Ponownie przenoszę
się w czasie o jakieś 20 lat, kiedy żywo angażowałem się w pewne
przedsięwzięcie muzyczne. Nie żebym od razu był częścią jakiegoś blues bandu,
ale z dużą dozą nieśmiałości starałem się być animatorem powstania pewnej
„bluesopodobnej” dość efemerycznej formacji, złożonej z moich dawnych
znajomych. Wśród nich był pewien fajny gość, utalentowany muzyk. Gitarzysta i
wokalista. W tamtym czasie wzajemnie uzupełnialiśmy się w swoich fascynacjach
muzycznych. Zwłaszcza tych bluesowych. Pewnego razu zwrócił On moją uwagę na
rewelacyjnego artystę brzmiącego jak rasowy czarnoskóry, amerykański bluesman.
Zaintonował kompozycje z jego repertuaru. Naśladując wokal i zagrywki
pierwowzoru na gitarze akustycznej. To był bardzo charakterystyczny, niebywale rasowy
kawałek „Out In The Western Plain” kultowego bluesmana Leadbelly’ego, a
pochodzący z płyty studyjnej Rory’ego Against the Grain. Znakomicie
zinterpretowany. Co ciekawe, ten irlandzki muzyk wcześniej jakoś nie przykuwał
mojej uwagi, ale wtedy złapałem haczyk jak wygłodniały szczupak i dałem się
porwać takiemu graniu.
Tak to był On, niezmiernie szczery w swoim przekazie Rory
Gallagher. Rockman z Zielonej Wyspy uważany jest za jednego z najlepszych
gitarzystów wszechczasów. Jednocześnie niespotykanie skromny chłopak z
irlandzkiej prowincji. Outsider, którego utwory zwykle opowiadają o samotności,
życiu w drodze i poszukiwaniu wolności. Talent pierwszej próby urzeczywistniony
podczas znakomitej gry. Gdzie gitara wydawała się śpiewać pod jego palcami, a jego
improwizacje pozbawione jednej zbędnej nuty stale poruszają do głębi. Tym samym
wciąż na nowo odkrywają całkowicie nowe wymiary instrumentu. Tak, tak, radzę
wsłuchać się w te dźwięki, które za każdym razem ukazują coś nowego w
wirtuozerii Gallaghera. Wyrafinowanego brzmienia pełnego unikalnych niuansów
niepozbawionych niewymuszonej spontaniczności. Przy tym jego image, stanowiący
dopełnienie naturalności, jakby kumpla z sąsiedztwa: sprana flanelowa koszula,
wytarte spodnie jeansowe i niezwykły, dziś uważany za kultowy osobisty
instrument Rory’ego – słynny Fender Stratocaster z 1961 roku. Tak intensywnie eksploatowany,
że na przodzie pozostały jedynie fragmenty lakieru, a pod spodem gitara
zafarbowała się na niebiesko od wspomnianych jeansów. Gallagher zwykle
wspominał, że ta gitara była mu bardzo bliska i wydawała się przedłużeniem jego
dźwiękowej wyobraźni. Instrumentem praktycznie pozbawionym minusów, skończenie
uniwersalnym. Niezależnie od generowanej mocy, nic nietracącym ze swej
magicznej barwy. Dysponujący niewymierną paletą brzmieniowych odcieni. Warto
wspomnieć, że Irlandczyk cieszy się niezmienną estymą nie tylko wśród
melomanów, czego wyrazem było uwielbienie w ojczyźnie muzyka, gdzie mawiano
„Najpierw był Jezus, potem zjawił się Rory”, ale również w pełni zasłużenie
wśród kolegów po fachu – gitarzystów. Nawet Slash zabrał głos w tej sprawie:
„Styl gry Rory’ego jest mi szczególnie bliski dlatego, że był on bardzo
spontaniczny. Wyznawał maksymę: po nagraniu nic nie zmieniaj! Zostaw tak, jak
jest. Nie przejmował się przesadnym dopieszczaniem każdego szczegółu. Miał
naturalny talent i potrafił grać w bardzo wielu stylach".
Wybrałem nie przypadkowo album koncertowy, gdyż
niespotykany, spontaniczny styl gitarzysty był szczególnie eksponowany właśnie
w czasie występów na żywo. Płyta Irish Tour ‘74, jest powszechnie uważana za jedno z najlepszych wydawnictw
koncertowych w historii muzyki blues-rockowej. Dla wielu fanów jest albumem,
który najlepiej oddaje talent muzyczny Gallaghera. Jak w soczewce ogniskuje
wszystkie jego najbardziej spektakularne osiągnięcia w grze na gitarze. To
fantastyczny koncert. Znakomita płyta odzwierciedlająca sens takiej
muzyki. Znalazły się na niej nie tylko
energetyczne wykonania utworów studyjnych z 1973 roku, takich jak jego autorski
„Tattoo’d Lady”, ale też żywiołowe covery klasyków bluesowego gatunku w rodzaju
„I Wonder Who” Muddy Watersa. Całość świetnie dopełnia film Tony’ego Palmera
znakomicie dokumentujący okoliczności pamiętnej trasy koncertowej tego
gitarowego mistrza. Grając przed publicznością przemieniał się w istnego demona
gitary. Równocześnie uzyskiwał energię
potrzebną do tego rodzaju muzyki. Taka swoista rezonacja pomiędzy Nim a
słuchaczami. To właśnie ten klimat był tak bardzo charakterystyczny dla jego bezkompromisowej
muzyki.
Wspaniały album, jedna z najlepszych koncertówek. I wspaniały skład. Rory - wiadomo, jeden z najlepszych gitarzystów blues rockowych, świetny kompozytor, dobry wokalista. Nie bez przyczyny dostał propozycję dołączenie do The Rolling Stones, a nad przyjęciem go do zespołu myśleli również członkowie Deep Purple. Ale nie można zapominać o towarzyszących mu muzykach. To, co Gerry McAvoy wyczynia na basie jest równie wspaniałe, co popisy Gallaghera. A perkusista Rod de'Ath i klawiszowiec Lou Martin - bynajmniej nie są tu tylko tłem ;)
OdpowiedzUsuń"Irish Tour '74" to nie jedyne wybitne osiągnięcie Irlandczyka. Równie wspaniały jest album debiutancki (niestety, bardzo trudny do zdobycia na winylu) i następny w dyskografii "Deuce" (z prześlicznym "I'm Not Awake Yet" na czele). Z późniejszych Jego albumów najbardziej chyba lubię hard rockowy "Top Priority" (nie rozumiem dlaczego "Bad Penny" i "Philby" nie stały się przebojami). Ciekawe rzeczy Rory nagrywał także z grupą Taste ;)
Cieszę się, że ktoś jeszcze pamięta o tym Artyście, w naszym kraju niestety bardzo niedocenianym i niemal zapomnianym.