Dezynwoltura. Raczej rockowa dezynwoltura. Bo jakżeby
inaczej określić to „pięknej urody rękodzieło” chłopaków spod znaku AC/DC!
Ciężkość, ale i energetyczna lekkość, zawadiackość i
rubaszność, ale też powaga i smutek spowodowany niepowetowaną stratą. Hołd i
pomnik w postaci muzyki dla odchodzącego w wieczność byłego wokalisty Bona
Scotta. Rasowego wokalisty, którego niezwykle trudno zastąpić. I pojawia się On
– Brian Johnson, obdarzony przeszywająca chrypką jakby mu czołg przejechał po
stopach! Doskonale uzupełniający muzykę.
A tej płyty mogło przecież nie być! Zespół zdruzgotany po
hiobowej wieści utraty frontmana mógł w sposób niejako naturalny zaprzestać
dalszej działalności. Szczęśliwie dla wszystkich wielbicieli, jak i dla siebie
samych wybrali inaczej! Ta swoista terapia przyniosła wprost nieoczekiwane... a
może paradoksalnie spodziewane efekty. Pozostali członkowie zespołu po prostu
zanurzyli się w akcie twórczym, przygotowując ten doskonały album, zawierający
zbiór konkretnych kawałków, które są zaraźliwą rockową energią w najczystszej
postaci.
Jednak nie wszystko wyglądało tak kolorowo. Bo jak wspomina
Angus Young:
„Gdy nagrywaliśmy Back in Black początkowo wyglądało to dość żałośnie... Malcolm grał non-stop akordy AC/DC, Brian darł się, jak nieboskie stworzenie zagłuszając Phila na perkusji, który walił w nią tak, że prawie popękały talerze, Cliff krzyczał, że z taką hołotą nie da się pracować. Ja patrzyłem na ten kabaret i zastanawiałem się, czy zadzwonić do jakiegoś Eddiego Van Halena, by nagrał za mnie solówkę, bo mi się nie chcę... Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło.”
„Gdy nagrywaliśmy Back in Black początkowo wyglądało to dość żałośnie... Malcolm grał non-stop akordy AC/DC, Brian darł się, jak nieboskie stworzenie zagłuszając Phila na perkusji, który walił w nią tak, że prawie popękały talerze, Cliff krzyczał, że z taką hołotą nie da się pracować. Ja patrzyłem na ten kabaret i zastanawiałem się, czy zadzwonić do jakiegoś Eddiego Van Halena, by nagrał za mnie solówkę, bo mi się nie chcę... Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło.”
Należy od razu dodać, że przecież krążek ten poprzedził
rewelacyjny Highway to Hell. Chłopaki z kraju kangurów na pewno musieli być
naładowani pomysłami aż iskry leciały. Wrota sukcesu i sławy stały otworem. To musiało
się udać nawet wbrew przeciwnościom losu… i powiodło się bardziej niż
oczekiwano. To co zapoczątkowali wcześniejszym krążkiem, w całej rozciągłości
ugruntowali tą dosłownie czarną płytą (okładka), jak przystało w hołdzie po
straconym przyjacielu.
Ciężko doszukać się słabych punktów. „Powrót w Czerni” był
przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. A zgromadzone tu utwory stały się w
większości żelaznym punktem koncertowym AC/DC po wsze czasy.
Back in Black pozostaje wiecznie niebanalnym, świeżo
brzmiącym albumem, który jest odkrywany przez kolejne pokolenia. To świadectwo
wielkiej muzycznej formy zespołu i to mimo tych niezmiernie przykrych
okoliczności. Nie widzę potrzeby głosić komunałów jakim to wiekopomnym dziełem
jest ten album. Większość ludzi najzwyczajniej zna te kawałki na pamięć. Utwory
wśród, których doprawdy ciężko znaleźć coś słabego albo przeciętnego. Dosłownie
wszystkie kompozycje eksponują skondensowane, żwawe, donośne i mięsiste
brzmienie, a przy tym trzymają od początku do końca równy, wysoki poziom. Z
pewnością nie byłoby tego bez spiritus movens całego zamieszania, czyli braci Youngów tak wspaniale uzupełniających
się. Nieodżałowany Malcolm na gitarze Gretsch Firebird wygrywa riffowy
akompaniament, zaś niespożyty Angus daje popis wirtuozerii na Gibsonie SG. Gibson
i Gretsch wyraźnie są różni, lecz połączenie monstrualnego brzmienia tej
pierwszej z klarownym dźwiękiem drugiej, daje siarczystego kopniaka, aż kamasze
spadają! Istnie szalony i niepowtarzalny duet!
Cały ten zbiór utworów, to czyste mistrzostwo i kwintesencja
stylu AC/DC, tak sprawnie wyprodukowane przez producenta Roberta Johna „Mutt”
Lange’a, którego wpływ na ostateczny kształt należy znacząco podkreślić, zarówno
na Back In Black, jaki i na poprzedniej płycie Highway To Hell.
Na koniec ciekawostka na temat nietypowego, acz skutecznego
wykorzystania muzyki „Ejsów” ze wspomnianej płyty.
„Dawniej,
gdy armia amerykańska otoczyła w Panamie generała Noriegę, puszczano naszą
muzykę, żeby doprowadzić go do szału. Ostatnio korzystano z niej, aby
zdezorientować grupę rebeliantów w Bagdadzie, niczym jakiejś szalonej broni
ogłuszającej i niszczącej".
Brian Johnson
Może nie najlepsza z dorobku AC/DC (choć w TOP3), ale na pewno najbardziej kultowa i popularna, z dwoma wybitnymi momentami.
OdpowiedzUsuńJeśli miałbym ocenić to miano najlepszej w całym dorobku ejsów należy się poprzedniczce. Ale z płyt z Johnsonem to rzecz bezkonkurencyjna :-)
OdpowiedzUsuńBardzo cenię również dwie pierwsze płyty.
U mnie TOP5 wyglądałby mniej więcej tak:
Usuń01. Let There Be Rock (wersja australijska)
02. Back in Black
03. Highway to Hell
04. The Razor's Edge
05. Powerage