Po latach mam ten materiał na dvd zremasteryzowany, a jakże! Wzbogacony o dodatkowe i atrakcyjne fragmenty pominięte w pierwotnym wydaniu. I ten powszedni komfort sięgnięcia do tego materiału kiedy mi się żywnie podoba! Ale to tylko marny substytut niepowtarzalnych doznań z tamtego magicznego czasu młodzieńczych uniesień dotykania czegoś wielkiego. Gigantycznego jak Led Zeppelin. Powiecie, że mega egzaltacja? Może i tak, ale jest niezwykle trudno, na chłodno, przejść obojętnie wobec zjawiska wykreowanego przez tych 4 dżentelmenów, tworzących kultowy zespół.
The Song Remains the Same. Zapis na żywo jest przede wszystkim kolejnym świadectwem niebywałego potencjału muzyków. Właściwie kluczowego momentu w karierze zespołu. Wprost można rzec o apogeum działalności, ich naturalnego talentu, a zarazem wszechstronności, choć wielu krytyków podważa walory tej produkcji. Podobno w tamtym czasie Zeppelini miewali o wiele lepsze koncerty?! Jakby na poparcie tej tezy, sam Page powątpiewał w przeszłości w wartość albumu przyznając, że efekt finalny był jednym z nielicznych artystycznych kompromisów Ołowianego Sterowca.
Nagranie materiału do filmu miało miejsce w ciągu trzech lipcowych wieczorów (27-29.07.) w nowojorskiej sali Madison Square Garden, podczas trasy koncertowej w 1973 roku. Film miał premierę kinową dopiero ponad 3 lata później, 20 października 1976 w Cinema One w Nowym Jorku, a dwa tygodnie później w kinach w Londynie. Równocześnie wydany został album z muzyką z filmu, ale z nieco inną setlistą. Black Dog, Since I’ve Been Loving You, Heartbreaker ukazały się na filmie, zabrakło ich na płycie, gdzie w przeciwieństwie do filmu pojawił się Celebration Day. Wydawać się może, że jest tu prawie wszystko, czego można oczekiwać po wybornej płycie koncertowej. Jednak osobiście wolę oglądać ten frapujący film będący fascynującym uzupełnieniem muzyki. Znakomicie oddający klimat i aurę otaczającą fenomen grupy i ich twórczość. Muzyki rodem i klimatem z siódmej dekady ubiegłego wieku, w pełnej okazałości i znakomitym wydaniu.
Transowo porywające wykonania świetnych kompozycji. Zróżnicowany repertuar od drapieżnych i brawurowych hardrockowych klasyków w rodzaju Dazed And Confused, poprzez mega hymn rocka Stairway To Heaven, aż po ognisty rock&rollowy psychodelic w rodzaju Whole Lotta Love, by wymienić zaledwie kilka. Na dokładkę może trochę pretensjonalne, pełne fabuły ujęcia. Czasem trywialne sekwencje zza kulis. Wplecione odrealnione wstawki obrazujące poszczególnych członków kapeli. Oczarowana, wręcz zahipnotyzowana i żywiołowo reagująca publika.
Poszczególne sekwencje koncertowe obrazują wspaniałą komunikację pomiędzy wszystkimi częściami składowymi zespołu. Jak wcześniej wspomniałem, mamy tu uwiecznioną zarówno na filmie, jak i na płycie, legendę w kulminacyjnym okresie działalności, muzyków w wysokiej dyspozycji artystycznej. John Bonham harcuje na perkusji, John Paul Jones niczym serce organizmu nadaje rytm na gitarze basowej lub spaja muzykę brzmieniem instrumentami klawiszowymi. Do tego bardzo charyzmatyczne wokale Roberta Planta, no i oczywiście wieńczący wszystko riffami i solami gitary (1959 Gibson Les Paul Standard „Number One”) jednocześnie łagodny i dziki Jimmy Page. W pewnym momencie przesiada się na inny model Gibsona, dwugryfowego EDS-1275, bo jak wyjaśnił: „Potrzebowałem instrumentu, który byłby w stanie oddać zmianę tempa w „Schodach do nieba” i umożliwił granie na sześciu i dwunastu strunach bez konieczności zmienia gitar”. Z tym okazałym „wiosłem” Page prezentuje się również w tytułowej kompozycji.
W materiałach promocyjnych zespół rekomendował, że film stanowi „szczególny sposób zaserwowania milionom przyjaciół zespołu tego, czego już od dawna się domagali – osobistej i prywatnej podróży z Led Zeppelin. Po raz pierwszy świat może zająć miejsce w pierwszym rzędzie na Ołowianym Sterowcu.” Po latach Zeppelin nieustannie potrafi wzbić się niebotycznie wysoko i dosłownie zaprzeczyć prawu grawitacji! Po wielokroć sięgam po ten film, znam go na pamięć, ale i tak za każdym razem ogarnia mnie pozytywna energia i fajowy nastrój.
W wywiadzie dla rozgłośni radiowej The Pulse, J. Page odnosząc się do obecności ich dziedzictwa na muzyczny firmamencie, powiedział: „Najbardziej satysfakcjonującym w tym wszystkim jest fakt, że jest się częścią muzyki, która wytrzymała próbę czasu. Każdy muzyk marzy, by jego twórczość to wytrwała. Naprawdę cudowna sprawa”. Podzielam ten pogląd w całej rozciągłości! I w tym stwierdzeniu na pewno nie jestem osamotniony!
Zeppy forever!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz