John Dawson Winter III był samoukiem zaczynającym na ukulele. Na własną rękę wspinającym się po szczeblach popularności. Przedstawicielem szkoły amerykańskiego południa, sięgającym swoich inspiracji w przaśnych jug bandach, pogrywających w szemranych spelunkach. Wirtuozem – naturszczykiem, prostym chłopakiem z sąsiedztwa, bluesrockowym pierwowzorem. Grał tak, jak gdyby wcale się do tego nie przykładał, a nawet jakby nigdy się tego rzemiosła nie uczył. Posiadając w dyspozycji szablon zagrywek – dźwiękowych rozwiązań, wzbogacał własny dorobek licznymi interpretacjami klasycznych bluesów, nie rzadko opartych na przenikającym do szpiku kości, jasnym, ostrym i metalicznym brzmieniu. Jego gra, zaopatrzona w osobisty pierwiastek, eksponowała bluesa tego samego, co czarnoskórzy pionierzy gatunku. Właśnie im, w całkiem pokaźny sposób, oddał hołd wykonując obok swoich autorskich kawałków (m.in. z towarzyszeniem legendarnego Willie Dixona w kompozycji Mean Mistreater) także kompozycje mistrzów gatunku: B.B. Kinga Be Careful with a Fool, Sonny’ego Boya Williamsona Good Morning Little School Girl, Roberta Johnsona When You Got a Good Friend, Lightnin'a Hopkinsa Back Door Friend, by wymienić bardziej słynnych.
Ważny, emocjonalny gitarzysta, uchodzący za wpływowego propagatora i championa techniki bottleneck. Nie był żadnym muzycznym prekursorem, nie stworzył żadnego nowego stylu. Za to niebywale umocnił istniejący, rozpowszechniając go wszem i wobec ku uciesze i wyraźnej aprobacie wielbicieli gatunku. Przy tym stwarzał wrażenie jakby nigdy nie zabiegał o pozycję gwiazdy rocka, choć zapewne otarł się o taki status, pozostając zawsze wierny bluesowej estetyce. Warto zaznaczyć, że jego kariera zatoczyła w pewnym momencie krąg. Zrobił to w iście mistrzowskim stylu grając, rejestrując i produkując płyty jednego ze swoich mentorów – Muddy Watersa (Hard Again, I’m Ready i Muddy Mississippi Waters Live). Trzymał frazę i zaiwaniał. Płynność, naturalność. Poczucie rytmu, harmonii, melodii za skarby nieosiągalne, poza nielicznymi wyjątkami, dla reszty gitarzystów. Bez dwóch zdań kompletny artysta w bluesowej konwencji.
Ważny, emocjonalny gitarzysta, uchodzący za wpływowego propagatora i championa techniki bottleneck. Nie był żadnym muzycznym prekursorem, nie stworzył żadnego nowego stylu. Za to niebywale umocnił istniejący, rozpowszechniając go wszem i wobec ku uciesze i wyraźnej aprobacie wielbicieli gatunku. Przy tym stwarzał wrażenie jakby nigdy nie zabiegał o pozycję gwiazdy rocka, choć zapewne otarł się o taki status, pozostając zawsze wierny bluesowej estetyce. Warto zaznaczyć, że jego kariera zatoczyła w pewnym momencie krąg. Zrobił to w iście mistrzowskim stylu grając, rejestrując i produkując płyty jednego ze swoich mentorów – Muddy Watersa (Hard Again, I’m Ready i Muddy Mississippi Waters Live). Trzymał frazę i zaiwaniał. Płynność, naturalność. Poczucie rytmu, harmonii, melodii za skarby nieosiągalne, poza nielicznymi wyjątkami, dla reszty gitarzystów. Bez dwóch zdań kompletny artysta w bluesowej konwencji.
Jako wielbiciel takiego grania, myślę, że jedyną ujmę jaką mogę znaleźć na tej płycie jest jej stanowczo za krótki czas trwania. Tylko trzydzieści parę minut zawsze pozostawia niedosyt. Dla fanów bluesa, czy bluesrocka jest to album, który powinien być przynajmniej raz w życiu obowiązkowo odsłuchany. To sprawi, że zrozumiecie dlaczego Johnny Winter to prawdziwa legenda, niestety często niedoceniana. Gitarzysta zarówno elektryczny, tak bardzo kojarzony z gitarami Gibson, jaki i akustyczny - nie stroniący od instrumentów rezofonicznych. Spajający nieodzowną dla bluesa chropowatą korzenność z niezbędnym dla amerykańskiego rocka kowbojskim wigorem. Aż serce rośnie, gdy słucha się tego soczystego grania. Dusza bluesa jest tu wszechobecna. Porcja błyskotliwej i niezwykle płynnej muzyki w doskonałym wykonaniu najbardziej białego z białych bluesmenów, wykonującego najczarniejszego bluesiora. Nie tylko dla koneserów to wielka gratka. Takie pole position na bluesowym firmamencie.
Zgadzam się z tym w pełni. Szkoda, że gra z innymi po tamtej stronie... Ale na szczęście została z nami jego muzyka i my, którzy o niej nie zapomnimy.
OdpowiedzUsuńSądzę,że zapomnienie nie grozi, bo z bluesem jest jak z winem. Czym starsze tym lepsze!
Usuń