sobota, 27 lutego 2016

BLACK SABBATH ‎– Black Sabbath (Vertigo 1970)

Nie będzie pewnie specjalnej przesady w stwierdzeniu, że w zasadzie każdy wielbiciel rockowej nuty przez jakiś czas ocierał się o twórczość Sabbsów. O tym fakcie zapewne zdecydowało kilka czynników. Jednym z nich to autentyczny przekaz, bez hipokryzji i udawania brytyjskiej „czwórki”. Zaś drugim czynnikiem było całkowicie świeże podejście do zagadnienia niepowtarzalnych, surowych i potężnych brzmień zapadających głęboko w pamięci. Brzmień, które wkrótce miały odmienić muzyczny krajobraz.
Jeśli chcielibyście dotrzeć do źródeł naprawdę ciężkiego grania, to „witajcie w klubie”. Ileż to już napisano o tym epokowym dziele. Rozłożono wzdłuż i wszerz  na czynniki pierwsze. Albumie, który całkowicie oraz zasłużenie znalazł poczesne miejsce w panteonie rocka.  Rola debiutu kwartetu z Birmingham w dziejach mocniejszych brzmień jest zwyczajnie nie do przecenienia. Piorunujące pierwsze wrażenie pomimo wstępnych nieprzychylnych recenzji. Szczególne kontrowersje wzbudziła mroczna, demoniczna symbolika przejawiająca się w twórczości  grupy, ocierająca się o elementy estetyki okultyzmu i czarnej magii. I te złowieszcze akordy! To jeszcze nadal blues, lecz w innej formie. Bardziej masywny niż cokolwiek grane wcześniej.
Płytę otwierają złowieszcze dźwięki burzy, odgłosy kościelnych dzwonów i ponury, trytoniczny odgłos nisko nastrojonej gitary. Tytułowa, a jednocześnie stanowiąca nazwę zespołu kompozycja, stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Od samego początku  ten majestatyczny i posępny  kawałek  niczym mroczny rytuał, wywołuje gigantyczne doznania. No i ta okładka płyty stanowiąca niezwykle trafne uzupełnienie niepokojącej muzyki. Doskonałe zrównoważenie treści z formą.
Charakterystyczna fotografia ukazuje w jesiennym anturażu  zabytkowy młyn wodny położony  w wiosce Mapledurham w Oxfordshire w Anglii. Na jego tle stoi tajemnicza kobieta w czerni. Jakby tego było mało - płyta ujrzało światło dzienne w piątek 13 lutego 1970 roku.
Nie gorzej wypada kolejny  numer zatytułowany The Wizard z unikalną, żywiołową partią harmonijki ustnej Johna „Ozzy” Osbourne’a, tworzącą bluesowy nastrój. Kolejna  z moich ulubionych, równie ciekawa jak wymienione kompozycje, to N.I.B. Osadzona w rytmicznym i brawurowym hipnotycznym dźwiękowym transie. Kolejne utwory takie jak  Warning, przeróbka utworu Aynsleya Dunbara, z gitarowymi solówkami Tony’ego Iommiego (grającego na kultowym Gibsonie SG Special nazywanym „monkey”, a bardziej swojsko zwanym „bycze rogi”), cover Evil Woman, czy Behind The Wall Of Sleep stanowią przedni wstęp do dalszych muzycznych wyczynów  Sabbathów. Wato wspomnieć o sekcji rytmicznej kapeli w składzie Terence „Geezer”
Butler – gitara basowa oraz Bill Ward – perkusja. Ich gra wychodząca poza schemat akompaniatorski zdaje się nie do podrobienia.


Na koniec coś, co bez ustanku przyciąga do tej muzyki. Symbioza niepowtarzalnego brzmienia instrumentalistów z histerycznym i zniewalającym wokalem Osbourne’a. Black Sabbath w składzie z Ozzy’im pozostaje na zawsze kwintesencją stylu zespołu. Zespołu, który niezmiennie przyciąga wciąż nowe rzesze słuchaczy (również w osobie autora, który nie omieszkał być czterokrotnie na koncercie omawianych muzyków), co dobitnie świadczy, że diabli swego nie biorą!


wtorek, 16 lutego 2016

HAIR: Original Soundtrack Recording (RCA 1979)

HAIR – reż. Miloš Forman (USA/RFN 1979) 



Dobrze znany, pochodzący z Czechosłowacji reżyser dogadza nam jak mało kto z filmowej branży poprzez kultowe już obrazy jak: Lot nad Kukułczym Gniazdem czy chociażby muzyczny Amadeusz.

Zastrzegam, że Hair, bo o nim mowa, w niczym nie ustępuje dwóm wyżej wymienionym filmom.

Miloš Forman jest tego typu twórcą , którego filmy wydają się nad wyraz przyswajalne w każdej okoliczności. Pozornie niezawiłe w swojej formie, jednocześnie ambitne i jedyne w swoim rodzaju. Dające niezapomnianą frajdę z ich oglądania, a jednocześnie mimochodem kierują w stronę odbiorcy wiele ukrytych przesłań. Trzeba wspomnieć, że sam film powstał pod koniec lat siedemdziesiątych , czyli już po zakończeniu epoki flower power, a ponad dziesięć lat później niż sceniczna premiera wykonana na nowojorskim Broadwayu. W tym przypadku, zasadna wydaje się maksyma , że im dzieło mniej aktualne w momencie premiery, tym nieprzedawnione po latach. Zwyczajnie ponadczasowe!

Hair uwidacznia, że jego największa moc nie tkwi wyłącznie w bogatej scenografii, atmosferze , czy skądinąd fajowej muzyce, ale właśnie w swoistej witalności emanującej z ekranu. Nie można jej zaplanować, czy na zimno zainicjować, pojawia się spontanicznie, w jednej chwili – z autentycznego sensu kontestacji, frywolności czy swawoli.

Formanowska adaptacja w przystępnej formie musicalu, można powiedzieć produktu pozornie skierowanego do młodego widza, porusza istotnie całkiem poważne problemy. Przede wszystkim kwestię zasadności wojny. Niezapomniana i poruszająca piosenka Walking in Space (My Body) zestawiająca żołnierskie marszowe śpiewy z głosem młodej Wietnamki – być może ofiary tamtej wojny. Ale film równocześnie nie idealizuje długowłosych hippisów. Ukazuje, że chociaż dokonali wyboru wolności odrzucając karty powołania do wojska, to wciąż pozostają uzależnieni od rzeczywistości. I tak rozbrajająco, nie hamują się prosić rodziców o forsę, bo przecież sami nie posiadają źródła dochodów. Odzwierciedleniem tego jest moment, gdy główny bohater potrzebuje błyskawicznie mamony, a ojciec stawia warunek, że da mu to, czego potrzebuje, jeśli zetnie „pióra”. Nie zgadza się! (Ale od czego jest bezwarunkowe, matczyne uczucie powodujące dar pieniędzy ukochanemu synowi). Później natomiast i tak je gruntownie skraca, aby poświęcić się dla przyjaciela.

Ich bunt częstokroć bywa chwilowy i samorzutny, nieuchronnie prowadzi do życiowej nieodpowiedzialności za własne czyny – wychodzi na jaw, że jeden z bohaterów posiada żonę z małym brzdącem, których puścił kantem po dołączeniu do komuny hippisowskiej. Jednak grzeszki hippisów wydają się błahe w zestawieniu z obłudą tzw. prawych obywateli. Dla ludzi spod znaku pacyfki nie liczą się pieniądze, dochodowa robota, autorytety, osąd innych ludzi, tymczasem dla generacji ich „staruszków” są priorytetem.

Wnioski z tego filmowego obrazu rysują się w sposób oczywisty. Potrzeba jedynie silnej woli by młodzieńcze ideały utrwalić już w dorosłym życiu. Ale nie trzeba przyjmować tak skrajnej postawy jak pierwszoplanowe postacie , nie konieczne jest być tak radykalnym, szalonym i czasem infantylnym. Wystarczy zachować wewnętrzną wolność. Nieprzypadkowo końcowa scena filmu, ukazująca „morze” protestujących ludzi przed Białym Domem w Waszyngtonie, ludzi śpiewających Let The Sunshine In. Ta prawdziwa scena pokazuje, że wciąż żyją jednostki, dla których dewiza „make love, not war” nie jest wytarty frazesem.

Sam epilog jest jednym z najbardziej przejmujących momentów w historii kina, ukazuje dramatyzm wojen, bezradność ludzi wobec systemu oraz świadomość destrukcji wszelkich konfliktów militarnych. Zamykające Pozwól zaświecić słońcu emituje niecodzienną ekspresję, tym samym wyzwala u widza poważne refleksje.

A sama muzyka zawarta w filmie, a dokładnie w soundtracku, jak przystało na ten gatunek jest po prostu rewelacyjna. Piosenki idealnie korelują z treścią filmu. Stanowią doskonałe i naturalne uzupełnienie obrazu. Aquarius, Manchester, I Got Life, Good Morning Starshine, The Flesh Failures/Let The Sunshine In i tytułowe Hair - te kompozycje wdzierają się w naszą pamięć. Najciekawsze, że zaśpiewali je prawie całkowicie sami obsadzeni w rolach aktorzy: John Savage, Beverly D'Angelo i nade wszystko Treat Williams ukazali szerokiemu audytorium, iż dysponują nieprzeciętnymi zdolnościami wokalnymi. Za całą muzykę odpowiedzialny jest kanadyjski kompozytor Galt MacDermot, który wywiązał się z powierzonego zadania wyśmienicie. Kawałki jazzująco-funkowe zmiksowane w sosie muzyki stricto filmowej. Palce lizać!



Co interesujące, do castingu podchodziły również słynne postacie późniejszego show businesu - np. Madonna czy Bruce Springsteen, o dziwo nie wzbudzili zainteresowania reżysera.


Choreografia to kolejna wartość dodatnia tego filmu. Nawet współcześnie sugestywne i ekspresywne elementy tańca robią potężne wrażenie. W filmie nie ma wirtualnych trików czy wysublimowanych efektów specjalnych. Jest natomiast galeria barwnych, z miejsca budzących sympatię postaci, hajowe halucynacje i odloty, bez liku nasiąkniętych humorem scen i dla zrównoważenia sporo melancholii.

Włosy dopuszczają do głosu pozytywne emocje: miłość, przyjaźń, witalność. Film czeskiego twórcy bezwzględnie nie traci swojej uniwersalnej wymowy antywojennej. Utopia ruchu dzieci kwiatów zdaje się fizycznie odeszła, lecz jej duch wiecznie panuje (Przynajmniej na ekranie;-)).

„A ty noś, noś długie włosy...
„A najlepszy sposób na kobiety, zrobić sobie z włosów bransolety".

He, he…

Pomimo kontrowersji, wyzwolonej obyczajowości, otwartej wymowy, a może właśnie dzięki temu, musical w ciągu pierwszych dwóch lat przyniósł zysk wysokości ponad 22 milionów dolarów, a i współcześnie jego prezentacje cieszą się niegasnącym entuzjazmem słuchających widzów.