Yippee-I-Yo
Ghost Riders in the Sky”
Śmiałkowie wędrujący ku nieznanemu, poszukiwacze napędzani gorączką złota, notoryczni hazardziści, kowboje w kapeluszach z szerokim rondem, dumni Indianie toczący walki z przybyszami zza „wielkiej wody”, nieustraszeni szeryfowie, z błyszczącą gwiazdą, stojący po stronie Temidy. Z przeciwnej strony, wyjęci spod tego prawa rewolwerowcy i outsiderzy. Skoki na banki i napady na transporty kolejowe. Pojedynki w samo południe na ulicach, gdzie obowiązkowo stoi przybytek zwany saloonem, w którym panie lekkich obyczajów zarabiają na codzienny chleb – takie oto wizje snują się nam w głowie, gdy słyszymy termin „Dziki Zachód”.
Mityczna konfrontacja na linii cywilizacji z naturą. Tę pierwszą uosabiał nowy ład – stróże prawa, senne prowincjonalne miasteczka i ich pełni nadziei mieszkańcy, urodzajna ziemia i kolej parowa. Tę drugą – bezkres spieczonej od słońca prerii, przemierzające ją stada bizonów. Wyjęci spod prawa rzezimieszki, brawurowi rewolwerowcy na swoich poskromionych mustangach w osobach Jesse Jamesa, Billy The Kida, Boba Daltona, Dzikiego Billy Hickoka, czy Buffallo Billa oraz nieuchwytni i zwykle niebezpieczni Indianie.
I co to właściwie ma wspólnego twórcami niżej opisanymi? Właśnie wydaje mi się, że jak najbardziej ma. Osobiście kojarzy mi się z tym, co zaraz przedstawię. Ich cały styl i idea grania nawiązuje wprost do klimatów… kowbojskich. Wystarczy spojrzeć na muzyków - jak wyglądają, co grają i o czym śpiewają, a mamy echo dawnych anegdot, legend i mitów wprost ze świata „Dzikiego Zachodu”. Co więcej, za credo zespołu niech posłuży wizerunek okładki debiutu, opatrzony potężną dwulufową strzelbą, jakby żywcem wyjętą z westernu, skierowaną „wprost” (point blank) w każdego słuchacza!
Jak wiemy na „Dzikim Zachodzie” sięgnięcie po broń było najprostszym sposobem załatwiania spraw, niezależnie od tego, czy źródłem konfliktu – zarówno długoletniego zatargu, jak i najzwyklejszej sprzeczki – były pieniądze, kobieta, czy urażona duma. Jak broń stanowiła nieodłączny element dzikiego zachodu, tak zwykle w środowisku buntowników - patrz rockmanów - często gitara jawi się jako atrybut wolności, niezależności i buntu.
Majaczące sylwetki teksańskich rangersów w rozgrzanym falującym powietrzu, olbrzymie kaktusowe karnegie, jęk kojota preriowego, zawadiacki południowy blues, doprawiony jurnymi gitarowymi zagrywkami.
Co tu dużo gadać, po prostu pyszne, surowe rockowe południe (southern) jak u „krewniaków” z Lynyrd Skynyrd, podlane szczyptą hard rockowej dynamiki. Świetne, często zadziorne numery. Zawiesiste brzmienie. Ekscytująca, zazwyczaj intensywna muzyka. Dobry wokal. Fajowe gitarowe riffy i sola.
Nie trudno zgadnąć, że to wszystko nie przyszło od tak sobie, od razu. Jak to zazwyczaj bywa, przychylność fanów przepłacili wielką pracą, zarówno na próbach, jak też podczas forsownych występów na żywo.
Grali do upadłego wszędzie, gdzie chciano ich słuchać. Przy tym jakże świetnie się bawili nie zwracając za bardzo uwagi na forsę. Dochodziło to takich paradoksów, że za zarobione gaże za występ w klubie, nie mogli uregulować rachunków, bo zbyt dużo skonsumowali płynów wyskokowych podczas tego właśnie koncertu 😁
Sam zespół Point Blank zapoczątkował swój żywot dokładnie 19 lipca 1974 roku w aglomeracji Dallas, na bazie zespołu Odessa przez gitarzystów Rusty'ego Burnsa i Kima Davisa, wokalistę Johna O'Daniela, perkusistę Petera „Buzzy” Gruena i basistę Phillipa Petty.
Druga płyta formacji, bo o niej jest mowa, powstała dosyć spontanicznie, z rozpędu pod egidą producenta Billy’ego Hama, znanego skądinąd ze współpracy z ZZ Top i inżyniera dźwięku Terry'ego Manninga.
Second Season stanowi naturalną kontynuację stylu zapoczątkowanego na pierwszym krążku. Point Blank wszedł do studia wyczerpany po zagraniu ponad 300 koncertów w 1976 roku. Podczas promowania debiutanckiej płyty, notabene bardzo udanej, wcześniej wspomnianej, z okładkowym wizerunkiem strzelby dubeltówki. Wiele kawałków zawartych na drugim albumie zostało nagranych już podczas pierwszych sesji debiutanckiego albumu. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ po raz pierwszy, poważnie skoncentrowali się na tekstach, tak samo jak na bardziej urozmaiconej muzycznej ścieżce. Zwyczajnie dojrzewali, rośli jako rasowy zespół z amerykańskiego południa, czy też jak sami o sobie mówili „Texas Blues Rock Band”.
Na koniec, parafrazując Wojciecha Młynarskiego, taki oto krótki krotochwil:
I z gitarą, jak Point Blank, w Teksas rusz,
z pojedynki wilkom strzelać w paszczę,
po przygodę, po urodę życia pośród leśnych głusz,
tam, gdzie życie nikogo nie hłaszcze.
Howgh!!! 😁
Jedna z najlepszych płyt Southern Rocka;zespół bardzo interesujący,większość muzyków gra już w zaświatach...lubię wracać do ich dwóch pierwszych płyt;obok Allmanów,Skynyrd,Outlaws,Molly Hatchet i Marschall Tucker to esencja Muzyki Południa.
OdpowiedzUsuń