„Moją osobistą filozofią
jest moja muzyka. Nic tylko muzyka - to wszystko."
To
credo pełnego życia Jimiego Hendrixa. Człowiek, który uosabiał każdą swoją
cielesną cząstką magiczną muzykę. Muzykę, która niczym zmaterializowana dusza
trafia wprost do każdego wrażliwego na podobne dźwięki. Bezbłędnie bombardując
pokłady percepcji oczarowanego słuchacza.
Próba
zmierzenia się z tak monumentalną legendą jak ten album, z góry jest skazana na
sromotną porażkę. I to nie dlatego, że wszyscy zainteresowani powiedzieli
wszystko na jej temat, rozłożyli na czynniki pierwsze. Nieziemską muzykę
pochodzącą jakby nie z tego świata, okraszoną dojrzałymi, ulotnymi, poetyckimi
tekstami. Relacjami obrosłymi legendą z
przebiegu sesji nagraniowej oraz kontrowersyjną, obrazoburczą okładkę pierwszego brytyjskiego wydania płyty. Sorry za taką egzaltację, ale po prostu nie
ma słów, które trafnie ujęłyby fenomen muzyki, stworzonej przez geniusza –
Jimiego Hendrixa.
Płyty
słucha się z zapartym tchem i choć miejscami może wydawać się zbyt wymyślna, to
stanowi prawdziwy leksykon dla wszystkich pokoleń adeptów gitarowego rzemiosła.
Bez
wątpienia Henio jest tym, który zwrócił uwagę dosłownie wszystkich na gitarową
grę jako formę sztuki. Muzyczne pejzaże, tworzenie nastrojów w połączeniu z
efektami dźwiękowymi działającymi na wyobraźnię odbiorców, dobitnie świadczą o
tym, że ten futurystyczny instrumentalny wizjoner, wyznaczył zupełnie nowy,
totalny, sposób tworzenia muzyki. Wirtuoz, który przekracza wszelkie granice.
Każdy fragment ukazuje Jimiego jako muzyka zdolnego do wykonywania każdego
gatunku muzyki, od rocka poprzez jazz, aż do psychodelicznego bluesa. Prawdziwy
przepływ audialnej energii.
Electric Ladyland jest
najbardziej zróżnicowana (spośród wszystkich dzieł mistrza). O wiele bardziej
niż wszystko co zrobił wcześniej i później. Niezależna, niestandardowa inwencja
wirtuoza zaiskrzyła na tym albumie blaskiem najbardziej jasnym i wyraźnym. A
zasadą przewodnią pracy w studio nagraniowym było… „żadnych zasad”. Całkowita
wolność artystyczna. Obok spójnych utworów znalazło się tutaj miejsce na
improwizowane kompozycje. Mix przeciwstawnych dźwięków, które paradoksalnie
doskonale się uzupełniają. Gdzie towarzyszący muzycy również wspinają się na
swoje artystyczne szczyty. Także ci całkiem przypadkowi. Zaangażowani
spontanicznie z przysłowiowej ulicy. Stąd całkiem przygodne, liczne wizyty
rozmaitych ludzi w studiu nagraniowym (np. taksówkarza grającego na congach)
podczas tej kilkumiesięcznej sesji, poprzerywanej licznymi i forsownymi
koncertami The Jimi Hendrix Experience. O dziwo, temu wszystkiemu towarzyszył
spokój i odpowiedzialność podczas większości pracy w studiu nagraniowym, przy
jednoczesnej nad wyraz spontanicznej atmosferze. Sam główny bohater był
nieoczekiwanie niezwykle precyzyjny w ustaleniach technicznych przed zgrywaniem
muzycznego materiału.
Electric Ladyland to
zdecydowane apogeum możliwości w krótkiej i intensywnej lecz niezmiernie
barwnej, doczesnej przygodzie herosa gitary. Jego niespokojne poszukiwanie
nowych brzmień sprzężone z bezbłędną techniką i otwartością studyjnych
inżynierów, zaowocowało w efekcie końcowym kreacją fantastycznej muzyki.
Swoista dźwiękowa eksperymentalna podróż w bliżej nieokreśloną przyszłość.
Wynik był zaiście spektakularny i do dziś budzi niekłamany podziw. Nie poddaje
się próbie czasu. Otwiera horyzonty. Zdaje się trwać wiecznie pomimo nieubłaganego
przemijania.
Słuchanie
tej materii dźwiękowej sprawia, że chcesz się unosić coraz wyżej…
Na
koniec fraza z „Voodoo Child”, gdzie jakby proroczo o sobie, wyraził się Jimi w
wymownych słowach:„Jeśli nie spotkamy się już
nie na tym świecie, to spotkamy się w następnym, nie spóźnij się, nie spóźnij
…"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz