Przeszło ćwierć wieku temu poznałem dziewczynę z miedzianymi długimi włosami. Intrygującą, a
zarazem pełną ciepła, totalnie zniewalającą swoją aurą. Przepadającą za
klimatami dźwiękowymi stworzonymi niejako dla Niej: Jefferson Airplane, z
wokalistką Grace Slick, których pochłaniała bez reszty, w czasach studenckiej,
beztroskiej, przygody…
Jefferson Airplane był jednym z najsłynniejszych
przedstawicieli rocka psychodelicznego. Do ich powodzenie bez wątpienia
przyczyniła się omawiana płyta, zawierająca proste, krótkie i zharmonizowane
kompozycje. Powierzchownie błahe melodie, które po głębszym poznaniu budzą
niekłamane zainteresowanie. Co rzadko spotykane, łączą w sobie przystępność i
wyrafinowanie. Dosłownie, prawie każdy tam może napotkać coś dla siebie. Na
dodatek trwają w większości nie więcej niż 4 minuty, co stanowi swoisty rekord tak
niebanalnej oraz odkrywczej muzyki. Co ważne, jest to jedna z niewielu płyt
tego gatunku, gdzie nie ma przysłowiowej zapchajdziury.
Wydaje się, że decydującym powodem powodzenia
zespołu stał charakterystyczny styl. Łatwo rozpoznawalny. Osadzony w
przystępnej folkowo-rockowej manierze, wcześniej zdefiniowanej przez grupy
preferujące zbliżone podejście do muzyki, takie jak The Byrds za Atlantykiem,
czy po trosze The Beatles w Europie. Co więcej styl ukazany na płycie ma w
sobie tak pokaźny i niepowtarzalny ludowy fluid, że z łatwością możemy go
odróżnić od pozostałych grup wywodzących się z nurtu sceny San Francisco.
Sam sposób rejestrowania muzyki został oparty na
doświadczeniach wyniesionych z licznych koncertów bandu. Tym samym, atmosfera
występów na żywo została przeniesiona spontanicznie do studia nagraniowego.
Stąd z polotem zaaranżowane kompozycje nabrały prawdziwej naturalności.
Spokojnej i jednocześnie nostalgicznej z jednej strony (dominują elementy
akustyczne i rewelacyjnie zharmonizowane wokale), zadziornej i rewolucyjnej z
drugiej. Stającej się po części manifestem społecznym i politycznym.
Przepełnionym treściami wolnościowymi i tolerancji.
Samoczynnie nasuwa się pytanie. Czy istnieje lepszy
sposób, aby zdefiniować ruch hippisowski zachodniego wybrzeża, niż z muzyką
Jefferson Airplane? Cóż, pytanie retoryczne...
„Samolot Jeffersona” jak żaden inny zespół, w
szczególności tym albumem, zdefiniował rockową estetyką San Francisco w drugiej
połowie latach sześćdziesiątych. Mistrzowsko uchwycił fascynującego ducha awangardowych
idei Haight-Ashbury, nim zostały one obrócone wniwecz przez wszechwładny show
business, media i... kontrolujący aparat bezpieczeństwa.
Wydanie krążka poprzedził singiel „Somebody To Love”, który wstrząsnął amerykańskimi listami przebojów, pozostając na zawsze w
historii muzyki tamtych niezapomnianych lat, a jego sukces zaraz powtórzył
odurzający „Biały Królik”, inspirowany klasykiem literackim:
„Alicja w
krainie czarów” [bo o nim mowa] – to książka na pierwszy rzut oka niepozorna. Opowiada przecież o dziewczynce, która podróżuje przez fantazyjną i oniryczną krainę. Dzieci szybko pokochały Alicję, a książka stała się bestsellerem. Zaczęła także żyć swoim życiem i szybko wymknęła się z ram literackich. Na podstawie książki Lewisa Carolla stworzono mnóstwo ekranizacji,powstały gry komputerowe, opera. Ba! Nawet Salvador Dali inspirował się „Alicją w krainie czarów”. Nic więc dziwnego, że ten motyw również szybko przeniknął do muzyki. Wątki z książki pojawiły się w utworach Beatlesów, ale najbardziej znaną piosenką, która powiązana jest z „Alicją w krainie czarów”, stworzył ktoś inny.A była to amerykanka Grace Slick. A było to w II połowie lat 60. A była to piosenka „White Rabbit”.
Podczas rejestracji całej płyty niebagatelnej pomocy
udzielił jeden z największych animatorów brzmienia San Francisco, lider
kultowego Grateful Dead - Jerry Garcia. Jego wsparcie dla Surrealistic Pillow
sięga głęboko, gdyż to właśnie Garcia wpadł na tytuł płyty, słuchając tych
surowych nagrań spuentował mówiąc: „That’s as surrealistic as a pillow”. Garcię
można również usłyszeć na płycie w kawałkach „Today” i „Comin’ Back To Me”.
Piękne i urzekające ballady stanowiące ciche osiągnięcie tego longplaya. Z
kolei kompozycja „Embryonic Journey” to dźwiękowy klejnot ukazujący
instrumentalną wirtuozerię, pozbawianą niepotrzebnej pompatyczności, w której
prym wiodą gitarzyści Paul Kantner, Jorma Kaukonen oraz sekcja rytmiczna w
osobach perkusisty Spencera Drydena i basisty Jacka Casady’ego. Całości płyty towarzyszą zgrabne pochody wokalne niesamowitej Grace Slick oraz w nieco mniejszym wymiarze Marty’ego Balina.
„Surrealistyczna poduszka” brzmi szczególnie
korzystnie w okresie letnim, jak na życzenie, krążek ten został wydany w czasie
„summer of love". W czasie, jak się okazało utopijnej idei, którą należy
uwzględnić w kapsule czasu. Ku pamięci potomnych.
Mniemam, że ów album wydaje się mieć nieokreślony
okres przydatności do spożycia i raczej
nie pisane mu jest odejście do lamusa historii. A więc - bon appetit!
A ta dziewczyna z otwarcia tego posta... To miłość
życia i jednocześnie żona autora tego
bloga.