„Szanujmy
wspomnienia, smakujmy ich treść,
Nauczmy
się je cenić,
Szanujmy
wspomnienia, bo warto coś mieć…”
Tak
zupełnie spontanicznie przyszła mi do głowy treść jednej z banalnych piosenek
Skaldów, związanej ze spoglądaniem wstecz. A jest co wspominać. Te „impry” u dawnego
kumpla na pustostanie, przy porywających i transowych dźwiękach Ten
Years After. Totalny spontan i nieziemski klimacior podlany, ma się rozumieć…
różnymi trunkami (rozweselaczami)… Rytm
i puls przeszywający dosłownie wszystkie zakamarki tego lokum, wraz z
uczestnikami „wyluzowanej biby”, zapamiętałych w wirze tanecznych pląsów i
swawoli. Odświeżam te minione obrazy, aż się łezka w oku kręci. Jak to się mówi
„to se ne wrati!” (co ciekawe dosłownie po czesku znaczy sformułowanie „to się
nie opłaca”!!!). Sorry za te roztkliwianie. Czasem zwyczajnie „trza” przywołać
w pamięci tamten czas, nawet z całym bagażem infantylnych zachowań, czy postaw.
Dość tych sentymentalnych westchnień. Przejdźmy do zasadniczej kwestii.
To mój faworyt wśród albumów TYA. Czadowa pozycja spreparowana na niwie
sążnistego bluesrocka. Do dziś uchodzi za jeden z najbardziej godnych uwagi pozycji
w dyskografii zespołu. Głównym atutem albumu jest to, że w świetny sposób oddaje
klimat i energię zespołu z najlepszych lat jego istnienia. Jest tu czysta pasja
grania i szczery autentyzm dźwiękowego przekazu. Na płycie nietrudno znaleźć
wszystko to, co w muzyce najważniejsze: pomysłowo skonstruowane rasowe kawałki,
niebanalne linie melodyczne, zgrabne harmonie, a przede wszystkim intensywnie
odczuwalna, nieprzymuszona, pełna wigoru radość wspólnego muzykowania!
Trzeba
przyznać, że zestaw kawałków, który trafił na ten krążek był absolutnie trafiony.
Co ciekawe, przy zróżnicowaniu kompozycji całość brzmi niezwykle spójnie. Bardziej
dojrzale od wcześniejszych albumów. Utwory idealnie korespondują ze sobą, wzajemnie
uzupełniają się w głębi i przepływie barwnych dźwięków rodem z krainy
psychodelicznego bluesa. Najbardziej poruszają wysmakowane partie gitary, ale świetne
i soczyste brzmienie pozostałych instrumentów też jest nie od parady. Nic więc
dziwnego, że materiał tu zawarty stanowi podstawowy kanon TYA. Naprawdę jest co
słuchać. Już po pierwszych taktach CG
można się zorientować, iż mamy do czynienia z wydawnictwem wyjątkowym.
Zachwycają
grane z ogromnym wyczuciem partie gitarowe Alvina Lee, który oprócz
prezentowanych gitarowych walorów hipnotyzuje wyluzowanym, aczkolwiek bardzo dynamicznym
wokalem. Do tego napędzający bas, obsługiwany przez wymiatającego aż miło Leo
Lyonsa. Perkusista Ric Lee też zapiernicza niczego sobie. Ekspresyjne organy Hammonda
Chicka Churchilla spajają całe muzyczne tworzywo. Zresztą ta właśnie ekspresja
połączona z naturalną dynamiką wykonawczą jest w tym wydaniu najsilniejszą
bronią zespołu. Utwory zebrane na krążku mogą stanowić wzorzec grania w bluesopodobnej
nucie.
Biorąc wszystko pod uwagę jest to album świetnie skomponowany i jak to
się mówi „made to measure”. Wszystkie kompozycje wydają się bardzo zwięzłe,
choć są dalekie od schematyczności. Dzięki temu całości słucha się jednym
tchem. Dżentelmeni z TYA odnajdują się doskonale w stylistyce będącej ukłonem w
kierunku tradycji niemal wszystkich odmian muzyki popularnej XX wieku, a w
szczególności tej czarnej, dwunastotaktowej, archetypowej dla rocka. Najmocniejsze
punkty albumu to jego utwory, zaś ten szczególny spośród nich to nieśmiertelny,
narastający Love Like A Man. Gwóźdź programu prawie każdego show Brytyjczyków.
Inne kompozycje doskonale uzupełniają esencję albumu. Czy otwierający pełny
wigoru Sugar The Road i kolejny niezwykle
rytmiczny Working On The Road, czy też nieco
transowy 50,000 Miles Beneath My Brain, swawolny countrowiec Year 3,000 Blues, swingujący
Me And My Baby, balladowy Circles i zamykający album frapujący As The Sun StillBurns Away, nadają płycie niekłamanego żaru wysyłanego w kierunku słuchacza. Czysta
radocha! A przecież w tym wszystkim o to właśnie chodzi! Bo przecież nie ma w
tym nic zdrożnego dawać odbiorcy niekłamaną dawkę hedonistycznych przyjemności!
Główny kompozytor i producent albumu Alvin Lee wraz ze swoim zespołem, znajdował się w zenicie swoich możliwości i doskonale to słychać. Tu gdzie spotyka się w sposób bliski ideałowi blues z rockiem jest należne miejsce dla autentycznego i skondensowanego talentu kompozytorskiego i wykonawczego niekwestionowanego lidera TYA.
Główny kompozytor i producent albumu Alvin Lee wraz ze swoim zespołem, znajdował się w zenicie swoich możliwości i doskonale to słychać. Tu gdzie spotyka się w sposób bliski ideałowi blues z rockiem jest należne miejsce dla autentycznego i skondensowanego talentu kompozytorskiego i wykonawczego niekwestionowanego lidera TYA.
To
płyta odporna na upływ czasu w dziedzinie bluesrocka. Niezmiennie tryskająca
zaskakującą i ożywczą energią. Alvin i koledzy zafundowali kolejnym pokoleniom
słuchaczy piękną podróż w świat dźwięków, które nie powinny nigdy przeminąć. Sadzę,
że każdy znający się na rzeczy, nieodwołalnie pokochał ich pełną werwy odmianę fajowego
grania, tak doskonale uchwyconego na CG.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz