czwartek, 3 września 2015

KEEF HARTLEY BAND – Halfbreed (Deram 1969)

John Mayall kilka lat temu napisał na swojej stronie internetowej:
„(27.11.2011r.) Mam smutną wiadomość. Keef Hartley zmarł wczoraj w wyniku powikłań po medycznym zabiegu. Kiedy myślę o wszystkich wspólnych przygodach jakie mieliśmy na przestrzeni lat, wydaje się prawie niemożliwe, że mój wieloletni przyjaciel nie będzie już pojawiać się w żadnym z moich zespołów. Jego poczucie humoru i miłość do życia zawsze pozostanie w moich myślach jako wyjątkowe wspomnienie. Mój Przyjacielu, zawsze będę za tobą tęsknił.”
Dziwne wrażenie odnosi się podczas odsłuchiwania płyty takiej jak ta, gdy świat dowiaduje się o śmierci jednego z muzyków, twórców tych niezapomnianych nut. To troszkę jak zapalenie świeczki ku pamięci zmarłego... Często dopiero po tym, gdy uzmysłowimy sobie, iż muzyk nigdy więcej nie zagra już żadnego dźwięku, zdajemy się doceniać to, co dotychczas nam dał. A Keef Hartley swoimi płytami uraczył sporą dawką radości. Uważany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli jazz-rocka. Karierę zaczynał jako następca Beatlesa, Ringo Starra w Rory Storm and The Hurricanes, a potem występował również w grupie Bluesbreakers Johna Mayalla. W 1968 r. założył swój własny zespół, z którym wystąpił nawet na legendarnym festiwalu w Woodstock.

Tak, w telegraficznym skrócie można przedstawić sylwetkę tego niezwykle błyskotliwego, acz niedocenionego artysty. Barwnego muzyka - perkusisty o wielkiej charyzmie. Dla którego punktem wyjścia był jazz, a miejscem docelowym szeroko pojęty rock z domieszką bluesa. Ten, totalnie zakręcony na punkcie kultury północnoamerykańskich Indian, obywatel (stąd charakterystyczna okładka omawianej płyty) uraczył muzyczny świat paroma, więcej niż przeciętnymi, albumami.
Wybrałem nieprzypadkowo debiut Jego autorskiego zespołu. Halfbreed Keef Hartley Band to jeden z najlepszych brytyjskich albumów bluesowych w historii. Stanowczo niedoceniony. Podobno nagrany w zaledwie trzy dni. Zrobiony przez niebanalnych muzyków. Sekcja dęta wywodziła się z Bluesbreakers Johna Mayalla. Dołączył do nich nowozelandzki basista Gary Thain. Towarzyszyli im, gitarzysta Spit James oraz klawiszowiec Peter Dines, wyprawiający niebywałe rzeczy na organach Hammonda. Całości dopełnił śmigający na wiośle Miller Anderson, który chyba po prostu urodził się by śpiewać bluesa! Obdarzony niezwykle wyrazistym głosem, niosącym ogrom siły, emocji i uczucia. Dodatkowo, sekcja dęta wzmocniła brzmienie zespołu, która na tej płycie składała się z najlepszych trębaczy Wielkiej Brytanii: Henry’ego Lowthera i Harry’ego Becketa i saksofonistów Lyna Dobsona i Chrisa Mercera. Ten nonet posiadał ogromny potencjał i biorąc pod uwagę wartość jego muzycznych ogniw, był to prawdopodobnie najlepszy wówczas "mały Big Band".

Co najważniejsze, wrażliwe bębnienie lidera spinało klamrą i jednocześnie napędzało całą muzykę, poprzez fantastycznie, dobrze napisane i znakomicie zaaranżowane utwory. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że jednym z wielbicieli rzemiosła Keffa Hartleya, stał się perkusista punkowego(!!!) The Clash - Topper Headon. A „Mieszaniec” (bo tak potocznie tłumaczyć można tytuł tej płyty) stał się jego ulubionym albumem.
(Life is brutal). Niestety prawdziwy artysta, a nie komercyjny tandeciarz, zazwyczaj nie ma co do garnka włożyć. Po kilku latach, pozbawiony należytego menadżerskiego wsparcia, Hartley powrócił do rodzinnego Preston. Pracując jako stolarz, wyłącznie incydentalnie udzielał się na lokalnych muzycznych scenach.


 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz