„Pierwszy album Velvet Underground kupiło jakieś 30 tysięcy ludzi. Ale potem każdy z nich założył własny zespół”.
Brian Eno (muzyk i producent)
Płyta z charakterystycznym egzotycznym żółtym owocem na okładce, wywołująca wciąż wiele kontrowersji. Wzbudzająca skrajne uczucia podzielonych słuchaczy, z których jedni nader ją cenią, a drudzy wierutnie nie znoszą. Sam należę do tej pierwszej grupy. Dlatego też poświęcę jej trochę uwagi.
Aby dobrze pojąć sens i wartość omawianego wydawnictwa trzeba wgłębić się w tę nutę. Pozornie przy pierwszym słuchaniu dość trudną, ale po fazie przegryzania się trudno nie ulec jej urokowi. Album nagrano w Nowym Yorku w ciągu paru dni wiosennych 1966 roku w Scepter Studios. Podobno w sumie zajęła raptem 8 godzin ciągłej pracy. Oficjalnym producentem i sponsorem okazał się Warhol, ale fatycznym - Tom Wilson i anonimowy Norman Dolph. Jak na muzykę, która pojawiła się 50 lat temu to trzeba przyznać, że jest to rzecz bardziej radykalna niż cokolwiek wcześniej ujrzało światło dzienne. Mało zrozumiała w tamtych czasach. Nazbyt awangardowa(. Łamiąca granice tabu, obrazoburcza i niszcząca bariery prowokacji artystycznej. Wówczas nikt nie miał odwagi grać takiej muzyki jak oni. To wszystko w czasach kiedy prym wiodła fala radosnej muzyki spod znaku hippisowskiej pacyfki.
Świeżość kompozycji, zupełnie nowy, prekursorski, dotąd nieznany surowy styl grania i unoszący się wokoło artystyczny duch męża opatrznościowego Velvetów - Andy Warhola. Do tego charyzma frontmana Lou Reed (gitara, wokal), który mawiał o wspomnianej wyroczni artystycznej rzeczonej formacji: „On po prostu pozwolił nam być sobą i iść przed siebie. (...) był jak parasol, który wchłania wszystkie ataki”.
Brzmienie zupełnie odporne na upływ czasu. Ponure, chropowate, garażowe. Dominują niepokojąco jazgotliwe gitary, a w sukurs w tych najspokojniejszych kawałkach wyczuwa się czające paralelne napięcie. Surowej, opartej na dysonansach, z premedytacją łamiącej tradycyjne linie melodyczne. Zagranej z wigorem i bezapelacyjnie intrygującej. Flirtującej z awangardą i minimalizmem.
I nic dziwnego skoro taka nuta niezwykle precyzyjnie kształtuje tło dla w dużej mierze amoralnej materii literackiej albumu. Zgromadzone słowa poszczególnych utworów opowiadają głównie o życiu na marginesie społecznym, do tego podane w dość posępnej, ale zarazem surrealistycznej formie. Istniejącej w zakamarkach podświadomości, niczym „puszka Pandory”.
Teksty o mrocznej stronie środków zmieniających ludzką percepcję i perwersyjnym erotyzmie, ludzkim fataliźmie, szkodliwych składnikach ludzkiej osobowości, zatapianiu się w bezwartościowym poszukiwaniu przyjemności bez dostrzegania ich następstw. Zanurzone w eliksirze dekadencji wabiła prędzej frustratów niż marzycieli pokładających swoją ufność w lepszym, pozytywnym świecie. Żeby było ciekawiej, dystrybucja płyty odbywała się bez żadnej promocji. Pozbawiona należnej prezentacji w rozgłośniach radiowych. Nieprzypadkowo przysłowiowy „pies z kulawą nogą” nie zwrócił uwagi na nią w sklepach z płytami. Całkowity bojkot! W myśl zasady - co nowe i szczególnie ekstremalne, zazwyczaj stanowi barierę trudną do zaakceptowania.
Trzeba zdać sobie sprawę, że równolegle z wydaniem debiutu nowojorczyków, muzyka popularna (choć ten termin ma dla mnie relatywnie pejoratywne konotacje!) zarówno w sferze literackiej jak i w warstwie dźwiękowej postradała swoją niewinność. Choć potrzeba było blisko dekady, aby całkowicie zainspirować kolejne pokolenie muzyków - by odnotować chociażby Joy Division, Bauhaus i Television.
Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim utwory takie jak: Venus in Furs, inspirowany XIX-wieczną powieścią naszpikowaną treściami z pogranicza sadomasochizmu. Osnuty jest na obłąkańczo zapętlonych, jakby rodem z indyjskich rag, transowych dźwiękach instrumentu smyczkowego. W to wplecione zadziorne zagrywki John Cale’a (instrumenty klawiszowe, wiolonczela, altówka, gitara). W efekcie otrzymujemy upiorno-hipnotyczną psychodelię. Niezwykle melodyjny jak na Velvetów Sunday Morning. Nastrojowy Famme Fatale oraz dostojny All Tomorrow’s Parties z pierwszorzędnymi partiami wokalnymi, zaangażowanej dodatkowo do całego projektu przez mistrza Pop-artu, Nico. Zapadający w pamięci Heroin - na temat tytułowego narkotyku oraz uzupełniający lejtmotyw wymienionej kompozycji, rytmiczny I'm Waiting for the Man, przywołujący tete-a-tete z kolporterem tejże używki. Zamykający album European Son początkowo wykonany na kanwie jednostajnego akompaniamentu sekcji rytmicznej. Jednak w miarę rozwoju kompozycji we względnie spokojną melodię wdzierają się przeraźliwe odgłosy wypadku, któremu wtóruje brzęk tłuczonego szkła. Kompozycja traci harmonię. Zaczynają dominować niespokojnie upiorne wibracje. Bas Sterlinga Morrisona i perkusja Maureena Tuckera wciąż próbują podtrzymać rdzeń utworu, lecz gitara ucieka w zupełnie nieodgadnionym kierunku! Przestery, sprzężenia ogarniają całość prowadząc do nieuniknionego tonalnego miszmaszu.
Autentycznie, współcześnie ciężko zdzierżyć finalnej kompozycji, a co dopiero pół wieku temu! Prowokacja?! A może w brzydocie także brzmi jakaś nieodgadniona, zajmująca siła?! Bardziej tradycyjny Run Run Run zalatujący wczesnym prostym rock&rollem. Przy tym aranżacja jest niezwykle ascetyczna, a nawet prymitywna. Na dodatek sola gitarowe raczą słuchacza lawiną jakby nieskoordynowanych roztrojonych dźwięków, stąd otwierająca refleksja pana Eno na temat uzasadnionej inspiracji twórczością zespołu całych pokoleń bardziej współczesnych szansonistów. Choć trzeba przyznać, że nad wszystkim czuwał już wówczas wykształcony klasycznie muzyk John Cale, który spaja świat tego z pozoru dźwiękowego fermentu.
Autentycznie, współcześnie ciężko zdzierżyć finalnej kompozycji, a co dopiero pół wieku temu! Prowokacja?! A może w brzydocie także brzmi jakaś nieodgadniona, zajmująca siła?! Bardziej tradycyjny Run Run Run zalatujący wczesnym prostym rock&rollem. Przy tym aranżacja jest niezwykle ascetyczna, a nawet prymitywna. Na dodatek sola gitarowe raczą słuchacza lawiną jakby nieskoordynowanych roztrojonych dźwięków, stąd otwierająca refleksja pana Eno na temat uzasadnionej inspiracji twórczością zespołu całych pokoleń bardziej współczesnych szansonistów. Choć trzeba przyznać, że nad wszystkim czuwał już wówczas wykształcony klasycznie muzyk John Cale, który spaja świat tego z pozoru dźwiękowego fermentu.
Jeszcze jedno. Dla bardziej zainteresowanych zjawiskiem towarzyszącym temu dziełu. Album dopełnia film (z przeznaczeniem prezentacji w czasie koncertów Velvetów) dokumentujący próbę zespołu w czasach współczesnych wydania albumu, a wyprodukowany przez nowojorskich artystycznych dekadenckich odszczepieńców spod szyldu The Factory Andy'ego Warhola. Aktualnie uważa się go za wzorcowy przykład „expanded cinema”, kina rozszerzonego, którego ideą było eksplorowanie rzeczywistości za pomocą eksperymentów ze światłem, obrazem, dźwiękiem, a nawet promieniowaniem elektromagnetycznym! Przypadkowo zestawiając różne bodźce zmysłowe, twórcy tego rodzaju kina poszukiwali nazywanej mianem „synestetycznej podszewki świata", starali się wprowadzić odbiorcę w stan, w której doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów.
Na koniec jeszcze kilka zdań na temat szaty zewnętrznej etui albumu. Warto bowiem wiedzieć, że jedną z najbardziej charakterystycznych okładek płytowych w historii zaprojektował duchowy przywódca całej koncepcji. Dobitnym świadectwem tego jest fakt, że oprócz jego nazwiska na okładce pierwszego wydania płyty nie znajdowała się nazwa zespołu, która pojawiła się dopiero po latach, przy okazji wydania pierwszej wersji kompaktowej dzieła. Natomiast drugie dno, to sama idea wizerunku banana. Ta dwuznaczna i nieprzyzwoita, jak gdzieś przeczytałem, pozostająca jakby nie było, przejawem artystycznej wolności autora. Szczególnie gdy się odkleiło skórkę, jak to miało miejsce na oryginalnej - pierwotnej okładce... ;-))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz