sobota, 20 stycznia 2018

BUDKA SUFLERA – Za Ostatni Grosz (Tonpress 1982)

Pierwszy w pełni świadomy kontakt z żywym rockiem zanotowałem w 1981 lub 1982 roku. Dokładnie nie przypominam sobie jak to była pora roku. Natomiast pamiętam, że było dość chłodno. W klubie, w mojej miejscowości, grały dwa zespoły stawiające pierwsze kroki na rodzimym rynku muzycznym. Pierwszy z nich to grupa Korpus, grająca typowego rocka na solidnych wzorcach amerykańskich i brytyjskich. Co najbardziej zaskakujące, to debiutująca płytą Respekt dopiero... w 2017 roku!!! Drugim wykonawcą był zespół (chyba polski?), którego dokładnie nazwy nie pamiętam (coś mi majaczy „pod kopułą”, że to XXCZ, czy też XXTZ lub coś podobnie brzmiące), a którego na próżno szukać w Internecie. Grali również rocka, ale wyłącznie instrumentalnego i w dodatku zaawansowanego technicznie. Może ktoś kojarzy o co mi chodzi? Wspominając te koncerty jak przez mgłę pamięci, trzeba przyznać, że musiały wywrzeć na młodym człowieku duże wrażenie, skoro sięgam do tych chwil, pomimo upływu tylu lat.

Konkludując powiem kolokwialnie: obie kapele dały niezłego czadu! Mogę śmiało stwierdzić, że ów koncert stanowi cezurę dla mojego postrzegania całego zjawiska jakim stała się muzyka, szczególnie ta rockowa. Ta muza po prostu mnie kupiła! Minęło kilka miesięcy i ponownie w to samo miejsce zawitała już wtedy słynna Budka Suflera. Oczywiście była to dla mnie jazda obowiązkowa! Nie mogło mnie tam zabraknąć! Wówczas, co ciekawe, ta lubelska formacja była pozbawiona najsłynniejszego wokalisty - Krzysztofa Cugowskiego, który w tym czasie żył własnym projektem pod nazwą Cross. I można się zdziwić, ale faktycznie sprawdziło się przekonanie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mówię to z całkowitą odpowiedzialnością i choć bardzo cenię oraz lubię wokal Cugowskiego seniora, to w tym wypadku górę bierze moja słabość do tego wydawnictwa, któremu chciałbym poświecić te słowa.


Album Za Ostatni Grosz jest spójną, jednorodną produkcją, pozbawioną charakterystycznych, obrazowych i nasyconych partii klawiszów, tak bardzo obecnych we wcześniejszej twórczości Romualda Lipki i spółki. Co w gruncie rzeczy było niewymuszonym nawiązaniem do tego, co było wtedy na czasie, na szerokim, rockowym firmamencie. Nie żeby od razu całkiem zanikły dominujące, gęste brzmienia syntezatorowe, lecz tym razem zeszły one na plan dalszy, jakby zrównując się w swojej ekspozycji z pozostałymi instrumentami. W zamian z rezygnacji ze złożonych struktur rozbudowanych kompozycji, zespół proponuje zgrabne i zwięzłe, ale nie tandetne, przystępne w odbiorze utwory (Wszystko To Widział Świat, Roku Dwóch Żywiołów, Kto Zrobił Mi Ten Żart). Co wyraźnie świadczy o elastyczności stylistycznej jak i niezależności artystycznej zespołu.
 
Zaś niebanalnym ozdobnikiem okazało się niezwykle stylowe, czyste brzmienie gitary Fendera Jana Borysewicza, znamionujące jego nieprzeciętny już wtedy i nabierający rozpędu talent, a uwidoczniony w pełnej krasie w następnej koncepcji gitarzysty pod nazwą Lady Pank. Natomiast teksty, notabene całkiem dobrze zaśpiewane przez drugiego wokalistę Budki, które opatrzyły kompozycje z tego longa, to nic innego, jak bardzo trafne odbicie polskiej, niejednoznacznej codzienności. Ery niepokojów, niedostatków i nadziei początków lat osiemdziesiątych XX wieku. Taki specyficzny znak czasu, zastygły na czarnym winylu (album nagrywany od lutego do maja 1981, a wydany dopiero w kolejnym 1982 roku). 

"Był postacią charyzmatyczną, niezwykłą, najprawdziwszym artystą estradowym. Był tak wiarygodny w tym, co robił, że nie sposób było go nie lubić. Miał dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Po trzech pierwszych minutach, niezależnie czy było to kilkadziesiąt, czy kilkaset osób, stawał się ich przyjacielem."
(Tomasz Zeliszewski (perkusista Budki) o Romualdzie Czystawie, śpiewającym na tym albumie.) 


Brodaty wokalista, idealnie pasujący do stylu grupy. Z wyglądu wzbudzający zaufanie i głębokie przeświadczenie u odbiorcy, że śpiewa ze szczerych pobudek i miłości do rocka, a nie jak to niestety dzisiaj często bywa, wyłącznie z komercyjnego asumptu. Świetnie czujący charakter i klimat utworów Budki. Przy dobrych zdolnościach muzycznych i ciekawej, niewymuszonej manierze głosowej, prezentował niepowtarzalny i charakterystyczny styl interpretacji wokalnej. Niestety, niebawem po nagraniu tej płyty, z przyczyn zdrowotnych (kłopoty z nadwerężonym głosem) opuścił formację i porzucił wokalną aktywność, choć jeszcze kilkakrotnie na własne życzenie pojawił się incydentalnie w niezapomnianych szlagierach Budki Suflera.

Muzycznie Za Ostatni Grosz, nawiązuje z lekka do twórczości Dire Straits, może trochę Floydów. Gdzieniegdzie pobrzmiewa mocniejsze rokowe granie, tak modne w tamtych czasach dzięki Whitesnake, czy też Foreigner. Tudzież wybrzmiewają nuty wczesnego Lady Pank dzięki Janowi B. w Nie wierz nigdy Kobiecie (o dziwo dołączony jedynie jako bonus do wydanej w 1996 r, wersji kompaktowej) i Nie Taki Znowu Wolny. Tytułowiec, wyposażony w świetny tekst Marka Dutkiewicza, do dziś może wywoływać szybszy puls, dzięki energii wyzwolonej przez ten znakomity riff i nośną gitarową solówkę. Pozbawiona archaiczności hard rockowa jazda w Mojemu miastu na do widzenia, doprawdy napędza wyrazistość kompozycji i do dziś ani na chwilę nie zdaje się być „przeterminowana”.

Dla niedowiarków, to wbrew pozorom, kawał naprawdę świetnej roboty, zarówno pod względem muzycznym, jak i literackim, dzięki doborowym, trzymającym znakomity poziom słowom kultowego tekściarza Janusza Mogielnickiego. 

Rock and roll na dobry początek

Wielkie lody ruszyły, disco wreszcie trafił szlag
Zima prawie się zmyła, rock'n'rollem pachnie kraj.
Wszędzie jakby był znów nowy duch, nowy luz,
Dobra stara muzyka między nami żyje znów.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.
Głupio byłoby czekać póki dobra passa trwa,
Życie szybko ucieka, nie ma sensu z boku stać.
Jeśli serio chcesz dalej w tym rytmie żyć,
Samo to się nie zrobi, jeśli ty nie zrobisz nic.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.

Wielkie lody ruszyły, ale to nie koniec z tym,
Chociaż licho się skryło, gdzieś po kątach jeszcze śpi.
Otwórz okna i drzwi, cały swój przewietrz dom,
Niech z przeciągiem wyleci stare, zasiedziałe zło.
Disco wreszcie trafił szlag,
Rock'n'rollem pachnie kraj.
Póki dobra passa trwa,
Nie ma sensu z boku stać. 

W uzupełnieniu, krótkie spostrzeżenie o dość osobliwej, pierwotnej okładce analogowego wersji „Grosza”. Głęboko osadzonej w historii polskiej fonografii. Gdyż wyglądem (lichej jakości tektura) budziła skojarzenia, z tak powszechnym w minionej epoce sprzed 35 lat, kryzysowym „opakowaniem zastępczym”, tym samym stwarzając pozory, jakby była wytworzona za przysłowiowy „ostatni grosz”. W konsekwencji spowodowało to kilkumiesięczny poślizg ukazania się albumu. Zwyczajnie cenzorom nie podobało się umieszczenie na ubogiej obwolucie albumu wizerunku monety o nominale jednego grosza, który jak nie trudno zgadnąć, symbolizował niewesołą w sferze społecznej jak i materialnej, kondycję naszej rodzimej polskiej rzeczywistości. No bo i jak… można było podważać słuszną linię „nieomylnej” ówczesnej ludowej władzy. 





niedziela, 7 stycznia 2018

PINK FLOYD – Wish You Were Here (Harvest 1975)




Pisać coś nowego, a zarazem mądrego i jednocześnie niebanalnego o czymś tak oczywistym jest, jak nie trudno się domyśleć, zadaniem wybitnie niełatwym. Być może popadnę w schemat wielu poprzedników, ale tym tekstem „żadnej ameryki” nie odkryję. Tak właściwe nie mam absolutnie chęci tak postąpić. No i jak tu podejść do tematu, który wydaje się całkowicie wyczerpany na wszystkie sposoby? Na pewno nie zamierzam poddać go dogłębnej analizie, czy tym bardziej wartościować, czy kategorycznie polecać komukolwiek. Bardziej chodzi mi o osobiste nastawienie do tego dzieła. Bo tak po prawdzie, inaczej nie sposób napocząć tej bez mała wielkiej muzy, nierozerwalnie istniejącej w symbiozie z warstwą tekstową, wyrażającą bardzo intymny aspekt ludzkiego życia jakim jest uczucie osamotnienia. Dokładnie - alienacji w kontekście ludzkiej egzystencji.

Wish you were here - chciałbym, żebyś tu był. Cały album Pink Floyd jest o utracie (w każdym znaczeniu tego słowa). Lodowatym dotyku uczucia izolacji. Ale też intencji niewyrażonej tęsknoty, niejako skierowanej do byłego muzyka formacji Syda Barretta.

"Barrett był symbolem wszystkich skrajności nieobecności, z którymi niektórzy muszą stoczyć walkę, ponieważ jest to jedyny sposób, w jaki mogą poradzić sobie z tym pieprzonym, smutnym współczesnym życiem."
Roger Waters

Podobnie jak zespół zmierzył się u zarania powstania tej płyty z niebotycznym poziomem, który zdefiniowała Ciemna Strona Księżyca, tak też zdecydowanie sporym, osobistym wyzwaniem jest próba wiwisekcji tego dzieła. Sam zespół próbując zmierzyć się ze swoim sukcesem zarówno artystycznym jak i komercyjnym poprzedniego krążka, obrał kierunek pierwotny swojego artystycznego poszukiwania, eksperymentalnego podejścia do dźwiękowej materii.
 
Jak pomyśleli tak postąpili, w prymarnym okresie tworzenia zrębów albumu, zaprzęgając do realizacji projektu w dosłownym znaczeniu tego terminu – przedmioty gospodarstwa domowego (household object). Co w rezultacie przeistoczyło się w bardzo twórczy, acz trudny i burzliwy czas spędzony w studiu od samego początku 1975 roku. W rezultacie pełnych ekstrawaganckich doświadczeń i ciężkich chwil związanych z coraz to gorszymi relacjami wewnątrz grupy (wyraźne tarcia na linii Waters-Gilmour) dostaliśmy, o dziwo, całkiem przystępny kawał zacnej muzyki. Wyraźnie jednorodnej, dojrzałej rockowej muzyki. Jedyną pamiątką ostałą z eksperymentalnego Household Object okazał się dźwięk wytworzony przez mokry palec ocierający się o brzeg kieliszka do wina.


W chwili ukazania się, jak i obecnie, płyta poprzez brzmienie, atmosferę i przekaz stanowi rzecz niezrównaną. Równocześnie trzeba wskazać, że album posiada drugie dno – wszystkie kompozycje zaopatrzone w tekst niekoniecznie należy rozpatrywać dosłownie. Trzeba zwrócić uwagę na ładunek emocjonalny autorów zawarty w przekazie literackim poszczególnych kompozycji, który zdaje się najmniej pretensjonalny spośród całego dorobku zespołu.



W myśl zasady, czas przejść od ogółu do szczegółu.

Klamrą spajającą całość podzieloną na dwie części jest suita Shine On You Crazy Diamond. Już na wstępie pierwszej części wspomnianej kompozycji otwierającej album, dochodzą nas narastające dźwięki subtelnej klawiszowej introdukcji.

Do tego w dalszej kolejności dochodzi niezapomniana gitara, stanowiąca fundament utworu. Aby po jakimś czasie ruszył bas wraz z perkusją. Doskonałość w najczystszej postaci przejawiająca się w odpowiednim kreowaniu nastrojów zaakcentowanych zwłaszcza przez klawisze Ricka Wrighta i tak samo cudowne gitarowe zagrywki Davida Gilmoura. I w końcu Waters poprzez śpiew Gilmoura, wzywający nieobecnego, starego kompana Syda Barretta znamiennymi słowami: Pamiętasz gdy byłeś młody, lśniłeś jak słońce...

Również podobne reminiscencje skierowane do byłego muzyka Floydów kontynuuje w tytułowej ponadczasowej balladzie. Przepełnionej przygnębieniem po bezpowrotnej stracie byłego kompana z zespołu, gdzie w ambiwalentnym epilogu symboliczna granica odczuwania pomiędzy tym, co sprawia radość i smutek, uległa w powolnemu zatarciu.

Więc myślisz, że potrafisz odróżnić niebo od piekła?
Przyjemność od bólu? Zielone pola od zimnych stalowych szyn?
Uśmiech od zasłony? Czy naprawdę myślisz, że potrafisz?
Czy zmusili cię , byś zmienił swych bohaterów na duchy?
Gorący popiół na drzewa? Gorące powietrze na chłodna bryzę?
Czy zamieniłeś marginalny udział w wojnie na główna role w zamkniętej klatce?
Tak bardzo bym chciałbym, abyś tu był
Jesteśmy niczym dwie zagubione dusze pływające w akwarium, rok po roku
Ganiając po tyje samej starej ziemi
I cóż tu znaleźliśmy? Te same stare lęki
Szkoda, ze cię tu nie ma



Dalej mamy niesamowicie lodowaty i odhumanizowany, zaopatrzony w stare analogowe syntezatory, otoczone akordowym dźwiękiem gitary akustycznej, Welcome To The Machine ze złowieszczymi słowami Watersa: Witaj synu, witaj w maszynie... . Mamy też Have a Cigar, z konkretnym gitarowym riffem i osobliwą słowną dygresją (wypowiedzianą kiedyś przez kogoś z otoczenia zespołu): A tak przy okazji, który z was to Pink? :-)

 
Okładka zaprojektowana przez słynną Hypgnosos Storma Thorgersona, również poniekąd zrównoważyła treść z formą, podkreślając swoją szatą graficzną, uczucie cytowanej izolacji i samotności. Pierwotnie anonimowa czarna folia maskująca zawartość i tylko niewielka nalepka z grafiką Georga Hardie’go. Używana od czasu wydania płyty jako logotyp zespołu, a przedstawiająca mechaniczne dłonie robotów, wymieniające uścisk otoczone przez cztery żywioły. W środku znany motyw dwóch mężczyzn podających sobie rękę, z których jeden płonie. Warto wspomnieć koncepcję powstania tego motywu. W jej tworzeniu wzięło udział dwóch kaskaderów, jeden ubrany był w ogniotrwałe ubrania imitujące garnitur. Niestety dalsze wydarzenia niepostrzeżenie wyszły błyskawicznie spod kontroli. Przyroda spłatała figla i nastąpiła zmiana kierunku wiatru, co w konsekwencji spowodowało rozprzestrzenienie płomieni bardziej niż planowano. Co więcej, „płonącemu” kaskaderowi przypaliły się… wąsy! Na szczęście cała historia zakończyła się pomyślnie i większych strat nie zanotowano.

ps. Bilety zakupione i już czekają od października 2017 r. ... a koncert w Krakowie dopiero w sierpniu 2018 r. Pozostało tyle czasu... ale myślę, że warto czekać, żeby zobaczyć, może nie Floydów, gdyż to z przyczyn całkowicie obiektywnych jest zupełnie niemożliwe, ale jednego z ojców tej muzyki - wielkiego Rogera Watersa i usłyszeć wyżej wymienione, jak sądzę na zawsze, niezapomniane kompozycje :)