Nad brzegiem Jeziora
Genewskiego
By nagrać płytę
Czasu było mało
Gwiazda wieczoru
Był Frank Zappa i The
Mothers
Lecz jakiś głupiec z
rakietnicą
Spalił wszystko do cna
Dym uniósł się nad wodą
Ogień zabłysnął na niebie
Spaliło się kasyno
Gruchnęło z wielkim hukiem
Funky Claude biegał tu i tam
Ratując czyjeś dzieci
Kiedy było po wszystkim
Trzeba było znaleźć inne
miejsce
Lecz czas gonił nas
strasznie
I wydawało się nam, że
przegramy ten bieg
Dym nad wodą, ogień na
niebie
Wylądowaliśmy w Grand Hotelu
Był pusty, zimny i
nieprzystępny
Lecz z pomocą Stonesów
Nagraliśmy naszą muzykę w
ich ruchomym studiu
W otoczeniu kilku czerwonych
żarówek
I paru starych łóżek
Zostawiliśmy tam trochę potu
Nieważne, co z tego zostało
Wiem, ze nigdy nie zapomnimy
Dymu nad wodą i ognia na
niebie
„Smoke On The Water”, tłum. za Dariusz Łanocha
„Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993.
Tym kultowym dziełem
Głębokiej Purpury można by podsumować opis tego wydawnictwa, które zostało
wielokrotnie poddane prawie całkowitej analizie na wszystkie możliwe sposoby.
„Dymy na wodzie” są sumiennym opisem okoliczności nagrywania płyty w
szwajcarskim Montreaux w grudniu 1971 roku. Ta rzetelna relacja wokalisty Iana
Gillana ,oddaje ducha tamtej niezapomnianej sesji brytyjskiego kwintetu.
Zespołu będącego wówczas w apogeum swojej twórczości, co niejednokrotnie
podkreślają sami muzycy. Do tego znakomitego efektu bez wątpienia przyczyniły
się bezspornie przychylne i niepowtarzalne relacje wewnątrz grupy, tak często
wspominane chociażby przez basistę bandu Rogera Glovera. Wszyscy członkowie
zespołu dopełniali się i wzajemnie stymulowali w dążeniu do uzyskania jak najlepszego finalnego efektu. Zgodnie z
przysłowiem „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Jakby na przekór spartańskim
warunkom zastałym w nieplanowanym miejscu realizacji tej płyty. Wiktoriańskim,
ponurym i wyludnionym „ po sezonie” Grand Hotelu wynajętym po pożarze kasyna.
Słowa zasłużonego producenta albumu, Martina Bircha, trafnie opisują specyfikę
niebanalnego epizodu wydarzenia sprzed blisko czterech dekad:
„Zaparkowałem ruchome studio
Stonesów na hotelowym parkingu i znalazłem korytarz, który nadawał się do
naszych potrzeb. Kształtem przypominał literę T. Postawiliśmy bębny na podeście
schodów na drugim piętrze, gitary i organy na jednym końcu korytarza, a bas
jeszcze gdzie indziej, w okolicach wypełnionej materacami spiżarni. Takie
rozmieszczenie muzyków i sprzętu spowodowało wiele komplikacji z odsłuchem.
Trzeba się było sporo nabiegać do głównego studia i z powrotem. Jak pamiętam
droga wiodła przez hall, kuchnie, łazienkę, zlodowaciały balkon, toaletę i
dopiero nasz nagraniowy korytarz.”
(cyt. Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”,
Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993)
Zaiste niestereotypowe
podejście do tematu.
Czas przejść do omówienia
samej muzyki zawartej na tym „długograju”.
Otwierająca „Gwiazda Autostrady” przywołuje wspomnienia.
31 października 1993 rok.
Zabrze. Hala MOSiR. Tabuny fanów z całej Polski nawiedzają to śląskie miasto.
Wszyscy zjednoczeni w jednym celu. Obcowania z żywą legendą. Jednym z
prekursorów ciężkiego grania opartego ma się rozumieć na bluesie. Czego
jaskrawym dowodem może być chociażby kawałek pochodzący z „Machine Head”,
swingujący – „Lazy”. Powróćmy do koncertu, a właściwie do niecierpliwego
oczekiwania na Nich. Gigantów hard rocka. Wygłodniała dźwiękowych doznań
publiczność szczelnie wypełniła zabrzańską halę. Zgasły światła. No i zaczęło
się! Niczym walec o napędzie odrzutowym przetoczyła się kompozycja rozpoczynająca ten niezapomniany koncert . Widowisko pierwszego sortu. Zapodane
przez najsilniejszy skład grupy, czyli Gillana, Glovera, Blackmore’a, Paice’a i
Lorda. Będący równocześnie plejadą muzycznych tuzów – autorów „Machine Head”.
Napełniony dramaturgią, niczym z filmów Hitchcocka, koncert obezwładniał.
Najpierw silny wstrząs, a później emocje tylko rosły. Jestem przekonany, że
repertuar zafundowany fanom, absolutnie zaspokoił, a nawet przekroczył
najśmielsze oczekiwania każdego uczestnika tego wydarzenia. Grali praktycznie
wszystko co mają najlepsze. Naturalnie, nie zabrakło na bis „Dymów”. Hymnu
wszechczasów muzyki rockowej. Riff składający się jedynie z czterech
elementarnych dźwięków, niczym pierwsze cztery litery alfabetu. Można rzec
obowiązkowy dla wszystkich początkujących adeptów gitarowej gry.
Utwór ten stanowi dewizę
zespołu: Grać najprościej i porywać publiczność. Ot, cała filozofia i
kwintesencja „purpurowego” grania.
„Machine Head” to
pierwszorzędne dzieło. To nie tylko wspomniane wyżej trzy utwory. Mamy tu do
czynienia jeszcze z równie udanymi kawałkami. „Maybe I'm a Leo”, „Pictures of
Home”, czy zamykający płytę, szalenie energetyczny „Space Truckin’”. Na deser
„Purple” pozostawiają numer „Never Before” będący także singlem, promującym ten
bezkonkurencyjny album. Ale ta kompozycja, nawiasem mówiąc całkiem udana, nie
przykuwa takiej uwagi jak druga strona premierowego singla, ballada – „When A Blind Man Cries”. Co ciekawe, nie wiedzieć czemu,
nieobecna na wykazie omawianej płyty! A to zagadka? Niestety, wielka szkoda,
że ten dźwiękowy diament manifestujący uczucia i ducha sesji w mrocznym i
posępnym Grand Hotelu nad Jeziorem Genewskim, nie zdobył należnej mu aprobaty
zespołu. Został pominięty w tamtym czasie, ale na szczęście wierni słuchacze
nie pozwolili na zatarcie w pamięci tych magicznych nut.
Deep Purple. Grają muzykę
trudną w wykonaniu, a zarazem łatwą w odbiorze. Składającą się z dwóch
podstawowych elementów: doskonali wykonawcy oraz w miarę proste, wpadające w
ucho piosenki. W wypadku „Machine Head” mamy do czynienia z wściekłym gitarowym
brzmieniem, wspomaganym dominującymi organami Hammonda oraz partiami gitary
basowej. Nałożone na siebie dają piorunujący efekt ciężkości i ekspresji.
Charakterystyczne brzmienie. Skondensowane i ściśnięte do granic możliwości. To
wszystko podlane sosem spontanicznych muzycznych działań całej autorskiej
ekipy. Skutkujących bajecznie zniewalającą, magiczną muzą. Wyposażoną w
niewyszukane rock and rollowe teksty. Sesyjna aktywność trwająca 3 tygodnie i 3 dni.
Realizowana zwinnie, sprawnie i konsekwentnie ku chwale tej zacnej muzyki.
Klasyka rocka, jednym słowem klasyka.... Dla mnie najlepszy album Deep Purple, zaraz obok "In Rock" i "Perfect Strangers". Choć z drugiej strony, to ostatni udany album z Gillanem przed rozpadem zespołu.
OdpowiedzUsuńZgadzam się całkowicie. Dodać można oczywiście koncertowy "Made in Japan".
OdpowiedzUsuńNotabene Ian Gillan ma dzisiaj 70 urodziny. Sto Lat !!!!
A CO TU KOMENTOWAĆ? AKURAT OGLĄDAM ICH KONCERT W TV.CHOĆ JUŻ NIESTETY BEZ LORDA I BLACKMOORE'A.ALE PO PROSTU POWALA.JAK ZWYKLE.WŁAŚNIE LECI (BLIND MAN) CIARY PRZECHODZĄ.POZDRO DLA FANÓW.
OdpowiedzUsuńJak coś dobrego to dlaczego nie? Lepiej chwalić niż ganić ! Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń