sobota, 30 stycznia 2016

TSA - TSA (Polton 1983)

Wszystko rozpoczęło się od małych egzotycznych rybek wiosną 1980 roku. Tak po prostu pływały sobie w małym, pokojowym akwarium. To środowisko pływających stworzeń usytuowane było w pokoju mieszkalnym podpory przyszłej formacji gitarzysty Andrzeja Nowaka. A raczej zadymionych czterech ścianach, jakby ktoś przysłowiową siekierę powiesił! W kącie stały opróżnione butelki z charakterystyczną etykietką tak zwanego wina la patik. Czwórka długowłosych młokosów żywiołowo dywagowała na temat muzycznych trendów. Jak często bywa, pragnęli powołać do życia kapelę i podbić świat! Komunikacja pomiędzy muzykami stawała się żywiołowa. Od sporu aż po salwy śmiechu. Dyskusje zgodnie z przypuszczeniami zeszły na temat potencjalnej nazwy przyszłego zespołu. Tak właściwie nie wiadomo do końca kto wpadł na taką koncepcję nazwy. Legenda głosi, że jeden z nich spojrzał na wspomniane opustoszałe butelki po rozweselających napojach i rzeczowo ujął to głosząc: Tajne Stowarzyszenia Abstynentów!


Od samego początku wymienieni „Abstynenci” zgromadzeni wokół muzycznej idei, mieli jasno sprecyzowane plany. Chcieli grać głośno i ostro – na ile tylko pozwalają wzmacniacze. Bez względu na ustalenia brzmienia i głośności dyktowane przez, zdawałoby się nieomylnych, ówczesnych akustyków. Od zawsze bezkompromisowi. Odważni w doborze muzycznej koncepcji. Grający muzykę niby doskonale znaną, a mimo to potrafili zadziwić i porwać odbiorcę. Swoim spontanicznym podejściem uzupełnili lukę istniejącą wówczas w polskim muzycznym pejzażu. Warto wspomnieć, że w pierwszych latach dekady lat 80-tych w Polsce doprawdy nikt nie grał tak mocnej i ciężkiej muzyki - z taką dozą dynamiki, ze zbliżoną pasją i entuzjazmem.

TSA stanowił osobliwe antidotum na pałki ZOMO, pełną hipokryzji socjalistyczną propagandę, cenzorskie kajdany i pewexowskie (importowe) rarytasy dla nielicznych uprzywilejowanych. Propozycja zespołu burzyła stereotypy wygodne dla peerelowskiej władzy. Kreowała młodzieńczy bunt przeciw otaczającej siermiężności i szarzyzny. Takie to były czasy, że narastająca fama towarzysząca TSA, ograny skład i mocno podkręcone nagłośnienie wystarczały, aby zelektryzować audytorium polskiej sceny muzycznej. Zawsze stawiali na autentyzm i myślę, że tak jest do dzisiaj. Jednoznaczne przesłanie muzyki. Zadziwiająco skutecznie trafiające do słuchacza. Bez wyjątku, każdy udający się na ich koncert winien oczekiwać rewelacyjnego widowiska, które nie tylko pozwoli dać upust emocjom, ale również wpłynie wyraźnie na sposób myślenia, pojmowania rzeczywistości, postrzegania świata i prawdziwego przeżywania.
Nie inaczej jest w przypadku drugiej płyty, nagranej w dniach 15-27 listopada 1982 r., która zdaje się być dowodem na twórczy i techniczny progres zespołu. Zdaję sobie sprawę, że to debiutanckie dzieło Live uznawane jest za muzyczne cudo, jednak dla mnie to właśnie druga płyta jest tą ulubioną. Z czasem nabierającą coraz większej wartości. Zagrali na niej bez hamulców, przełamując barierę niemożności ówczesnej sceny rockowej PRL-u, żywiołowo, ekspresyjnie i bezkompromisowo. Zarejestrowany w studio drugi w dorobku zespołu longplay, to nie tylko drapieżny wokal i masywne riffy. To przede wszystkim całkowicie pozbawiona sztubactwa dźwiękowa, dorodna hard rockowa propozycja. 

Czerwony album nagrywany był na peryferiach stolicy w Wawrzyszewie, gdzie ze względu na długaśny bas Janusza „Johana” Niekrasza i „garki” Marka Kapłona, dojeżdżali taksówkami wyposażonymi w przepastny bagażnik. A w tamtych czasach takowe posiadały wielce pożądane mercedesy albo sowieckie wołgi. W wawrzyszewskim studio, nie pozbawionym wad przybytku (denerwująco szumiące rury kanalizacyjne), dość nieźle wyposażonym w sprzęt rejestrujący materiał muzyczny, rockmani nagrywali na tzw. setkę. To znaczyło, że zgromadzili się w studiu nagraniowym, porozstawiali swoje instrumenty i zwyczajnie zagrali razem jednocześnie, jakby na próbie albo podczas koncertu. Co ciekawe, z powodu braku dodatkowych studyjnych pomieszczeń, Marek Piekarczyk zmuszony był śpiewać w oddalonym… WC ! Taka sytuacja pociągała za sobą konsekwencje w postaci całego szeregu zalet i wad. Najważniejszym mankamentem było to, że jak się jeden członek zespołu pomylił się, to wszyscy musieli nagrywać kawałek od nowa. Posiadła także wiele plusów. Zapewne jednym z ważniejszych był fakt, że w czasie nagrania muzycy mogli ponieść się improwizacji (szczególnie dotyczyło zakręconego na tym punkcie wokalisty), która w sposób unikalny pozostała dla następnych pokoleń.

Odzwierciedleniem dojrzałości zarówno w warstwie muzycznej jak i literackiej, są chociażby kompozycje Bez podtekstów, Ludzie jak dynie, czy też kultowy, jeden z najbardziej poruszających utworów w całej historii polskiej muzyki, wolny blues Trzy zapałki, gdzie twórcy ambitnie sięgnęli po niezmiernie liryczny i zmysłowy, pełny ciepła wiersz francuskiego poety Jacquesa Preveta w tłumaczeniu K.I. Gałczyńskiego.

Pierwsza...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
I całkowity zmrok, aby wszystkiego nauczyć się na pamięć

Gdy obejmę Cię... gdy obejmę Cię
Swymi ramionami...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą Twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...

Utwory Nocny sabat czy Na co cię stać, wskazują na logiczne inspiracje opolsko-bocheńskiego kwintetu dorobkiem kolegów z antypodów - AC/DC. Co nie jest wcale żadnym zarzutem.



Pomimo uciekających lat zespół nie zatracił nic ze swej szczególnej magii, czego doświadczyłem ponad dwa lata temu w lubelskim klubie Graffiti. Takiej samej jak za dawnych lat - totalny spontan! Przy okazji tego koncertu udało się mi zdobyć komplet autografów, na wiekowej książeczce z roku 1985, która była pierwszą pozycją w mojej muzycznej bibliotece. W bezpośrednich kontaktach z fanami, muzycy są naprawdę świetnymi facetami, bez zadęcia ani dystansu typowego dla niektórych gwiazd.

PS. Wydanie tego album stało się zbieżne z próbą zawojowania zachodniego rynku muzycznego poprzez wydanie anglojęzycznej wersji zatytułowanej Spunk. Niestety, mimo nadziei związanych z tym projektem wydanie płyty okazało się porażką. Pozbawieni właściwego wsparcia wpływowych promotorów oraz wobec trywialnego braku paszportów, misja wypłynięcia na szerokie wody światowej sceny muzycznej musiała przynieść fiasko. Jak wspomina gitarzysta Stefan Machel ukazanie się krążka na Wyspach Brytyjskich przeszło prawie bez echa. A zakończyło się wypłaceniem śmiesznej sumy przez anglików w wysokości 20 funtów na głowę, co stanowiło przybliżoną wartość spodni dżinsowych w Baltonie czy innym Pewexie!!! (dla młodszych czytelników: sieci sklepów i kiosków walutowych PRL-u). Takie to były czasy.


sobota, 23 stycznia 2016

AC/DC – Highway to Hell (Atlantic 1979)

Niech go kule biją, kto powie, że to kiepskie granie!!!
Albo głuchy, albo ten, kto preferuje muzyczną popelinę!!!
Doprawdy nie mogę pojąć pojawiających się czasami negatywnych opinii na temat tego wiekopomnego dzieła. Na szczęście takich jest jak na lekarstwo. I chwała Bogu! (Pomimo przekornego diabelskiego tytułu ;-))
Toż to genialna muza! Zasłużenie i powszechnie uznawana za szczytowe osiągniecie rock’n’rollowych kangurów. Prawdziwy kopniak w przysłowiowe cztery litery. Kręci niemiłosiernie bez względu na okoliczności. Wygenerowane gitarowe akordy niemiłosiernie swoiście pieszczą nasze ciało. Nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. I to od pierwszej do ostatniej kompozycji. Bez wytchnienia. Nie ma zmiłuj się! Nawet wolniak Night Prowler potrafi dobrze rozbujać.
Ich surowa szczerości, transparentność jajcarskiego przekazu, stała się uosobieniem esencji prawdziwego z krwi i kości rock and rollowego śmigania. Przykładem bezpretensjonalnej prostoty. Non stop jakby wciąż jeden kawałek, ale na różne sposoby. Zdaje się być naturalnym przedłużeniem niewyszukanych wzorców początków rock’n’rolla, takich jak choćby spod znaku Chucka Berry’ego.



Rzadko kiedy mają miejsce wydawnictwa, gdzie bez mała każdy numer posiada moc rockowego hitu. Tak jest w przypadku tego longplaya wysławiającego swobodne oraz ludyczne nastawienie do życia.
Dochowując tytułowej dewizy, album sprawia wrażenie świętowania frywolności. Z ułańską fantazją dokonuje się w tekstach poszczególnych utworów celebracja „kosmatych myśli”. Gdzie bez ogródek kapela oddaje się cielesnym, hedonistycznym uciechom.
Cholernie trudno wskazać chociażby jeden gorszy utwór na tej płycie. W całości jest praktycznie doskonała. Piosenki skomponowane wesół przez braci Young i Scotta są genialnymi rock'n'rollowymi partiami. Ekscytująca muzyczna substancja, a zarazem wykładnia stylu kolegów „od prądu zmiennego i prądu stałego”. Idealna płyta na imprezę. Przy tym naprawdę można się nieźle pobujać! Gorąco polecam. Osobiście sprawdzałem. 

Mamy tu wszystko za co uwielbiamy i cenimy ten zespół, tylko zrobione bardziej dojrzale niż onegdaj: bluesowa podwalina, mocne, przeszywające granie, chwytliwe refreny, bezkonkurencyjne solówki Angusa Younga (na osławionej okładce płyty z diabelskimi różkami i kpiarskim grymasem twarzy), i wreszcie wszystko spinający, genialnie zadziorny, niezapomniany stylowy śpiew Ronalda Belforda Scotta. Właśnie to On koncentruje na sobie uwagę, a w formie jest wybornej. Bynajmniej nie stanowiło wielkiego sekretu to, że Bon Scott uwielbiał przedstawicielki płci pięknej, które nad wyraz kręciły go, a przy tym twórczo stymulowały. Świadectwem tego jest na pewno większość kompozycji, gdzie wokalista skupia się na wiadomych igraszkach rodem z katalogu profesora Zbigniewa Lwa-Starowicza. Podobnie jest w przypadku drugiego na albumie Girls Got Rhythm, gdzie autor koncentruje się na ekspediowaniu peanów na cześć kobiety - demona seksu.

Kocha mnie tak, że nóg nie czuje
Jestem cały obolały
Mogłaby zatrzymać pociąg
Lub rozpętać III wojnę światową


AC/DC jak lwia część starej daty rockowych kapel inspirowała się bluesem, co wyraźnie przebija się w Highway to Hell. Tytuł ten dotyczy forsownych koncertowych tournée przebytych przez rzeczonych artystów (szkockich Australijczyków).
Kuriozalnie Scott sam sobie przepowiedział przyszły los, wyrażając słowa w wymienionej piosence „jestem na drodze do ziemi obiecanej, jestem na autostradzie do piekła”. Zrządzeniem ponurego losu, niebawem odnalazł swój kres w opuszczonym samochodzie kolegi. Po mocno trunkowej imprezie zasnął snem wiecznym. Podobno uprzednio śmiertelnie zadławiony treścią żołądkową…
Przykra, absurdalna śmierć.
Ale muzyka pozostał. I to jaka!!!!




























poniedziałek, 18 stycznia 2016

UFO - Ufo II Flying (Beacon 1971)


„...zabierz mnie dziś
wszystko co chcę zrobić, to odlecieć...”
                            Star Storm


Czyżby jesteśmy osamotnieni we Wszechświecie?

Czym jest UFO? Definicja niezidentyfikowanego obiektu latającego, nazywanego u nas także skrótem NOL, jest bardzo obszerna. Krótko mówiąc odnosi się do ewidentnego wydarzenia: świadkowie dostrzegali coś nieznanego z taką częstotliwością , że zdecydowali się to nazwać i opisać. Fenomen UFO łączy się również z przypadkami Bliskich Spotkań Trzeciego Stopnia, w czasie których świadek takiego kontaktu nawiązuje relacje z obcym bytem. Wiele osób staje przed dylematem, w jaki sposób komunikowali się nieznani przybysze z takim człowiekiem? Odpowiedź wydaje się zwyczajna: była to relacja pozazmysłowa. Od pierwszego wejrzenia. Na zawsze.

Podobnie ma się rzecz w przypadku obcowania z muzyką „latającego talerza”.



Na Wyspach Brytyjskich pierwsze dwa longi kwartetu przeszły prawie nie zauważone, można rzec, jak „niezidentyfikowany obiekt latający” kursujący piorunem w pogoni za uznaniem od jednego klubu muzycznego do drugiego. Na szczęście poznali się na nich melomani z kraju kwitnącej wiśni i nasi sąsiedzi z zachodnich „landów”. I wtedy w 1972 r., gdy wydawało się, że zespół stoi na progu międzynarodowego sukcesu, nieoczekiwanie opuścił go wiodący prym gitarzysta Mick Bolton. Jego enigmatyczne zniknięcie do dzisiaj budzi wiele kontrowersji oraz szereg niejasnych odpowiedzi. Co z resztą nieźle wpisuje się w intrygującą tematykę niewyjaśnionych zjawisk. Ten ruch spowodował konieczność zmiany idei muzycznej. Po prostu nie było nikogo, kto równie skutecznie potrafiłby zastąpić Boltona. Kolejny gitarzysta to po prostu zupełnie inna bajka… 

W przypadku drugiej płyty (Ufo II Flying), odpowiedzialny za efekt końcowy był zdecydowanie wspomniany gitarzysta zespołu. Bolton, skądinąd instrumentalista o nienagannej technice, który dzięki wrodzonemu wyczuciu i kreatywności tworzył bez mała spektakularne dźwiękowe klejnoty. Album jest tak naprawdę misternym, fascynującymi i transowym solo na gitarze. Doprawdy generuje kosmiczne nuty, równocześnie zachowując klimat bluesa. Mick Bolton z resztą kapeli rwie się, aby wreszcie wyskoczyć w nieznaną audialną przestrzeń. Niejako zaprasza słuchacza w bezkresną, nieznaną podróż do innych odległych i nieodgadnionych światów! 

Centrum lotów kosmicznych. Przemieszczamy się do kokpitu „Srebrnego Ptaka” („Silver Bird”). Z wolna, rozpędzamy się, aby następnie nabrać prędkości i zuchwale wyrwać naprzód z całą gitarową mocą. Wystrzeleni niczym z procy, przebijamy warstwy ziemskiej atmosfery. Zanurzamy się w bezkresne czeluści kosmosu. Gwiezdna burza („Star Storm”) wprowadza nas w pozytywne turbulencje. Kosmiczny wir zasysa nas bez reszty. Oczekujemy majestatycznego Księcia Kajuku („Prince Kajuku”), który roztacza nad nami niewidzialny, błogi dźwiękowy całun. Cierpliwość zostaje nagrodzona. Jego wysokość zaszczyca swoim obliczem! („The Coming Of Prince Kajuku”). Za moment zabierze nas w wieczną podróż do kresu Wszechświata. Szybujemy. Lewitujemy. Po prostu unosimy się poza czasoprzestrzeń dzięki transowemu graniu („Flying”). To wszystko magnetyzuje. Uwalnia nas choćby na chwilę od doczesności. Gna ku spotkaniu czegoś nieznanego. Na koniec wyrwani z letargu międzygalaktycznej podróży łagodnie lądujemy. I tylko pozostaje żal i niedosyt, że to już kres zniewalającej dźwiękowej baśni. 
 
W tym wydarzeniu asystuje nam jedynie gitara, bas, perkusja i wokal, a tyle rewelacyjnych muzycznych koncepcji! Doskonałe zgranie się muzyków, zwieńczone wymyślnymi dialogami gitary solowej (Mick Bolton) i basowej (Pete Way), stosownymi perkusyjnymi wstawkami Andy Parkera. Wszystko podparte sugestywnym wokalem nieśmiertelnego Phila Mooga - to bez wątpienia dominująca zaleta tego dzieła.

UFO 2 – Flying (płyta pierwotnie została wydana z podtytułem „Space Rock”, a kolejne edycje zaopatrzono w podtytuł „One Hour Space Rock” ) zdecydowanie rekomenduję wszystkim wyznawcom starej rockowej nuty. Wobec tych dźwięków chyba nikt nie pozostanie obojętnym!

Ps. Jak wieść gminna niesie nazwa kapeli miała swój początek od ulubionego przez muzyków londyńskiego klubu „Ufo”. A sam Bolton podobno mieszka sobie jak zwykły śmiertelnik gdzieś na angielskiej prowincji…




poniedziałek, 4 stycznia 2016

PINK FLOYD - The Dark Side of the Moon (Harvest/Capitol 1973)


Jaką płytę można byłoby wysłać w bezkresny kosmos jako wizytówkę ludzkości? Nawet po pobieżnym zastanowieniu, to dzieło anglików wydaje się być bezapelacyjnym wyborem. Z jednej strony, genialna muzyka ukazująca poprzez kreowanie totalnych brzmień prawie wszystkie style szeroko pojętej muzyki popularnej, natomiast z drugiej strony, niebanalny element literacki proponowany odbiorcom.
Mógłbym ten album opisać jednym dobitnym, patetycznym słowem. Doskonałość. W sumie to najlepsze rozwiązanie, gdyż przelewanie na papier jakichkolwiek opinii czy ocen mija się z celem. Te dźwięki są genialne, więc każda próba - także i ta – opisania ich słowami, jest przysłowiowym „mission impossible”.
Album-symbol ponadczasowości. Płyta zapadająca w pamięci na wieczność i ograna do bólu. Prześwietlona przez tabuny zainteresowanych adresatów. Rozłożona na czynniki pierwsze w przelicznych opracowaniach muzykologów, zwykłych zjadaczy chleba czy opiniotwórczych ekspertów.
Zbiór nagrań wolnych od niefrasobliwości zmusza do zastanowienia. W jaki sposób poradzić sobie z nieubłaganym przemijaniem , który bezlitośnie przybliża nas do kresu życia? Jak nie zbłądzić w gonitwie za iluzorycznym szczęściem, materialnymi dobrami, które w ostatecznym bilansie okazują się nic nie warte?



„Czas”

Tykanie zegara wypełnia chwile szarego dnia
Marnujesz i trwonisz godziny, które otrzymałeś
Okopujesz się na kawałku ziemi w rodzinnym miasteczku
Czekając na coś lub na kogoś, kto pokaże ci drogę

Masz dość leżenia w promieniach słońca
Zostajesz w domu, by oglądać deszcz
Jesteś młody, a życie jest długie
I masz trochę czasu do zabicia
Pewnego dnia odkryjesz, że minęło dziesięć lat
Nikt nie powiedział ci, kiedy biec, przegapiłeś sygnał na start

Więc biegniesz i biegniesz, by zrównać się ze słońcem
Lecz ono zachodzi
Pędzi wokoło, by znów ukazać się za tobą
Właściwie jest takie samo, ale ty jesteś starszy
Masz krótszy oddech i z każdym dniem zbliżasz się do śmierci

Każdy rok staje się krótszy, na nic nie znajdujesz czasu
Plany też się nie spełniają
Lub kończą się skrawkiem zabazgranej kartki
Pozostajesz w cichej rozpaczy — po angielsku
Czas już minął, piosenka się skończyła
Myślałem, że mam więcej do powiedzenia


Wymowę całego dzieła uzupełnia i podkreśla wyjątkowe bogactwo efektów, przeplatających się eksperymentów dźwiękowych, które szczerze frapują i potrafią sprawiać niewątpliwą przyjemność. Ktoś się śmieje. Przesypywane monety pobrzękują w fiskalnej kasie. Tykanie i dzwonienie zegarów. Odgłosy kroków. Bicie serca. Przepełniony emocjami krzyk rozdziera dzieło..., które rozbrzmiewa w całej okazałości... Niesie ze sobą wszystko – euforię, smutek, ekstazę i żal. Żadnego zbytecznego detalu. W połączeniu ze wspaniałymi wokalami, porusza do głębi.



W bez mała w całych dziejach rocka nie spotkamy tak wypieszczonej kompozycji jak utwór „Ciemna strona Księżyca”. Muzycy poszerzając granice artystycznej koncepcji zdołali wykorzystać w nim różne środki wyrazu ocierające się o klasykę, gdzie dzięki Richardowi Wrightowi w partiach instrumentów klawiszowych nawiązano do jazzu (gdzieniegdzie pozbawionym tonalności przez co zbliżonym do muzyki awangardowej). Tym samym Floydzi dokonali iście karkołomnego wyczynu.

Dowiedli, że pozornie ambitna i trudna w odbiorze muzyka może być przystępna dla szerokiego grona odbiorców. Oprócz genialnej, nowatorskiej i urozmaiconej muzyki dodali ponadczasowe, bliskie każdemu człowiekowi, aczkolwiek mało optymistyczne, empatyczne teksty, demaskujące ciemne oblicze ludzkiej doczesności. Jawiące się jako zbiór wynurzeń sfrustrowanego i rozgoryczonego życiem człowieka trwoniącego czas, goniącego za pieniądzem, wyalienowanego. Ilustrują daremność wszelkich prób nadania życiu głębszej treści. Za suwerenne tło literackie odpowiada Roger Waters, natomiast David Gilmour dysponujący rozpoznawalnym stylem artykulacji, nienagannie olśniewa elegancką gitarową frazą. Niczym wytrawny smakosz nut, urzeka przepięknym, eterycznym wybrzmiewaniem swojego instrumentu. Podstawą tej płyty pozostaje muzyczna esencja „wyglansowana” na wysoki połysk. Zharmonizowane, bluesujące ballady o wyjątkowej urodzie melodyjno-brzmieniowej, poszarpane w niecodziennej warstwie aranżacyjnej, za co w dużej mierze odpowiadał Nick Mason. W konsekwencji otrzymujemy olśniewający efekt finalny, gdzie niczego nie jest za dużo i niczego za mało. 
I chyba nie powinien zdumiewać przypadek, że przez lata krążek plasował się w gronie najlepiej sprzedających się płyt.
A jeszcze na końcu dowiadujemy się, że nie ma żadnej ciemnej strony Księżyca!!!

Moje osobiste wspomnienia związane z tą płyta są szczególne. Tak naprawdę „zachodzę w głowę” kiedy pierwszy raz usłyszałem tę niesamowitą muzykę? 
Mam poczucie, że towarzyszyła mi od zawsze... 
Jak słońce pragnące oświetlić przysłowiową - Ciemną Stronę Księżyca.



„Zaćmienie”

Wszystko, czego dotykasz
Wszystko, co widzisz
Wszystko, czego smakujesz
Wszystko, co czujesz
Wszystko, co kochasz
Wszystko, czego nienawidzisz
Wszystko, w co nie wierzysz
Wszystko, co zachowałeś
Wszystko, co oddałeś
Wszystko, co przehandlowałeś
Wszystko, co sprzedałeś
Wyżebrałeś, pożyczyłeś lub ukradłeś
Wszystko, co tworzysz
Wszystko, co niszczysz
Wszystko, co robisz
Wszystko, co mówisz
Wszystko, co jesz
Każdy, kogo spotykasz
Wszystko, co lekceważysz
Każdy, z kim walczysz
Wszystko, co jest teraz
Wszystko, co przeminęło
Wszystko, co nadejdzie
I wszystko, na co pada słońce jest piękne
Ale słońce jest zaćmione przez księżyc