Po raz pierwszy z Budgie zetknąłem się około 28 lat temu. I wcale nie poprzez audycje radiowe, gdzie nieodżałowany Tomasz Beksiński prezentował spuściznę wyżej wymienionej grupy, lecz zakup longplaya tejże anonimowej wtedy dla mnie kapeli o ciekawie brzmiącej nazwie, w tłumaczeniu „papużka”. Grupa, nagrała kilka wybornych płyt, lecz jedna z nich jest wybitna. Powszechnie uważana za zenit w ich karierze. Nie tylko niebanalność, żywioł oraz zacne brzmienie. To głównie nad wyraz świetne kawałki. Bez owijania w bawełnę. Album jest zaiste ogromnie zwięzłą kolekcją modelowego hardrockowego wymiatania. Chłopaki z Cardiff nagrali jeden z najlepszych albumów jakie mogły powstać w muzyce rockowej. Samorzutnie nasuwa się banalne acz trafne stwierdzenie: „Obcowania ze sztuką najwyższej klasy nigdy nie za wiele”. Tak zdecydowanie rekomenduje to hard rockowe arcydzieło. Ze wszech miar wybitne i szalenie niedocenione. Choć grupa w gruncie rzeczy zdobyła uznanie w rodzimej Walii i oczywiście w Polsce, to niestety nie odniosła dużego sukcesu komercyjnego (na miarę swojego talentu) na jaki bez wątpienia zasługiwała i to wbrew pochlebnym ocenom fachowych recenzentów. Szczęśliwie dla niewątpliwych walorów artystycznych Walijczycy nie odmienili własnego nastawienia do sfery dźwiękowej, pozostając wiernym utartym szlakom muzycznym.
Co tu usłyszymy? Powalające riffy, buchające dynamizmem, zadziorne chropowate brzmienie. Całą trójkę muzyków jak gdyby pobudzała jakaś tajemna moc, niesamowite natchnienie. Czysta radość.
„Nigdy nie odwracaj się od przyjaciela” jest bardzo różnorodna, żywiołowa, posiada świetne brzmienie, błyskotliwe kompozycje, wielokrotne modyfikacje szybkości, przenikliwe rockowe riffy i perłę w epilogu, genialną kompozycję Parents. Zmiana jednego tempa na drugie, nieprzeciętne oraz oryginalne gitarowe śmiganie Tony'ego Bourge'a. Znamienny bas i charakterystyczny wokalny falset Burke’a Shelley'a oraz harce na perkusji Ray'a Phillipsa, spowodowały, że „trójkę” Budgie słucha się faktyczne z niemałym przejęciem.
Na pierwszy ogień Breadfan bazujący na szybkim riffie, pędzi przed siebie z zawrotną prędkością, by po chwili zwolnić, a następnie wrócić do gonitwy. Chwilę później podkręcają tempo - Budgie testuje po swojemu bluesowy standard Baby Please Don't Go. Zasuwają aż miło! Jeden z pierwszorzędnych coverów, jakie dane mi było usłyszeć. You're The Biggest Thing Since Powdered Milk i In The Grip Of A Tyrefitter's Hand to już typowe hardrockowe kawałki, rozbudowane, pełne gitarowych przejść i niespokojnego rytmu. Rzetelne rockowe wykonanie. To wszystko przedzielone delikatnymi balladowymi miniaturami (You Know I'll Always Love You, Riding My Nightmare) dającymi wytchnienie rozpędzonej hard rockowej machinie.
I na koniec epilog, który przynosi nam kolejny rockowy, bajeczny klasyk. Parents to patetyczna, emocjonalnie zagrana, unikalna w repertuarze ballada, nieco kontrastująca ze stylem grupy, ale właśnie ona stała się największym osiągnięciem zespołu. Utwór opus magnum! Shelley śpiewa jak natchniony, wtórujący mu Bourge wycina niebywałe gitarowe sola. Dodatkowo odgłosy mew w tle. Blisko 10 minut mija jak mgnienie oka. Podobne odczucia mam wobec tej całej bezkonkurencyjnej płyty.
Przemijają kolejne lata, a ten longplay bezustannie błyszczy jak najszlachetniejszy kruszec, którego nic nie jest w stanie przyćmić. Sorry za ten patos, ale wobec tego dzieła mam bezkrytyczny stosunek.
Podobnie z pewnością odbierają to chłopaki z Metallicy, którzy włączyli do swojego repertuaru parę kompozycji skromnych Walijczyków.
„Nigdy nie odwracaj się od przyjaciela” jest bardzo różnorodna, żywiołowa, posiada świetne brzmienie, błyskotliwe kompozycje, wielokrotne modyfikacje szybkości, przenikliwe rockowe riffy i perłę w epilogu, genialną kompozycję Parents. Zmiana jednego tempa na drugie, nieprzeciętne oraz oryginalne gitarowe śmiganie Tony'ego Bourge'a. Znamienny bas i charakterystyczny wokalny falset Burke’a Shelley'a oraz harce na perkusji Ray'a Phillipsa, spowodowały, że „trójkę” Budgie słucha się faktyczne z niemałym przejęciem.
Na pierwszy ogień Breadfan bazujący na szybkim riffie, pędzi przed siebie z zawrotną prędkością, by po chwili zwolnić, a następnie wrócić do gonitwy. Chwilę później podkręcają tempo - Budgie testuje po swojemu bluesowy standard Baby Please Don't Go. Zasuwają aż miło! Jeden z pierwszorzędnych coverów, jakie dane mi było usłyszeć. You're The Biggest Thing Since Powdered Milk i In The Grip Of A Tyrefitter's Hand to już typowe hardrockowe kawałki, rozbudowane, pełne gitarowych przejść i niespokojnego rytmu. Rzetelne rockowe wykonanie. To wszystko przedzielone delikatnymi balladowymi miniaturami (You Know I'll Always Love You, Riding My Nightmare) dającymi wytchnienie rozpędzonej hard rockowej machinie.
I na koniec epilog, który przynosi nam kolejny rockowy, bajeczny klasyk. Parents to patetyczna, emocjonalnie zagrana, unikalna w repertuarze ballada, nieco kontrastująca ze stylem grupy, ale właśnie ona stała się największym osiągnięciem zespołu. Utwór opus magnum! Shelley śpiewa jak natchniony, wtórujący mu Bourge wycina niebywałe gitarowe sola. Dodatkowo odgłosy mew w tle. Blisko 10 minut mija jak mgnienie oka. Podobne odczucia mam wobec tej całej bezkonkurencyjnej płyty.
Przemijają kolejne lata, a ten longplay bezustannie błyszczy jak najszlachetniejszy kruszec, którego nic nie jest w stanie przyćmić. Sorry za ten patos, ale wobec tego dzieła mam bezkrytyczny stosunek.
Podobnie z pewnością odbierają to chłopaki z Metallicy, którzy włączyli do swojego repertuaru parę kompozycji skromnych Walijczyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz