„Nie ma co tu się
rozpisywać. Ta płyta nie ma średnich utworów, ani dobrych są tylko zaj…te.!!!.”,
jak ktoś dosadnie ocenił ten album. I na tym właściwie mógłbym poprzestać swoją
rekomendację. Gdyż pioruńsko trudno jest pisać o czymś tak oczywistym i
wartościowym. Pozbawionym jakiejkolwiek fałszywej nuty. Sięgającym ponad czas,
w którym się pojawił. Kompetentnym, wielopostaciowym, nieschematycznym.
Pierwszy album „Zeppelinów” został nagrany w ciągu blisko 30 godzin za około 1700
funtów. I kto powiedział, że trzeba wydać kupę hajcu, żeby nagrać taki
„brylant”?
Okazuje
się, że nie ma potrzeby zgrywać się przez długie lata. Przed nagraniem debiutu
muzycy ogrywali się dopiero od kilkunastu tygodni.
Nagrany
pozornie pospiesznie, wyraża jednocześnie niecierpliwość wygłodniałych „młodych
wilków’’ całkowicie zdecydowanych na podbój muzycznego świata.
Pomysł
na ich pierwszy longplay nie narodził się tak zupełnie z niczego. Należy
podkreślić, że szczególnie Jimmy Page wraz John Paul Jonesem, udzielając się w
różnych wcześniejszych projektach, zdobyli bezcenne doświadczenie, które w
pełni zaprocentowało u zarania istnienia Led Zeppelin.
„Nic nie jest oryginalne.
Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją
wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy,
fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe,
drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z
których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak
zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest
bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem
swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę”.
Czyż ta myśl amerykańskiego reżysera Jima Jarmuscha, nie określa
trafnie podejście Page’a do debiutanckiego materiału? Mnogości zapożyczeń
i inspiracji? Gdzie stare bluesy stały się trampoliną do dalszych
eksperymentów oraz poszukiwań rozpoznawalnego stylu nowo zawiązanego zespołu?
Na potwierdzenie tych słów myśl innego człowieka kina - Jean-Luca Godarda „Nie chodzi o to, co skądś zabierasz – chodzi
o to, gdzie zabierasz.” Nieistotne jak wiele na tym inauguracyjnym dziele
bandu jest zapożyczeń, natomiast kluczowe wydaje się to swoiste brzmienie w
zeppelinowskim wcieleniu.
Gros
utworów zgromadzonych na debiucie to obce, nieautorskie kompozycje Led
Zeppelin, dobrane przez samego Page’a. Muzyk zabierając się za pracę nad
omawianą płytą miał dojrzałą wizję formy muzycznej. Nie łatwej do
zdefiniowania, ale odwołującej się do bluesa. Będącej syntezą rozmaitych
muzycznych wpływów. Tym bardziej uciążliwej do zaszufladkowania przez krytyków.
Szczególnie zaraz po pojawieniu się „płonącego sterowca” na rynku
wydawniczym.
Piszę
teraz przy wtórze tej płyty. Doprawdy nie wiem jak Oni to zrobili?! Siła wyrazu
obezwładnia! To nieprawdopodobne! Słucham po raz enty znane mi przecież
niemalże na pamięć kompozycje, a niezmiennie wywołują całkowite zdumienie i
niekłamany zachwyt. Uwrażliwiają na wyrafinowaną, a zarazem subtelną twórczość
Led Zeppelin.
„Good Times Bad Times” – białe i czarne, żar i lód, cisza i hałas. Dualizm
charakterystyczny w muzyce „Przewodniego sterowca”. Przeciwieństwa związane ze
sobą na wieczność.
Te
kawałki wyciskają emocje. Promieniują oraz przeszywają wybitnie mocno.
Niezależnie, z którym fragmentem albumu ma się do czynienia. W ich muzyce jest
tyle przestrzeni, swobody i zwiewności. Jak powiew świeżego powietrza w strudze
przeciągu otwartych okien podczas letniej spiekoty. Dźwięki same „niosą”
słuchacza. Jak po mozolnej i syzyfowej pracy przynoszą wytchnienie. Doprawdy
zadziwiająca muzyczna kreacja! Fala uderzeniowa przepływająca przez zmysły.
Dająca totalny „power” każdemu odbiorcy. Kopie niemiłosiernie!
Page,
Plant, Jones i Bonham poprzez zrozumiałe
dla siebie, a zarazem pionierskie
dźwięki, wynalezione przez The Who, Cream i Hendrixa, osiągnęli u zarania swojej aktywności
brzmieniowe obszary dostępne jedynie dla geniuszy .
Bezwiednie
stali się prekursorem nowej i godnej podziwu odmiany muzyki blues-rockowej,
której można nadać miano heavy bluesa. Składając przy tym cześć źródłom
inspiracji. Takim jak blues i folk, nawet z domieszką orientalną. Zabarwionych
w ekspresji czysto rockowej. Zrobili z bluesem coś, czego nikt wcześniej nie
czynił – dodali mu wagi, nie zabierając emocji i feelingu.
Czego
tu nie mamy…
Przeskoki
nastroju, nasycone wściekłością, zmiany tempa, przeskoki rytmu, psychodeliczne
doświadczenia, płomienne i zmysłowe dialogi gitary Page’a z wokalem Planta;
transowe pochody basowe J.P. Jonesa, kanonady perkusyjne Bonhama. Tak jest od
pierwszej do ostatniej kompozycji. Dodatkowo stopniujące napięcie utwory
akustyczne przydają dynamiki cięższym, którym nieco by ubyło, gdyby pozbawić je
sąsiedztwa zagranych łagodniej. Mówiąc krótko - niezatarte wrażenia.
„Fender
Telecaster” podarowany Page’owi przez byłego kolegę z The Yeardbirds, Jeffa Becka,
podłączony do starych wzmacniaczy „Vox” i „Hiwatt”, sprzężony z kolumnami
„Leslie”, do tego fuzz „Sola Sound Tone Bender” i efekt wah-wah przy efektach gitary akustycznej „Harmony”, zapełniły warstwę gitarową tej
płyty. Dzieła absolutnie zdominowanego przez wizjonerskiego i pełnego wyobraźni
Page’a. Muzycznego proroka, który odwrócił zastane podejście rejestracji muzyki
w studiu. Zaproponował przeniesienie
atmosfery występów na żywo w ramy konwencjonalnej aury studia nagraniowego.
Genialny i piorunujący pomysł, ożywcze
tchnienie artystycznej wyobraźni. Zarezerwowanej tylko dla wybitnych
indywidualności. Zbyt nowatorskie w epoce narodzin tej muzyki, przez co
niezrozumiałe dla ówczesnych muzycznych producentów i środowisk
opiniotwórczych.
Intencja
zespołu eksponowana w tym przesłaniu dźwiękowym brzmiała jak orędzie
inauguracyjne pod hasłem: „Patrzcie wszyscy. Teraz My!” Z premedytacją zadziwić
świat pokazując nieograniczone oblicze rodzącej się legendy. Na koniec autentyczna dewiza reklamowa z początku
1969 roku promująca tę płytę: „Led
Zeppelin - the only way to fly". Jakże to wymowne…
Klasyka. Jeden z najbardziej przełomowych albumów w historii rocka - chociaż tak naprawdę tylko w kwestii brzmienia. Bo chociaż nikt wcześniej nie potrafił osiągnąć w studiu tak ciężkiego brzmienia, to już na koncertach jak najbardziej - vide Cream, Hendrix. A stylistycznie Led Zeppelin po prostu kontynuował to, co zaczęli wymienieni wykonawcy ;)
OdpowiedzUsuńDebiut i jego następca, "II", to wg mnie największe osiągnięcia Led Zeppelin. Późniejsze albumy nie były już tak równe, zdarzały się na nich wypełniacze i ewidentne wpadki, chociaż do "Presence" (włącznie) muzykom udawało się trzymać wysoki poziom.