Jedyny
w swoim rodzaju. To pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o
Iron Butterfly. W nazwie zespołu przewrotne połączenie przeciwieństw. Niezwykle
adekwatne. Ulotna i zwiewna muzyczna treść w pełnej symbiozie niezmiernie ciężkiej
formy.
Drugi album zespołu wyprodukowany blisko pół wieku temu (dokładnie w 1968 roku).
Przez kilka lat był najlepiej sprzedawaną płytą wytwórni Atlantic. Jego
wielomilionowy nakład przekroczył najśmielsze oczekiwania muzyków i wydawców.
Zasłynął przede wszystkim z bezprecedensowego eposu transcendentalnego
rockowego hymnu In-A-Gadda-Da-Vida, który
na zapomnienie absolutnie nie zasługuje.
„Tytułowy
siedemnastominutowy temat zawierał wszystko, co bliskie sercom wyznawców
późniejszego progresywnego rocka – prawdziwa manna z nieba dla miłośników
kościelnego brzmienia organów Hammonada, indiańskich pomruków, świszczących
gitarowych solówek najeżonych pogłosami i efektami specjalnymi, solidnego basu
oraz perkusyjnej improwizacji rozciągniętej do granic… Brzmiało to wówczas
imponująco…” (Encyklopedia muzyki popularnej. Lata 60.) – i jak dla mnie wciąż
tak brzmi!
Z powstaniem
tej legendarnej kompozycji związana jest anegdota. Ron Bushy - perkusista i
jednocześnie w tamtym czasie kucharz w pizzerii, powracając do domu napotkał
kompletnie pijanego kolegę z grupy, śpiewającego
klawiszowca Douga Ingle’a. Nawiasem mówiąc syna kościelnego organisty, który uraczył
się być może mszalnym winem he, he. On to wtedy w pijackim widzie wybełkotał, że
skomponował nową piosenkę In-A-Gadda-Da-Vida. Co w rzeczywistości oznaczało In
The Garden Of Eden. U zarania kawałek ten był banalną balladą, lecz pod wpływem
atmosfery epoki Flower Power nabrał kształtu suity z wydatnymi mistycznymi organami,
dzikimi partiami gitar, iście transowym rytmem basu i zagranych z nieziemskim
polotem odkrywczych perkusyjnych solówek. Ten utwór naprawdę porusza. Kwartet
wspina się na wyżyny swoich artystycznej wizji. Wszystko idealnie pasuje do
siebie. Efekt obezwładnia.
Obok
karkołomnych popisów instrumentalistów, nie bez znaczenia jest uzupełnienie
wokalne brzmiące jak schyłkowy Elvis Presley po zażyciu środków wątpliwego
pochodzenia.
Pomimo
dziesięcioleci dzielących powstanie utworu od teraźniejszości, nawet dzisiaj, sprawia
wielką, niemal mistyczną, frajdę słuchaczom.
Kompozycja
zaczyna się po prostu niesamowicie - Erik Brann (jego fenomen polegał na tym,
że nauczył się grać na instrumencie zaledwie trzy miesiące wcześniej!!!) prezentuje
jeden z najlepszych gitarowych riffów znamiennych dla psychodelicznej epoki,
chociaż muszę przyznać, że utwór ten nigdy nie brzmiałby tak przekonująco, gdyby
nie wyborna gra basisty Lee Dormana. Do kolegów dołącza w swoistych mrocznych
intonacjach śpiewający klawiszowiec Doug Ingle.
Solówki
poszczególnych muzyków niechybnie prowadzą do apogeum kompozycji i co najważniejsze
wszystkie są najwyższej jakości. I być może najbardziej frapująca część utworu
- niebywałe, najbardziej transowe perkusyjne solo na świecie - Ron Bushy nie
zmieniając metrum, przenosi nas w fascynującą, magiczną krainę, w której nie sposób
się nudzić.
Co do reszty zgromadzonych na tym krążku kompozycji, są jakby utrwaleniem
niezapomnianego pełnego harmonii muzycznego klimatu końca lat sześćdziesiątych.
W warstwie literackiej dominują wątki miłosne oraz nierozerwalnie obecne
wówczas w psychodelicznym rocku elementy
poszukiwań i poszerzania własnej percepcji.
Warto
wspomnieć, że razem z Cream, Yardbirds
(później Led Zeppelin), Vanilla Fudge, Grand Funk Railroad czy Blue Cheer „Żelazny Motyl” zawładnął, blisko pół wieku
temu, całą sceną hard rockową. Natomiast sama tytułowa kompozycja inspirowała
wielu późniejszych twórców, także tych spod znaku różnych odmian metalu.
Potwierdzeniem
tego jest fakt, że już w bardziej współczesnych czasach sztandarowy kawałek
doczekał się interpretacji przez tytanów metalu formacje Slayer (w 1987 r.)
i sludge metalowy Crowbar (w 2000 roku).
Konkludując
trzeba podkreślić, że grupa wyrażając swoją autonomiczność artystyczną, nigdy nie starała się nikogo naśladować. Tym samym
posiadała sprecyzowaną tożsamość wyrażania własnej, muzycznej wizji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz