Głęboka Purpura zawitała ponownie do Polski. Dzięki
bliskiemu kumplowi (bratniej duszy) ponownie dałem się namówić na ich koncert.
Co by dużo mówić... Naprawdę nie żałuję, że już trzeci raz miałem wielką
przyjemność uczestniczyć w ich występie. Powiem więcej, niech żałują Ci, co nie
byli teraz albo kiedykolwiek. Deep Purple to jazda obowiązkowa dla wielbicieli
rocka. Żywa legenda, dobiegająca już kresu koncertowego swego żywota,
przynajmniej jeśli wierzyć nazwie aktualnego, pożegnalnego i ogólnoświatowego tournée
(Goodbye Tour). Daj Boże niech każdy kończy swoje zawodowe istnienie w ten
sposób. Z tak potężnym przytupem i niebywałym wdziękiem towarzyszącym wybrańcom
rockowego panteonu. Bez bufonady, z dystansem, bez odrywania kuponów dawnej
chwały. Wciąż cieszą zmysły. Poruszają emocje. Powodują fale wzruszeń i
obezwładniają własną czystą szczerością. Chciałoby się rzec: niech tak nie
ustają w swojej trasie koncertowej i wciąż na nowo pobudzają wyobraźnie odbiorców
tej niesamowicie smacznej muzycznej strawy.
Pierwszy koncert Deep Purple zaliczyłem 23 września 1991 r.
w Poznańskiej Arenie. Tak się składa, że był to pierwszy występ legendy w
Polsce. W końcu pojawili się u Nas, choć słuchano ich w Polsce, z tego co wiem,
od początku lat siedemdziesiątych. Niestety mur dzielący ówczesny świat,
utrudnił Ich wcześniejszą obecność w naszej ojczyźnie. Nie był to występ w
szczycie ich kariery. Nawet personalia mogły pozostawiać wiele do życzenia, nie
ujmując nic muzykom ówczesnego składu zespołu. Wtedy wokalistą był znany już z
formacji Rainbow Joe Lynn Turner. Z drugiej strony ciągłe zmiany personale Deep
Purple stanowią jakby naturalną metamorfozę w całym ciągu kariery formacji. Bo
przecież tych wersji składów było bez liku. Począwszy od pierwszej z Rodem Evansem na wokalu, a
skończywszy na Donie Airey’u obsługującym klawisze po odejściu na wieczny
odpoczynek niezapomnianego Johna Lorda. Występ był znakomity i nawet wokalista Joe
Lynn Turner stanął na wysokości zadania, a sam Ritchie Blackmore dwoił się i
troił dając niewątpliwy popis wirtuozerii. Dobrze pamiętam jak niczym walec
drogowy przejechał po nas Perfect Strangers, czy oszołomił spontaniczny Black
Night.
Kolejna, moja druga styczność z purpurowymi to kontakt z bodajże najbardziej wytrawną konstelacją zespołu w Zabrzu, ostatniego dnia października 1993 roku. Już wcześniej wspominałem ten koncert przy okazji omawiania Machine Head. Żeby w pełni oddać wrażenia z tamtego jesiennego wieczoru, trzeba przenieść się te prawie ćwierć wieku wstecz. Totalny odlot. Koncert marzenie. Niezapomniane wrażenia.
No i przyszła pora na ten najbardziej aktualny, który miał miejsce w Łodzi 23 maja 2017 r. Właściwie, myślę że każdy obecny w Hali Atlas Arena otrzymał co chciał. Kawał solidnej dawki purpurowej muzyki. Od promocji nowych kawałków aż do poruszających starych klasyków: Fireball, Bloodsucker, Strange Kind Of Woman, Space Truckin’, Lazy, Perfect Strangers czy Hush i Black Night. Muzyka co się zowie!
Na kanwie moich własnych wspomnień z koncertów Deep Purple,
piszę dziś o koncercie, którego zarejestrowana ścieżka na trwałe weszła do
kanonu gatunku.
Made In Japan, jak sam nazwa wskazuje, stanowi rejestrację
koncertów z kraju kwitnącej wiśni 45 lat temu. Wydaje się szczytem
skondensowanej energii zespołu. W sierpniowe wieczory 1972 roku, w stolicy
Japonii i Osace purpurowym udało się uwolnić niewiarygodną moc z towarzyszącą
jej permanentną precyzją wykonawczą. Nie jest to absolutnie li tylko błahy dźwiękowy
strumień przeznaczony wyłącznie dla najbardziej zagorzałych wielbicieli takiego
grania. Jest to nadzwyczajna totalna jazda, perfekcyjnie wkomponowana w ramy hardrockowej
konwencji. Niebotyczny poziom techniczny poszczególnych purpurowych muzyków, wzmacnia porażająca dramaturgia wykonawcza. Z
pewnością w tym wypadku grupa wybitnie dogadza słuchaczom. Całość, mimo upływu
wielu lat, wciąż brzmi odpowiednio ostro i dynamicznie. Żyleta! Tak nad podziw dosadnie
z potężnym wykopem! Do tego ukazuje bezgraniczną wyobraźnię, nieskrepowaną kreatywność
i co za tym idzie bezsprzeczną klasę zespołu. Podwójna płyta, obwołana absolutnie
rockowym majstersztykiem, znalazła się zasłużenie w zbiorze najlepszych albumów
cięższej odmiany rocka nagranych na żywo.
A jednak muzycy początkowo nie byli do niej specjalnie
przekonani. Do tego stopnia, że album miał być wydany jedynie w kraju samurajów.
Wokalista Ian Gillan miał tu spore wątpliwości do jakości własnego głosu z
powodu towarzyszącego koncertom pechowego zapalenia oskrzeli. O zgrozo! Ponoć ani
razu w całości nie wysłuchał Made In Japan, co na pewno stanowi dosyć
oryginalne kuriozum z punktu widzenia miłośników twórczości Deep Purple.
O zawartości napisano zapewne całe tony analiz i wszelakich
recenzji, ale warto zaakcentować, że utwory znane z krążków studyjnych
stanowiły fundament do szerszych, scenicznych interpretacji. Kawałki dobrze
znane i osłuchane z wcześniejszych płyt, a wykonane podczas koncertów, zabrzmiały
odmiennie i co za tym idzie dostarczyły zupełnie innych wrażeń. Generalnie
punkt ciężkości spoczywał na indywidualnych, porywających popisach i
improwizacjach wszystkich muzyków. Mamy tutaj cały wachlarz artystycznych
atrybutów brytyjskiego kwintetu.
Wysmakowana solówka Blackmore'a w Highway Star, czy też
napędzający bas Glovera w przytoczonym utworze, świetne popisy Iana Paice'a na
perkusji w The Mule. Efektowne dialogi gitarowo-organowe w rockowym hymnie
Smoke On The Water, świetne gitarowo-wokalne dialogi w Strange Kind Of Woman.
Uroczo bluesujący Lazy. Totalnie rozimprowizowany, najmocniejszy, najbardziej
rozpędzony i zagrany z wyjątkową dzikością i drapieżnością Space Truckin' to
coś co już na zawsze zapada w pamięci. A przysłowiową wisienką na torcie w
większości kompozycji stanowią instrumentalne droczenia Lorda z Blackmore'em,
do których z pełnych pasji popisami wokalnymi dołącza charyzmatyczny Ian
Gillan. Wyraźnie da się odczuć, że muzycy grupy rozumieli się bez zbędnych słów,
przy tym świetnie bawili się wspólnym graniem.
Made In Japan to idealny wizerunek drugiego wcielenia Purpli
i to w punkcie kulminacyjnym zarówno artystycznej formy jak i niegdysiejszego, przeogromnego
uwielbienia ze strony szalejącej na ich punkcie publiczności. Wstyd nie znać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz