poniedziałek, 30 kwietnia 2018

AC/DC – Back In Black (Atlantic 1980)


Dezynwoltura. Raczej rockowa dezynwoltura. Bo jakżeby inaczej określić to „pięknej urody rękodzieło” chłopaków spod znaku AC/DC!
Ciężkość, ale i energetyczna lekkość, zawadiackość i rubaszność, ale też powaga i smutek spowodowany niepowetowaną stratą. Hołd i pomnik w postaci muzyki dla odchodzącego w wieczność byłego wokalisty Bona Scotta. Rasowego wokalisty, którego niezwykle trudno zastąpić. I pojawia się On – Brian Johnson, obdarzony przeszywająca chrypką jakby mu czołg przejechał po stopach! Doskonale uzupełniający muzykę.
A tej płyty mogło przecież nie być! Zespół zdruzgotany po hiobowej wieści utraty frontmana mógł w sposób niejako naturalny zaprzestać dalszej działalności. Szczęśliwie dla wszystkich wielbicieli, jak i dla siebie samych wybrali inaczej! Ta swoista terapia przyniosła wprost nieoczekiwane... a może paradoksalnie spodziewane efekty. Pozostali członkowie zespołu po prostu zanurzyli się w akcie twórczym, przygotowując ten doskonały album, zawierający zbiór konkretnych kawałków, które są zaraźliwą rockową energią w najczystszej postaci.


Jednak nie wszystko wyglądało tak kolorowo. Bo jak wspomina Angus Young:
Gdy nagrywaliśmy Back in Black początkowo wyglądało to dość żałośnie... Malcolm grał non-stop akordy AC/DC, Brian darł się, jak nieboskie stworzenie zagłuszając Phila na perkusji, który walił w nią tak, że prawie popękały talerze, Cliff krzyczał, że z taką hołotą nie da się pracować. Ja patrzyłem na ten kabaret i zastanawiałem się, czy zadzwonić do jakiegoś Eddiego Van Halena, by nagrał za mnie solówkę, bo mi się nie chcę... Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło.” 


Należy od razu dodać, że przecież krążek ten poprzedził rewelacyjny Highway to Hell. Chłopaki z kraju kangurów na pewno musieli być naładowani pomysłami aż iskry leciały. Wrota sukcesu i sławy stały otworem. To musiało się udać nawet wbrew przeciwnościom losu… i powiodło się bardziej niż oczekiwano. To co zapoczątkowali wcześniejszym krążkiem, w całej rozciągłości ugruntowali tą dosłownie czarną płytą (okładka), jak przystało w hołdzie po straconym przyjacielu.  


Ciężko doszukać się słabych punktów. „Powrót w Czerni” był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. A zgromadzone tu utwory stały się w większości żelaznym punktem koncertowym AC/DC po wsze czasy.
Back in Black pozostaje wiecznie niebanalnym, świeżo brzmiącym albumem, który jest odkrywany przez kolejne pokolenia. To świadectwo wielkiej muzycznej formy zespołu i to mimo tych niezmiernie przykrych okoliczności. Nie widzę potrzeby głosić komunałów jakim to wiekopomnym dziełem jest ten album. Większość ludzi najzwyczajniej zna te kawałki na pamięć. Utwory wśród, których doprawdy ciężko znaleźć coś słabego albo przeciętnego. Dosłownie wszystkie kompozycje eksponują skondensowane, żwawe, donośne i mięsiste brzmienie, a przy tym trzymają od początku do końca równy, wysoki poziom. Z pewnością nie byłoby tego bez spiritus movens całego zamieszania, czyli  braci Youngów tak wspaniale uzupełniających się. Nieodżałowany Malcolm na gitarze Gretsch Firebird wygrywa riffowy akompaniament, zaś niespożyty Angus daje popis wirtuozerii na Gibsonie SG. Gibson i Gretsch wyraźnie są różni, lecz połączenie monstrualnego brzmienia tej pierwszej z klarownym dźwiękiem drugiej, daje siarczystego kopniaka, aż kamasze spadają! Istnie szalony i niepowtarzalny duet!
Cały ten zbiór utworów, to czyste mistrzostwo i kwintesencja stylu AC/DC, tak sprawnie wyprodukowane przez producenta Roberta Johna „Mutt” Lange’a, którego wpływ na ostateczny kształt należy znacząco podkreślić, zarówno na Back In Black, jaki i na poprzedniej płycie Highway To Hell.



Na koniec ciekawostka na temat nietypowego, acz skutecznego wykorzystania muzyki „Ejsów” ze wspomnianej płyty.

„Dawniej, gdy armia amerykańska otoczyła w Panamie generała Noriegę, puszczano naszą muzykę, żeby doprowadzić go do szału. Ostatnio korzystano z niej, aby zdezorientować grupę rebeliantów w Bagdadzie, niczym jakiejś szalonej broni ogłuszającej i niszczącej".
                           Brian Johnson




3 komentarze:

  1. Może nie najlepsza z dorobku AC/DC (choć w TOP3), ale na pewno najbardziej kultowa i popularna, z dwoma wybitnymi momentami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli miałbym ocenić to miano najlepszej w całym dorobku ejsów należy się poprzedniczce. Ale z płyt z Johnsonem to rzecz bezkonkurencyjna :-)
    Bardzo cenię również dwie pierwsze płyty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie TOP5 wyglądałby mniej więcej tak:
      01. Let There Be Rock (wersja australijska)
      02. Back in Black
      03. Highway to Hell
      04. The Razor's Edge
      05. Powerage

      Usuń