niedziela, 20 listopada 2016

MAANAM – Maanam (Wifon 1981)

Czy pamiętacie dyskoteki szkolne z pierwszej połowy lat 8o – tych? Oczywiście nie te z bajerancką aparaturą audio – wizualną, z którą mamy do czynienia obecnie (a mniemam, że obowiązkową wtedy za tzw. „żelazną kurtyną”). Ale tą niewinną, klasową potańcówką, w sali lekcyjnej czy świetlicy szkolnej, pozbawioną wymienionych technicznych bajerów czasów współczesnych. Wśród skromnych trzybarwnych kolorofonów rodzimej produkcji, dających „nieziemskie”, jak nam się wtedy wydawało, efektów wizualnych i gramofonu marki Fonica GWS-114 Cyryl, czy rarytasie - magnetofonie szpulowym Unitra ZK-140 T, dających podobne odczucia w wersji audio. Spośród dobiegających hitów tamtej epoki rozlegało się coś, co na zawsze utkwiło w pamięci. Wolniak Szał niebieskich ciał, który powodował u latorośli obojga płci gęsią skórkę i oczywiste „przyciąganie” w tańcu. Można się śmiać z tego, ale wówczas to stanowiło apogeum chwilowej euforii małolatów wieczornej dyskoteki z końca podstawówki. Po kilku kolejnych kawałkach w rodzaju Bajmu czy Bandy i Wandy kolejny „hicior” Kory i spółki – Boskie Buenos, które rozpalało do czerwoności nasze zmysły, jak i młode ciała, bo potencjał energetyczny zawarty w tym numerze po prostu powalał; w dalszym ciągu obezwładnia i z całą pewnością kręcić będzie następne pokolenia! Te dwie kompozycje pochodzą z debiutu krakowskiej formacji, która stał się kamieniem milowym rocka z Kraju nad Wisłą, ale też integralną częścią ścisłego kanonu rodzimego grania.
Obowiązkowo trzeba zaznaczyć, że były to zacne czasy, kiedy podczas dyskotek nie grano jeszcze jakiejś szmiry. Kiedy nie istniał kiczowaty styl „dance” albo „techno”, czy inna umpa umpa - polska tandetna hybryda określana mianem „disco polo”, a na szczęście dominowała, żywa i pełna polotu szlachetna rock&rollowa nuta!

Z perspektywy lat warto przybliżyć słowami samego twórcy, uwarunkowania towarzyszące wydaniu albumu.
„Wokół panował bardzo podniosły nastrój, pełen nadziei na zmianę. Sytuacja ekonomiczna była tragiczna, ale na ulicach dało się wyczuć ogromną energię. To mówi coś ważnego o narodzie... - wspominała początek lat 80. Kora. Po przeszło trzydziestu latach Marek Jackowski z przekonaniem mówił: - Nie wyobrażam sobie, że można byłoby tutaj coś zmienić, ponieważ to szło jak rakieta i było robione tak, żeby brzmiało najpiękniej”.
... i dalej:
„Uczucie jest jedno: wzruszenie. Ta płyta jest jak pierwsze dziecko. Te utwory gramy już tyle lat… Szał niebieskich ciał  tylko na chwilę wypadł z repertuaru. Karuzelę marzeń chyba zawsze graliśmy.  Żądza pieniądza jest uważana przez młodych za odlotowy numer, bo tam Ricardo (Ryszard Olesiński) gra dłuższą solówkę.”
Tak skonstatował tamte realia lider kapeli, ówczesny mąż Kory - Olgi Jackowskiej - niezapomniany Marek Jackowski.
Przy tym warto zaznaczyć, iż w tym czasie świat zachodni dudnił punk rockową rewoltą, która stanowiła impuls do poszukiwań artystycznych również opisanej formacji na polskiej ziemi. Ten inspirujący fluid, ale pozbawiony nihilizmu dźwiękowego znamionujący styl spod znaku punk (choć nie wszyscy zgodzą się z taką tezą), doskonale słychać w pierwotnej koncepcji artystycznej państwa Jackowskich.

Płyta zawiera między innymi klasyki polskiego rocka. Wspomniane, bezkonkurencyjne Boskie Buenos, motoryczne Oddech szczura, dynamiczne Stoję stoję, czuję się świetnie, ostrą Karuzelę marzeń, psychodeliczny Szał niebieskich ciał oraz wyłącznie instrumentalny „klimacior” Miłość jest cudowna. Autorem całości muzyki jest Marek Jackowski, zaś charakterystyczne teksty stworzyła - Olga „Kora” Jackowska. Ryszard Olesiński czaruje wytrawnymi gitarowymi solówkami. Natomiast na basie wtóruje jego brat Krzysztof. Wszelakie rytmy wystukują na perkusji wymiennie: etatowy pałker formacji Paweł Markowski oraz obecny tylko w kilku kompozycjach na tym albumie Ryszard Kupidura. Smaczku dodaje udzielający się gościnnie, legendarny polski jazzowy saksofonista Zbigniew Namysłowski.

Na płycie dominują piosenki o dynamicznym, rock'n'rollowym rytmie, nacechowane przemyślaną zadziorną prostotą. Chociaż przeciwwagą dla nich są dwie perełki, ujmujące ballady, stanowiące niewątpliwą ozdobę całości. Nie wiem czy się ze mnę zgodzicie? To swego rodzaju, nie do podrobienia połączenie drapieżnej punkowej energii z klasyczną siłą rock and rollowego grania! Po prostu genialne!

9 kompozycji, które trudno jednoznacznie określić jednym słowem, rodzajem, albo gatunkiem, choć wyżej pozwoliłem sobie nieco zaszufladkować zbiór omawianych utworów. Debiut stanowi punkt odniesienia dla całości twórczości Maanamu. Jeśli chodzi o stronę literacką, to słowa Kory napisane do tej muzyki są sugestywne, a przy tym niezależne. Osadzone w esencjonalnym, plastycznym języku. Niejednoznaczne, a równocześnie wyłożone bezkompromisowo. Maanam to popis Jackowskiego w dziedzinie typowo rockowej twórczości i Kory od strony poetyckiej rockowej ekspresji.

No i ta okładka. Niby nic specjalnego. Foto wygląda tak jakby zrobione ad hoc. Ówczesny skład prezentuje się przed Volkswagenem Busem, samochodem, który służył w tamtym czasie zespołowi jako środek lokomocji podczas forsownych tras koncertowych. Czarno-biała fotografia jest dzisiaj, podobnie jak muzyka, klasykiem  naszego rocka.

Gwoli ścisłości warto podać podstawowe dane dotyczące albumu. Debiutancki album studyjny zespołu Maanam został wydany w 1981 roku przez wytwórnię płytową Wifon. Nagrania zrealizowano w studio Rozgłośni Polskiego Radia w Lublinie. W dniach 25.08-10.09.1980 r. Realizacji nagrań podjęli się Andrzej Poniatowski (ex-muzyk kultowej grupy Klan) i Włodzimierz Kowalczyk.

Należy stanowczo wskazać, iż Maanam nie ma jednoznacznych kontynuatorów. Brzmienie albumu, wyjątkowe jak na czasy, w których powstał, ożywcze tchnienie Kory i jej artystyczna nieprzewidywalność, niewyszukane frazy, a zarazem pełne nieszablonowej poezji - doprawdy wstyd nie znać!

Kończąc, ponownie pozwolę sobie zapożyczyć fajne stwierdzenie, oddające sedno sprawy. „Recenzowanie tej płyty ma mniej więcej tyle sensu, co recenzowanie Pałacu Kultury. Co by nie mówić o takich utworach jak Oddech szczura, Buenos Aires czy Szał niebieskich ciał… są one, podobnie jak PKiN, rzeczą trwałą i pomimo konkurencji, wciąż jednym z najbardziej okazałych pomników rock&rolla…”
                                                                                            [Miesięcznik muzyczny BRUM]
Ps. Nie żebym się czepiał, ale pozostaje drobny niedosyt z powodu braku rówieśniczej kompozycji Cykady na Cykladach w wykazie albumu. Na bank stanowiłby znakomite uzupełnienie skądinąd genialnego pierwszego albumu.


niedziela, 13 listopada 2016

ALAN PRICE ‎– O Lucky Man! - Original Soundtrack (Warner Bros. 1973)


O LUCKY MAN! – reż. Lindsay Anderson (USA/Wielka Brytania 1973)



„Żaden film nie może być zbyt osobisty. Obraz przemawia. Dźwięk podkreśla i komentuje. Rozmiar (ekranu) jest nieistotny. Doskonałość nie jest celem. Styl oznacza podejście do tematu. Podejście do tematu jest stylem. Zakładamy wiarę w wolność, godność ludzką i doniosłość dnia powszedniego...”

         Lindsay Gordon Anderson

Tak właściwie cały czas zastanawiam się dlaczego podjąłem się wspomnieć o tym filmie? Niewątpliwie istnieją bardziej znaczące filmy, a na pewno z bardziej intrygującą muzyką. Zapewne występują w nich gwiazdy kina - odtwórcy ról w przeróżnych pomnikowych dziełach światowej kinematografii. Zaiste było i jest wielu renomowanych reżyserów, którzy dokonali o wiele bardziej chwalebnych, epokowych obrazów filmowych. No i z pewnością niezliczona ilość twórców nagrała o niebo doskonalszą, a zarazem bardziej uznaną ścieżkę dźwiękową, stanowiącą tło dla obrazu kinowego. No właśnie... Sam zadaje sobie pytanie: dlaczego? Może za tym wszystkim stoi głęboko osobiste podejście do tła muzycznego tak nierozerwalnie zespolonego z obrazem Anderssona? Ale do rzeczy. Zapewne nie jest to muzyka jakoś wyrafinowana czy wysoce wysublimowana. Ani tym bardziej przebojowa, choć nie lubię używać takiego określenia. Ale bez dwóch zdań, nie można jej zarzucić krzty pretensjonalności. Jako żywo, wyśmienicie pasuje do tego filmu!


Trzeba przyznać mamy tu niezły, stylistyczny bigos. Niedługie kawałki zahaczające o rocka, ballady, instrumentalne preludia filmowe, a także trudne do zaszufladkowania muzyczne wycieczki w bardzo przeróżne i rozbieżne style. Co mnie się najbardziej kojarzy to wybitnie stylowa angielska nuta. Przebijająca na każdym kroku. Tak jakby od niechcenia. Absolutnie nie narzucająca się. Od tytułowego numeru, aż po jakby wycięte z Monty Pythona wodewilowe dźwięki, które źródło swoje znajdują w dziedzictwie pieśniarzy rewiowych lat 20 i 30 ubiegłego stulecia!

Tak jak jest mocno urozmaicona i ujmująco różnorodna ścieżka dźwiękowa filmu, tak podobnie jawi się charakter mocno niestandardowego filmu. Gatunek trudny do zdefiniowania. Niejednoznaczny. Film muzyczny? Na pewno nie. Choć sceny są poprzerywane piosenkami zespołu dawnego muzyka legendarnych The Animals. Komedia? Też nie, choć momentów powodujących sarkastyczny uśmiech trochę się znajdzie. Raczej szczególny rodzaj mrocznej, cynicznej groteski z wyraźnymi elementami dramatycznego przekazu. Wiele można przypisać filmowi, ale bezapelacyjnie jest to rzecz zdecydowanie dająca dużo do myślenia. Czyli nie jest to obraz z gatunku „zobacz i zapomnij”. Wręcz przeciwnie. Wpisuje się w pamięć i to niezwykle trwale. Dodatkowo widz, którego zazwyczaj nuży przewidywalna akcja, powinien być usatysfakcjonowany tą produkcją z powodu zaskakująco zmieniających się sytuacji.

„Można znieść każdą ilość cierpienia, jeśli da się je potem przerobić na jakąś historię.” Ten cytat duńskiej pisarki Karen Blixen, niezwykle trafnie wyraża ducha filmu Lindseya Andersona

Szczęśliwy człowiek, obraz sprzed 43 lat, będący elementem trylogii filmowej reżysera (If, O Lucky Man!, Britannia Hospital), obrazuje dzieje osamotnionej jednostki osadzonej w ciąg przypadkowych i irracjonalnych wydarzeń. Surrealistyczne wątki jakie pojawiają się w filmie - kobieta karmiąca głównego bohatera piersią w kościele; sprzątaczka rozstawiająca oficerów w schronie na terenie strefy zmilitaryzowanej, (gdzie nie wiadomo dlaczego odnajduje się pierwszoplanowa postać); zwierzę przypięte pasami do szpitalnego łóżka z doszytą ludzką głową - wyłącznie potęgują oryginalny przekaz artystyczny.

Analogicznie jak w innych wspomnianych filmach Andersona, istota ludzka staje w obliczu wszechwładnych, potężnych i bezdusznych molochów korporacyjnych, wobec których zmuszona jest przyjąć postawę konformistyczną. Główny bohater, Mick Travis (tej roli znakomita kreacja Malcolma McDowella), będąc na starcie kariery zawodowej obwoźnym handlowcem kawy, staje się człowiekiem podejmującym najbardziej wyszukane wyzwania w otoczeniu absurdalnej rzeczywistości. Jego postawa jest zbieżna z bohaterami żywcem wziętych z prozy Franza Kafki, którzy za wszelką cenę usiłują wczuć się w trudną rolę self-made mana. Podczas swojej daremnej życiowej drogi podejmuje się misji zmagania z niezwykle odosobnionymi zdarzeniami, mającymi miejsce w świecie współczesnym. Od szpitala, poprzez komisariat policji, więzienie, wojskowe środowisko, aż do studia telewizyjnego. W całej sekwencji zdarzeń (wynikających ze scenariusza) reżyser posiłkuje się szeroko pojętą metaforą. Także licznymi podtekstami skierowanymi do świata rzeczywistego, który wywołuje u odbiorcy niezbyt radosne refleksje. Gdzie niewiele rzeczy i aktywności ma jakikolwiek głębszy ludzki sens. Przy tym pojawia się niewiara w realne szanse przemiany skostniałego ładu społecznego, w którym obojętni krezusi finansowi bywają nazbyt majętni. Ubodzy zbyt biedni, a zarazem słabi, aby cokolwiek rzeczywiście odmienić.


Kończąc wątek filmowy nie można przejść obojętnie obok zawartości muzycznej tego dzieła, o której wspomniałem już w pierwszej części tekstu. Poszczególne kompozycje sprawiają wrażenie związanych z wieloma epizodami ukazanymi na taśmie filmowej. Powiem więcej. Każda nuta doskonale komponuje się z filmem. Jest wprost stworzona dla tego obrazu. Utwory Alana Price’a będące swoistą narracją, z powodzeniem dążą do uzupełnienia zmieniających się ujęć. Ich urokliwe i dyskretne oblicze sprawiają, że zasadnicza waga fabuły pozostaje niezwykle czytelna.

„Jeśli znalazłeś powód, aby żyć, a nie umierać, jesteś szczęściarzem” tak śpiewa Price oddając trafnie sylwetkę centralnej postaci filmu Micka Travisa.

Natomiast tak ode mnie:

Jeśli odnalazłeś trochę czasu, aby zaznajomić się z tym dziełem światowej kinematografii, a nie marnować czasu na program rozrywkowy (Show TV) w rodzaju gniota „rolnik na tropie żony”, jesteś wybrańcem dziesiątej muzy! ;-))

Ps. Pomyśleć, że ścieżka dźwiękowa to tylko dziesięć piosenek trwających w sumie zaledwie niecałe pół godziny. Co ciekawe, a zarazem dość zaskakujące, film w przeciwieństwie do wyżej wymienionej treści dźwiękowej, zajmuje przeszło 3 godziny. Taka ze wszech miar symbioza obrazu i dźwięku nieprzemijalnie zapada w pamięci!