Stone
The Crows. To szkocki zespół, który bez wątpienia zasłużył na większe uznanie
niż w rzeczywistości było mu dane. Od razu pojawia się pytanie dlaczego? Jako
orędownik tego typu grania odpowiadam zdecydowanie. Ich muzyka jest absolutnie
kapitalna!!!
Sadzicie
że „przeholowałem”. Nic podobnego. Po pierwsze, niewątpliwie o brak muzycznego
gustu i ignorancję wobec wschodzących blues rockowych wirtuozów, nie można
oskarżyć menadżera słynnych Led Zeppelin, Petera Granta. Właśnie to On odkrył
dla świata te szkockie combo, będąc w owym czasie menadżerem kapeli i po trosze
ich producentem. Po drugie, integralną częścią grupy stanowiła jedna z
najlepszych bluesowych wokalistek tamtych czasów Maggie Bell. Wielu krytyków
bezapelacyjnie okrzyknęło ją europejską Janis Joplin ze względów na zbieżność
wokalu obu zacnych dam. Nawet opiniotwórczy brytyjski magazyn Melody Maker
nominował Maggie Bell jako najlepszą wokalistkę 1971 roku. No i po trzecie, w
szeregach zespołu swoje niezatarte piętno odcisnął najwyższej próby gitarzysta
Leslie Harvey.
Ale
po kolei.
Jak
wieść gminna niesie „stone the crows !” (co w szkockim slangu oznacza mniej więcej inwektywę
„do diabła z tym”) - krzyknął legendarny menedżer Led Zeppelin - Peter Grant,
kiedy usłyszał po raz pierwszy ten wyśmienity zespół w akcji w popularnym
muzycznym klubie The Burns Howff w
centrum Glasgow. Rzucony mimochodem
zachwyt dał nową nazwę dotychczasowemu zespołowi o nazwie Power. „Piotr Wielki”
nie był człowiekiem, którego łatwo wyprowadzić z równowagi, a tym bardziej czymś
poruszyć. Ale tym razem ta skromna grupa z Glasgow pozostawiła nieodparte
wrażenie także na Nim. Niewzruszonego zazwyczaj Granta oczarował dotychczas
zupełnie nieodkryty potencjał zespołu. W konsekwencji spowodowało to decyzję o wsparciu
grupy już na starcie, niestety jak się później okazało, do zbyt krótkiej
muzycznej podróży. Artystycznej bytności brutalnie przerwanej tragicznym wypadkiem
porażenia prądem przed koncertem w walijskim
Swansea filara zespołu, Leslie Harveya. W następstwie tego incydentu
kapela zatraciła magiczną, energetyczną spójność i po zrealizowaniu swojego
ostatniego albumu (Ontinuous Performance) rozpadła się.
„Kamienne
Wrony” należą do tej elitarnej kategorii
- zespołów, które naprawdę starały się zrobić coś więcej, niż po prostu zarobić
na koniunkturze blues rocka w czasach swojego istnienia. Jednakże nigdy nie
spożytkowali swoich bezmiernych
możliwości
z powodu różnych czynników. Począwszy od tych osobistych (utraty kluczowego
członka w pełni artystycznej kreatywności),
a kończąc na tych komercyjnych (brak sukcesu
finansowego), wbrew nader przychylnych opinii dziennikarskich krytyków.
Doskonałym
przykładem nietuzinkowych umiejętności tego zespołu jest album Ode do John Law, w kolejności ich
drugi LP wydany w 1970 roku. Muzyczny nastrój na większości materiału zawartego na płycie, w
warstwie literackiej jest mozaiką smutku i radzenia sobie z okrucieństwem życia.
Spowity niesamowitą atmosferą wysmakowanych aranżacji muzycznych o silnych
bluesowo-soulowych wpływach przyprawionych jazzem, folkiem, a czasami
gospelowym fluidem. Całości dopełnia prymat
gitary i organów Hammonda, które pozostawiają niezapomniane doznania.
Obok
wiodącego prym Things Are Getting Better oraz Danger Zone, warto zatrzymać się
przy kompozycji tytułowej Ode to John Law. Opartej na tragicznych wydarzeniach
z 4 maja 1970 roku (w Stanach Zjednoczonych) gdzie wobec tłumu protestujących
słuchaczy Kent State University, policjanci stanu Ohio użyli broni palnej,
raniąc dziesiątki z nich, a co najgorsze pozbawiając życia czworo bezbronnych
studentów.
Rekapitulując
to doskonały i nieprzemijalny album jednego z najbardziej niedocenianych bandów
początku złotej ery rocka lat siedemdziesiątych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz