- Jimmy Page
Czuję się wielce zaszczycony i bez mała zaaferowany, ponieważ omawiam, być może najlepszą według wielu rankingów, płytę hard rocka. Ba! Może w ogóle najbardziej doniosły album rockowy. Ale nie jest to najważniejsze, gdyż dla mnie to i tak szczególna płyta ulubionego zespołu. Jestem pewien, że nie jestem w tym odosobniony. Po prawie pół wieku od wydania, album Led Zeppelin II nie zestarzał się i wciąż dostarcza niezatartych wrażeń.
Istnieją płyty, które trzeba powoli przetrawić, aby przekonać się do nich, z drugiej strony są płyty, którym nie sposób się oprzeć i bez pamięci zadurzyć od pierwszego słuchania. „Dwójka” bezsprzecznie należy do tej drugiej kategorii. Zdaje się, że to w głównej mierze za sprawą podejścia do dźwiękowej materii nietuzinkowego i niezależnego muzycznego wizjonera Jamesa Patricka Page’a. Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale zaledwie paru wykonawców zdolnych było w tak monumentalny i efektowny, a zarazem niespodziewany sposób wykorzystać możliwości powszechnie znanych instrumentów do stworzenia niespotykanych współbrzmień pobudzających wyobraźnię. Nowatorskie spojrzenie na posługiwanie się dźwiękiem i bezgłosem niezwykle ożywione w brzmieniu Zeppelinów. Fenomenalnie kontrastujący ciszą.
Serwujący zadziwiające pauzy dźwiękowe, tak charakterystyczne dla finalnego brzmienia. Jednocześnie pamiętający o filarze całego stylu grupy, gdzie poczesne miejsce zajął fundamentalny triumwirat melodyki, nastroju oraz aranżacji. Tym co stanowi o niezwykłości hybrydowej konwencji jest przede wszystkim umiejętność Page’a do operowania wspomnianymi atrybutami. Bo tutaj każdą pojedynczą zagrywką trzeba się delektować. Wręcz rozsmakować w niełatwej konfiguracji dźwięków, gdzie wszystko zdaje się mieć swoje właściwe miejsce. Kontrasty u Zeppelinów nie objawiają się jedynie w natężeniu decybeli. Co rusz napotykamy zaskakujące transformacje tempa i klimatów. Nie brakuje też raptownych dysproporcji między typowymi oczekiwaniami odbiorcy w zakresie prezentowanej muzyki, a niestandardową rzeczywistością całej gamy proponowanych dźwięków.
Tętno rozpoczyna szybciej pulsować, konwencje zostają złamane, zastałe reguły przestają obowiązywać… Tej dźwiękowej opowieści się nie słucha, tylko przeżywa – całym sobą, sercem i duszą, a po zakończeniu wszystkie napotkane dotychczas dźwięki wydają się czymś znacznie uboższym. Led Zeppelin II za każdym razem tarmosi emocjonalnie. Każdorazowo ukazuje potężne oblicze klasy kwartetu, dosłownie obezwładnia. Zmusza do poddania się magii tej klimatycznej muzyki. Zagnieżdża się w duszy na zawsze – wszak zawarta tam masa uczuć, energii i ekspresji znamionują wiele odcieni pełnych pasji artystycznych oddziaływań liryczno-instrumentalnych. Jeśli doceni się tę płytę, to absolutnie trudno jest znaleźć jakieś mankamenty bo zwyczajnie wszystko ukazane jest w oślepiającym blasku bożej iskry rockowych „wajdelotów”. Następna w kolejności po fantastycznym debiucie, należy do tych, o których mówi się, że wciąga jak dobry kryminał.
Przyznam szczerze, że kiedy poznawałem tę płytę przeszło trzy dekady temu, nie spodziewałam się takiej muzyki. A przecież po przesłuchaniu „jedynki” właściwie powinienem być przygotowany na taką dawkę, a jednak… po prostu nie doceniłem talentu kwartetu!
Zawartość albumu przykuwa słuchacza dosłownie od pierwszej nuty i nie pozwala na oderwanie się od kolejnych utworów. Sprawcy tego stopniowo wprowadzają odbiorcę w coraz to bardziej intrygujące dźwięki, pozwalając na bycie w ciągłej ciekawości poznawczej. Dość różnorodne ukazanie punktu odniesienia, jakim jest tutaj wokalno-instrumentalny styl muzyki wywodzący się z ludowej pieśni Afroamerykanów, powoduje, że w przeszłości chwilami nie byłem pewien, czy stoję po stronie tradycyjnej konwencji bluesowego schematu, czy jej awangardy białych spadkobierców czarnej odmiany bluesa. Kompozycje eksponują fundamentalny moment dla rozwoju muzyki w szerszym ujęciu. To wtedy, pod koniec lat 60-tych, tradycyjny blues w sposób naturalny zmieniał się w masywniejszą muzykę, będącą zewem dojrzewającego pokolenia urodzonego zaraz po II wojnie światowej. Dziewięć utworów osadzonych w bluesie. Oryginalnych, zagranych z brawurą i wyprodukowanych przez samego Jimmy'ego Page'a w sposób nieosiągalny dla współczesnych fachowców od realizacji nagrań. To w gruncie rzeczy dźwięk tworzony w ramach rock&rollowego tworzywa nieoczekiwanych melodii i harmonii, stał się potężniejszy, gęstszy, bardziej namacalny. Led Zeppelin II to było naturalne granie z czadem, z mocą, świetnie wyeksponowanym masywnym dołem brzmieniowym. Zjawiskowo nie traci swej pozytywnej ciężkości, wprowadzając gdzieniegdzie delikatnie rozlegające się wokalne canto Planta o psychodeliczno-folkowych odcieniach, a forma wykonania zawiera urok, jakiego przeważnie daremnie wypatrywać w twórczości obecnych artystów.
Album zarejestrowano w trakcie trasy koncertowej promującej debiutancki krążek Led Zeppelin. Dokładnie podczas przerw między kolejnymi występami. Nagrania odbywały się w różnych miejscach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. W okresie od stycznia do sierpnia 1969 roku. Doprawdy w dość ekstremalnych warunkach. Sekcję rytmiczną nagrywano w Londynie, harmonijkę ustną w Vancouver, głos dołożono i ostateczny szlif całości nadano w Nowym Yorku. Ponoć wyróżniały się permanentną gonitwą i żywiołowością, co jest wbrew tezie, że „co nagle to po diable”. Tym bardziej dziwi, naprawdę pozytywny efekt finalny w obliczu dość pejoratywnych opinii Page’a. Jak sam wspominał poprzez to całe spontaniczne wariactwo podczas realizacji albumu stracił do niego serce. Co gorsza postradał wiarę w pomyślny końcowy wynik sesji, pomimo przychylnych opinii otoczenia.
Uzyskany rezultat, który okazał się wyjątkowym efektem improwizacji, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Jako żywo energia promieniująca z albumu, to po trosze następstwo pełnego oddania (zespołu) w występy na koncertowej scenie. Na plan pierwszy wysuwa się pełne polotu poczucie swobody i spontaniczności, utrwalone w nad podziw dojrzałych artystycznych ramach. Podobnie jak przy innych płytach, nad produkcją czuwał dyżurny lider Zeppów, Jimmy Page oraz epizodycznie George Chkiantz. Na albumie po raz pierwszy użyto też technik nagrywania opracowanych przez cenionego inżyniera dźwięku, Eddiego Kramera, tego samego, który wcześniej tak owocnie współpracował z samym Hendrixem.
„Chciałem gitarowego motywu zdolnego poruszyć ludzi i wywołać uśmiech na ich twarzach. Gdy kompozycję wykonaliśmy po raz pierwszy, koledzy podkręcili ją jeszcze bardziej tak, że brzmiała zarazem złowrogo i pieszczotliwie" - J. Page.
Już na starcie album (niczym u Hitchcocka) zaczyna się trzęsieniem ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć i tak jest w istocie. Wielki wystrzał napędzający kawałek, który pewnie po wsze czasy będzie symbolem rockowego grania. Ścinający z nóg Whole Lotta Love – spektakularny, odważny i transowy. Zdolny do generowania w głowie słuchaczy obrazów. Pobudza wyobraźnię w specyficznie zmysłowej nucie. Zdolnej rozchwiać dźwiękową harmonię poprzez niepokojące tonalne pierwiastki. Ten odwrócony pogłos. Mnóstwo mikrofonowych technik dający upust artystycznej wyobraźni lidera formacji w osobie Page’a. Ile razy słucham tego utworu, tyle razy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że między przywódcą zespołu, a pozostałą trójką muzyków była zdumiewająca chemia. Co więcej. Cała czwórka wykonawców posiada wyjątkową zdolność przyciągania do własnej muzyki. Obok tej sztandarowej kompozycji, będącej katalizatorem twórczości Zeppów, na tej płycie wielu znajdzie coś dla siebie. To głównie zasługa przepięknego muzycznego języka, bardzo opisowego i wyszukanego. Do tego reprezentatywne dla zespołu teksty, zdominowane przez damsko-męskie tematy. Tak przecież charakterystyczne dla tradycyjnej bluesowej retoryki, gdzie odpowiednie miejsce zajmuje tematyka tabu, przejawiająca się niekiedy w dosłownej seksualności.
Mimo dość intrygujących dźwięków, pełnych szybkich zagrywek, momentami można sobie pozwolić na chwilę refleksji, a nawet wzruszenia, jak w przypadku pełnej intymności dedykacji wokalisty wobec wybranki serca – swojej żony Maureen – w utworze Thank You. Klasyczny hardrockowy kawałek ze znakomitym, drapieżnym riffem Heartbreaker gwarantuje moc wrażeń i dużą dawkę adrenaliny. Zagrany przez Page’a, jak większość kawałków z „dwójki”, na jego ulubionej gitarze. Miodowym podpalanym Gibsonie Les Paul Standard 1959 (Number One), o której zwykł wymownie mawiać „Stała mi się żoną i kochanką. Absolutnie nie do zastąpienia”.
„Łamacz serc” osadzony w bluesowej skali, ale sposób, w jaki Page wydobywa te czyste i rześkie dźwięki, przydaje mu energii tak skutecznie przekazywanej kolejnym pokoleniom metalowych następców. Żywiołowy Livin’ Lovin’ Maid (She’s Just A Woman) poraża koszącym, zbijającym z nóg drivem. Podobnie jest z The Lemon Song. Pierwszorzędny What Is and What Should Never Be nokautuje nastrojem. Na dokładkę zabójczy Ramble On. W warstwie literackiej świadectwo fascynacji twórczością J.R.R. Tolkiena tak celnie korespondujący z aurą hippisowską, a skontrastowany w czarującej brzmieniowej fakturze, zapewne stworzonej przez pozostającego nieco w cieniu Johna Paula Jonesa. Nie zabrakło próbki inwencji perkusisty Johna „Bonzo” Bonhama w popisowym całkowicie instrumentalnym Moby Dick.
Płytę godnie zamyka zbliżony na wstępie do pierwowzoru bluesmana Sonny Boy Williamsona - Bring It On Home, gdzie w rozwinięciu przeistacza się w elektrycznego, dojmującego potwora, by powtórnie w kodzie powrócić do wyjściowego tematu.
Zaiste tym zbiorem utworów nie sposób się znudzić, bo jego wyjątkowość, cały czas trzyma słuchacza w napięciu. Wchłania się błyskawicznie, ponieważ muzyka urozmaicona jest fascynującymi dialogami wzajemnie uzupełniających się muzyków - pasażerów „przewodniego sterowca”. Kawał wciąż żywej, rzetelnej historii.