych taktów.

Zacznę od spraw pozornie trywialnych związanych z trudnym początkiem historii trzech Kanadyjczyków, których chociażby z powodu niezmienności składu od 1974 roku można nazwać fenomenem.
Czwarty w kolejności krążek nazwany enigmatyczną liczbą 2112, powstawał w ciężkim dla zespołu okresie. Wydane trzy pierwsze albumy nie przyniosły spodziewanego handlowego sukcesu, stąd wyraźna presja menadżerów różnej maści, aby muzycy skierowali swoją twórczość w bardziej komercyjne obszary. Na szczęście rozsądni muzycy nie poszli na kompromis i odważnie postanowili stworzyć, choćby pod ryzykiem swojego ostatniego wydawnictwa, dzieło w postaci bardziej uczciwej, zgodnej z własnym sumieniem oraz ambitnym, acz zawiłym  repertuarem.

I zaskoczyło. Longplay okazał się być dla nich nie tylko trampoliną do sławy, ale też jedną z najwyżej ocenianych płyt w dyskografii. Równocześnie zapewnił im swobodę twórczą, która napędziła artystyczną aktywność na następne lata istnienia. Istna „differentia specifica” w zbiorze dokonań trójki muzyków. To naprawdę mistrzowski album. Mocny, wyrazisty,  znacznie więcej niż pamiętny. Objawia się na nim w pełnej krasie firmowe brzmienie zespołu. Zdecydowanie płyta warta posiadania i wielokrotnego słuchania.


Wiele tu zmian tempa, rytmu, dynamiki. Nagłych przejść od jednej melodii w drugą, od łagodnego śpiewu w sugestywny wrzask. Pełno muzycznych kontrastów. Zawahań. Dramatycznych spięć, pauz, urwanych sekwencji. Nerwowe, niezwykle rytmiczne granie całej trojki ustępuje nagle miejsca nastrojowej, przejmującej partii gitary. Łagodny śpiew przeistacza się w przerażający krzyk. A ze zgiełku wyłania się szum... jakby górskiego potoku. Jest tu miejsce na intrygujący fragment pozbawiony pulsu perkusji. Jest miejsce na nieoczekiwane, nieoczywiste gitarowe brzmienia.
To wierutny rollercoaster sunący od gwałtowności do łagodności i na odwrót. Innymi słowy mamy tu wszystko. Idealne połączenie dwoistej osobowości muzycznej Rush z lat siedemdziesiątych, gdzie  hard rock wspólnie z rockiem progresywnym  zmierzają w tym  samym kierunku. Spotykają się na dźwiękowej hybrydzie spod znaku Led Zeppelin zmiksowanej w sosie Pink Floydów.

Prawdziwe zdolności kompozytorskie, niezaprzeczalne rzemiosło oraz polot instrumentalny muzyków zaczął  objawiać swoje bogactwo kolorów. Ten album rozbił granice odmian rocka i ciągle jest jednym z tych płyt, które po prostu inspirują zastępy coraz to młodszych  twórców i wzbudza szczery podziw u kolejnych generacji  słuchaczy.




Decydujący wpływ na kształt twórczości grupy mają trzy równorzędne i doskonale wzajemnie  uzupełniające się czynniki. Dominuje mocne granie z unisonowymi gitarami Alexa Lifesona, niebanalnymi partiami perkusji Neila Pearta i zgrabnymi pochodami basowymi, obdarzonego przeszywającym głosem Geddy'ego Lee (notabene jego rodzina pochodzi ze Starachowic).
Motywy brzmieniowe są niezapomniane, linie wokalne są pieruńsko chwytliwe, a zespół gra fenomenalnie. Czasami nagromadzenie gitary i wokalu jest po prostu niesamowite. W warstwie literackiej to opowieść o wolności osadzonej w  opozycji do represji i stagnacji intelektualnej.
Suita 2112 to historia, która składa artystyczny hołd libertariańskiemu opowiadaniu Ayn Rand „Hymn”, gdzie człowiecza egzystencja utknęła w futurystycznej, przygnębiającej rzeczywistości z dala od afirmacji niezależności jednostki. W czasach, w których zdobycze nauki i cywilizacji odeszły w zapomnienie, gdzie jednostka pozbawiona jest możliwości poszukiwania prawdy, mądrości i piękna. Słowa do siedmioczęściowego tytułowego utworu, jakby rodem z powieści science fiction, napisał Neil Peart, mimowolnie zainspirowany przez tę amerykańską filozofkę (twórczynię filozofii obiektywizmu), której zadedykował dzieło.

Aby lepiej zrozumieć intencje perkusisty Rush należy sięgnąć do fragmentu recenzji ze strony http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=4337:
„…opowiada o świecie, w którym nie ma ludzi, a tylko jedno wielkie MY. Jednostka nie ma prawa istnieć samodzielnie, nie ogląda swojej twarzy, jeśli już mówi o sobie, to w liczbie mnogiej; nie wolno jej nikogo wyróżniać (a zatem i kochać), nie wolno mieć zainteresowań, jest zobowiązana robić to, do czego wyznaczy ją społeczeństwo. Podstawą bytowania ma być użyteczność dla innych, a nie jakiekolwiek korzyści osobiste. Obowiązkowo należy być szczęśliwym, gdyż działa się dla dobra innych, nie wolno natomiast mieć odrębnego zdania: właściwą myślą jest tylko myśl wspólna dla wszystkich.”







Ponura koncepcja, nawet przypomina trochę powieść Orwella „1984", z jej motywem dominacji totalitarnej władzy nad ludźmi. Nawiasem mówiąc, gdzieś to już w historii przerabialiśmy i dosłownie na własnej skórze!!! Zasadniczo, koncepcja tej wiodącej partity jest zainspirowana wspomnianą książką, a dokładnie opowiada o człowieku, który żyje w świecie rządzonym przez kapłanów ze świątyń Syrinx. Człowieku, który odkrywa instrument - gitarę akustyczną i zaczyna wyrażać swoje uczucia poprzez jej zniewalające dźwięki.

Bohater podpisujący się jako „Anonim, 2112” żyje w mieście Megadon, gdzie jak sądzi prowadzi szczęśliwe życie. Żyje na planecie, na której panuje pokój dzięki władającej „Słonecznej Federacji”. Troska tej grupy rządzącej o jednostkę okazuje się  pozorna. Nie tolerują indywidualności i kreatywności, jako postawy sprzeczne z monopolistyczną wizją cywilizacji, która po wojnie w 2062 roku zjednoczyła ocalałe planety. Fakt,  który staje się przełomem  całkowicie odmieniającym  jego życie jest znalezienie gitary pochodzącej sprzed czasów Federacji. Zachwycony pięknem tworzonej muzyki pragnie dzielić się nią z innymi, co w konsekwencji doprowadza do furii i przeraża kapłanów. Reakcja ich pcha zrozpaczonego bohatera do ostatecznego kroku jakim jest samounicestwienie. Jednak marzenia protagonisty nie idą na daremne. Temat wieńczy optymistyczny komunikat rebeliantów, którzy obalają dotychczas panujący system  – „Uwaga wszystkie planety słonecznej federacji! Przejęliśmy kontrolę!!!” Równocześnie wygłoszony komunikat  kończy stronę A wydania analogowego. Natomiast  strona B to krótsze kompozycje, gdzie uwagę przykuwa natchniony powieścią „A Passage To India” Morgana Forstera, kawałek A Passage To Bangkok, zawierający jak nie trudno zgadnąć motywy orientalne. Warto wskazać, że Alex Lifeson wskazał utwór Kashmir grupy Led Zeppelin jako bodziec sprawczy przy komponowaniu wspomnianego utworu. Co wcale nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę  wczesne brzmienie zespołu. Podobnie magnetyzuje zamykający album Something For Nothing z kalejdoskopową strukturą dźwiękową. Nawet spokojny Tears dodaje kolorytu i przywołuje skojarzenia z manierą King Crimson, ze względu na wybrzmiewający melotron.

Skądinąd całość albumu, tak w dniu wydania (jakieś 40 lat temu), jak i
obecnie, nadal posiada ponadczasową jakość, utrzymującą się w  nieśmiertelnym brzmieniu. Tym, czym rozpoczyna się tytułowa suita, tym chcę zakończyć własne refleksje. Wstęp do tytułowej kompozycji (I Overture) na finiszu zawiera znamienne słowa „And the meek shall inherit the Earth”-„Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię.” Jest to odniesienie do jednego z Błogosławieństw według Ewangelii Św. Mateusza.
Ktoś powie, że to nieco pretensjonalne, ale mi się to podoba, jak i cała płyta.
Bezwarunkowo!




niedziela, 25 września 2016

TRAFFIC – John Barleycorn Must Die (Island 1970)

Pole namiotowe na jednym z letnich festiwali w latach 80-tych. Wszędzie kolorowo, wesoło. Letnia aura, słońce i jezioro. Błogi wakacyjny klimat. My, to znaczy grupa znajomych, przyjaciół z dawnych lat (w przypływie kontestacji ;-)), zasłuchani w Zeppelinów, Doorsów i Hendrixa z przenośnego radiomagnetofonu marki Unitra. Czyli całkiem normalnie, bo to przecież legendy starego grania. Tę atmosferę przerywa niespodziewana wizyta pary wyrobionych, nieznajomych hippisów. Może nigdy bym tego nie przywołał z zakamarków pamięci, gdyby nie fakt związany z omawianym dziełem. Całe te wydarzenie utkwiło mi w pamięci z powodu  autentycznie pierwotnego kontaktu z Traffic.
- Słuchacie niezłej muzy. A czy słyszeliście Traffic?
- ??? (w tym miejscy trzeba było zobaczyć nasze oblicze znamionujące osłupienie połączone z zażenowaniem niewiedzy (no niby takie oczywiste, choć nie dla nas!?), a zarazem totalne zaciekawienie.
- Jak nie, to posłuchajcie!
Nasi rozmówcy, tak jak niepostrzeżenie pojawili się, tak też rozpłynęli się w zgiełku pola namiotowego. Nie był bym sobą gdybym po powrocie z wakacyjnej kanikuły nie rozpoczął  poszukiwań wspomnianego Traffic (nawet nie znałem wówczas pisowni tego muzycznego tworu!), Niestety, zapału aby odszukać zagadkowych wykonawców  starczyło mi tylko na kilka nieudanych prób eksploracji wśród znajomych sklepów płytowych czy bratnich muzycznych dusz. Tak oto zagadka pt. Traffic odeszła w mrok zapomnienia. Ponowny kontakt, na całe szczęście zakończony powodzeniem, miał miejsce kilka lat później. I to w sposób jak najbardziej typowy. Kolega po prostu „złowił” omawiany krążek na jednej z warszawskich giełd płytowych. Cóż to było za zauroczenie! Istna miłość od pierwszego usłyszenia :-)


Po latach nasuwa się taka oto myśl wobec tego albumu. Wartościowa, a tak niesłusznie niedoceniona muzyka. Są dobre i złe albumy, są bardzo dobre i  świetne. I jest ten, któremu należy się bezspornie więcej atencji. Najlepiej o jego wielkości mówi to, że po przeszło 46 latach od premiery, nadal w tym albumie da się odkryć coś co jest nieszablonowe, a zarazem błyszczące jak diament. To nie tylko perfekcyjnie wykonana robota, to coś więcej, tchnienie geniuszu podobnie jak w najsłynniejszych utworach asów rockowych klimatów, którzy są w stanie  niezmiennie swoim brzmieniem i klimatem przenieść nas gdzieś w czasie i przestrzeni. Same kompozycje zgromadzone na albumie zdają się mówić wieloma językami muzycznymi meandrującymi wśród różnorodnych stylów. Granice gatunków przenikają się i tkwią w symbiozie, zachowując przy tym  ponadczasową jakość i wyjątkową muzykalność. Są wzorcowym przykładem na to, jak z wdziękiem muzyka powinna się starzeć.

O wielkości tego krążka mówi nie tylko fakt skondensowania kilka różnych stylów muzycznych wzajemnie się uzupełniających. John Barleycorn Must Die to eklektyczna mieszanina rocka, jazzu, bluesa, soulu, a nawet folku spięta w progresywnej harmonii  przyprawionej szczyptą psychodelii. Uwielbiam kiedy przepływa z kompozycji na kompozycję. Łagodnym  strumieniem wielości dźwięków zawierających hipnotyzującą mieszankę brzmień pianina, organów, gitar, saksofonu, fletu, perkusji i czegoś tam jeszcze... Jedynym mankamentem jest tylko to, że nie trwa choćby odrobinę dłużej.

Steve Winwood, genialny młokos obdarzony niebywałym talentem muzycznym. Na początku (już w wieku 14 lat!!!)  jego kariery w 1964 roku był to  The Spencer Davis Group, kolejną „przystanią” okazał się Traffic, a następnym wyzwaniem stał się owiany legendą Blind Faith. W roku 1970, kiedy miał już nagrywać swój solowy debiut roboczo zatytułowany Mad Shadows, ponownie spotkał się w studiu nagraniowym z dawnymi kolegami z grupy Traffic - Chrisem Woodem (saksofon, flet) i Jimem Capaldim (wokal, perkusja, tamburyn i teksty). Ich obecność spowodowała, że Winwood (odpowiedzialny za  wiodący wokal, instrumenty klawiszowe oraz gitary, w tym gitarę akustyczną i basową) porzucił pierwotny pomysł wydania swojej pierwszej osobistej płyty. Niezaprzeczalny wpływ pozostałej dwójki stał się przyczyną ponownej reaktywacji Traffic w postaci albumu JBMD, nagranego w wiejskim domku w Aston Tirrold (hrabstwio Oxfordshire w Anglii), co miało kluczowy wpływ na brzmienia i konstrukcję albumu. Dzięki takiemu sielskiemu fluidowi pozbawionemu presji, zespół rozpoczął penetrować muzyczne obszary, do których wcześniej nie dotarł, ewoluując swój swoisty styl będący połączeniem różnych zacnych muzycznych gatunków. Dobitnym tego świadectwem jest song o wysoce oszczędnej aranżacji. Tytułowiec, który stanowi adaptację tradycyjnej, bodaj pochodzącej z wysp brytyjskich  renesansowej ludowej pieśni, niosącej w przekazie swoiste ostrzeżenie pod hasłem  „zgubne skutki picia wódki” ;-)


Jak prezentują się inne kawałki? Ano przednio!
Pierwszy Glad to przyjemny instrumental zatopiony w  sączące się klawisze, zwiewny saksofon, przenikliwy flet i rytmiczną partię perkusji, zachęca do konsumpcji kolejnych kompozycji. I tak jest do samego końca albumu  poprzez Freedom Rider z ciepłym motywem klawiszy i saksofonu. Organowym i rytmicznym Empty Pages, a także zaopatrzonym w bluesujące solo gitarowe Stranger To Himself, czy z pełnym instrumentalnych zawiłości, zdominowanym partiami organów Hammonda i pianina swobodny Every Mother’s  Son.
Możliwości muzyczne zespołu są imponujące i pozbawione granic. Podobnie jak jego bogate instrumentarium pod batutą lidera i producenta w jednej osobie niezrównanego Winwooda. Utwory zbudowane na mocnych i klasycznych fundamentach, w większości napisane zostały przez autorski duet Winwood – Capaldi w tradycyjnym układzie zwrotka-refren, co wcale nie jest żadnym mankamentem, a wręcz przeciwnie nadaje całości cechy klarownego przekazu. Spreparowane dźwięki, zdają się  wyrastać z pozytywnej atmosfery przyjacielskiego jam session tego szacownego triumwiratu.
Bezapelacyjnie godne bezwzględnej rekomendacji!