Lewis Merenstein - współproducent Moondance
Ludziska dzielą się na takich, którzy lubią Zenka Martyniuka i takich, którzy wolą Milesa Davisa. Na takich, którzy znajdują w muzyce jedynie tanią rozrywkę i takich, którzy poszukują w niej wyższych wartości i doznań. Także na takich, którzy przy obcowaniu z muzyką kierują się emocjami i takich, którzy szanują rzemiosło wykonania. Właśnie żeby dobrze wchłonąć muzykę zawartą na tej płycie trzeba kierować się zasadami zawartymi w uprzednim zdaniu.
George Ivan Morrison znany bardziej jako Van Morrison to jeden z najważniejszych światowej klasy pieśniarzy rockowych. Choć w swoistym credo muzycznym, sformułowanym w bogatej dyskografii, artysta niejako oznajmia, że śpiewa jazz, bluesa i soul (tu kolejność zupełnie dowolna)… lecz z tego składa się przecież cały rock and roll. Można długo dyskutować i spierać się, debatować nad tym, czy Irlandczyk z Północy jest wokalistką stricte rockowym. To w zasadzie dywagacja o istocie gatunku i o tym, jak daleko można rozciągać jego granice. Dla stylistycznych formalistów, cała twórczość byłego wokalisty brytyjskiej grupy Them, do soulu czy gospel pewnie nawet się nie zbliża. Jednak w obrębie szeroko pojętego rocka, album po prostu niezmiernie udany, mieści się z całą pewnością. Zresztą nawet jeśli by się nie mieścił, i tak byłby wyśmienity. A poza tym niezależnie od swojej wielkości jest zwyczajnie prawdziwy i spontaniczny, a tak nagrana muzyka obroni się sama poprzez emocje, jakie z sobą niesie każdy dźwięk.
Omawiany artysta to jeden z największych muzyków, którzy wyrośli na gruncie, co ciekawe, amerykańskiej muzycznej tradycji, mimo że sam pochodzi z Ulsteru, a dokładnie z Belfastu. Do dzisiaj uczestnik niezliczonej ilości ważnych około rockowych wydarzeń. Poruszający się w obszarze rocka, rhythm`n`bluesa, country, jazzu i wielu innych szlachetnych, obecnie klasycznych muzycznych gatunków. A przede wszystkim jeden z największych białych wokalistów soulowych, jeden z tych muzyków, którzy niezależnie od aktualnej muzycznej mody, potrafi być tylko i aż sobą. Prawdziwy czarodziej muzyczny. Jest nim od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku do dziś… i myślę, że pozostanie wśród największych na zawsze, niezależnie od tego, w jakim kierunku podąży rozwój rocka w przyszłości. Dziś jest też jednym z największych żyjących i ciągle czasem pojawiających się na scenie muzyków, mimo faktu, że zbliża się już do sędziwego wieku. Jednak nawet eksponując próbki nowych pomysłów i od czasu do czasu pojawiając się na scenie, ciągle jest ważną współczesną postacią muzycznej sceny wzbudzającą niekłamany podziw.
Moondance, jak się wkrótce okazało, potrójnie platynowy w Stanach i złoty na wyspach brytyjskich, miał premierę w 1970 roku. Płytę zarejestrowano w Nowym Jorku. Stylistycznie nieco bliżej było jej do rhythm and bluesa, soulu i szeroko pojętej muzyki popularnej. To właśnie ten album wyznaczył styl Vana Morrisona na wiele kolejnych lat. Płyta modelowo reprezentatywna dla dorobku Morrisona powstała w jednym z magicznych okresów muzyki pachnącej epoką „dzieci kwiatów” tj. na przełomie sześćdziesiątych i siedemdziesiątych lat.
Moondance zachowuje pozytywną atmosferę, która rozgrzewa duszę jak pierwsze promienie słońca po długiej, samotnej mroźnej zimie. Ciepła atmosfera wyziera dosłownie z każdego dźwięku albumu i niemal ożywia wszystko wokół!
Morrison w 1969 roku skompletował skład, z którym trafił w przysłowiową dziesiątkę. Gitarzysta John Platania. Obok niego Garry Malabar na perkusji,Guy Masson na kongach, John Klingberg na basie, Jeff Labes na klawiszach, Jack Schrorer na saksofonie altowym i Collin Tilton na saksofonie tenorowym i flecie. Irlandczyk poprowadził wyżej przedstawionych muzyków genialnie. Grają dokładnie tak jak trzeba. Pozostawiając wystarczająco dużo przestrzeni dla wokalnych impresji lidera, wnosząc jednocześnie wiele od siebie. Najważniejszą, obok wokalnych interpretacji, wizytówką tego albumu jest wspaniałe, oszczędne zagrywki instrumentalne. Tak samo genialne w momencie wydania w lutym 1970, jak i obecnie. Warto podkreślić, że w momencie premiery „winowajca całego zamieszania” był przez część słuchaczy i muzyków uważany za naśladowcę czarnoskórych soulowych odpowiedników. Wyraźnie zapatrzony w takich wielkich mistrzów jak Otis Redding, czy Wilson Pickett. Rozwój jego talentu, w szczególności kompozytorskiego, potwierdziło, że w żadnym wypadku nie jest jedynie imitatorem wyżej wymienionych, a tylko propagatorem pokrewnej muzyki, która stanowiła bazę dla własnej muzycznej twórczości.
Van Morrison z muzykami potrafił w tamtych czasach zrobić coś niezwykłego. Wykorzystać dawkę instrumentarium w postaci dęciaków swojego bandu i stworzyć świeżo brzmiące ballady. Powściągliwość w wykorzystaniu ciepłych brzmień spowodowała, że nagrana płyta od razu stała się ponadczasowym błyskotliwym klasykiem i pozostaje nim do dziś. Brzmień pełnych rozmachu, pomimo dość oszczędnych środków, zdominowanych przez oczywistą obecność wspaniałego głosu, któremu co i rusz dogaduje delikatna gitara, uzupełniona ujmującym saksofonem, ciepło plumkającym w tle instrumentem klawiszowym, czy też głosem dźwięcznej harmonijki ustnej (These Dreams of You). Uczestniczący w tworzeniu płyty muzycy nadali każdemu instrumentowi bogaty, naturalny ton, a przy tym rozdzieli je tak umiejętnie, by każdy z nich był wyraźnie słyszalny, a zarazem składały się na spójną całość. Subtelna moc przekazu tej płyty jest kolejnym dowodem nieocenionego talentu autora albumu i jego niebywałej zdolności powoływania do życia genialnych, eterycznych brzmień. Wyśmienitym rodzynkiem w wybornym cieście przygotowanym przez Morrisona są takie kompozycje, obok tytułowego songu, jak Into The Mystic, czy Caravan.
Moondance jest częścią kanonu szeroko pojętego rocka, ważną częścią muzycznej kultury. Historycznym albumem ciągle aktywnego muzyka, a przede wszystkim wyśmienitą płytą z fantastyczną, pełną pasji, nostalgii i inwencji muzyką, równie doskonałą w swojej balladowej części (Crazy Love, Brand New Day), jak i pełnych energii kompozycjach własnych lidera. Tańczący księżyc stanowi doskonałą kombinację bezpretensjonalnych melodii, pikanterii, oszczędnej, acz pełnej pasji gry i intrygujących subtelnością harmonii. I co ważne zaopatrzonych w wyśmienicie zbalansowany aranż instrumentalny. Bezsprzecznie album ten okazał się jednym z wielkich autorskich dzieł Morrisona. Chciałoby się powiedzieć: nic dodać, nic ująć. To absolutnie konieczna i ważna muzyczna opowieść. W efekcie zabaw z aranżacjami banalnych melodii powstał wyśmienity bezpretensjonalny album, tak właściwie z niczego. To potrafią tylko najwięksi. Do takich obowiązkowo zaliczyć trzeba muzyka pochodzącego z Zielonej Wyspy, brzmiącego czysto, zdecydowanie amerykańsko, co osobiście dla mnie jest tylko zaletą. Krótko mówiąc. Dobrze, że są takie płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz