Odkąd
pamiętam muzyka w różnych formach towarzyszyła mi zawsze. Pewnie już jako
niemowlak zapadałem smacznie w sen po napełnieniu brzuszka przy wtórze jakiejś
kołysanki. A po przebudzeniu, jeśli wierzyć wspomnieniom najbliższych, nieźle
podrygiwałem w rytmie melodii „skocz and rollowych”. Od kiedy kojarzę w domu
rozbrzmiewały nagrania idoli mojego ojca: Elvisa Presleya i The Beatles.
Szczególnie dotyczy to tych drugich.
Druga
połowa lat 70-tych. Zima stulecia. Mrozisko jak skurczybyk. Śniegu tyle za
oknami, że trudno uwierzyć. Kompletny paraliż. Wieczór. Po pracy do domu wraca
ojciec. Niezwykle zagadkowo zadowolony. Dumny ogłasza wszem i wobec, że na II
programie TV, po godzinie 21 zostanie wyemitowany film zatytułowany „Help”.
Ojciec wypowiadając ten niezwykły dla siebie news był tak rozemocjonowany, że
naturalnie udzieliło się to naszej rodzince. Po obowiązkowej wieczorynce (bodajże
w roli głównej z czechosłowackim
Krecikiem czy innym Żwirkiem i Muchomorkiem), następnie polskim programie
informacyjnym Dziennikiem Telewizyjnym i kultowym amerykańskim kryminale „Kojak”,
niechybnie nastąpiła pora emisji wyczekiwanego filmu. Niestety problemem
trudnym do przeskoczenia okazał się sam program II TVP nadający to dzieło
brytyjskiej kinematografii. O zgrozo, nie posiadaliśmy tego kanału TV! W tym
miejscu młodym czytelnikom należy się drobne wyjaśnienie. Otóż w latach
siedemdziesiątych ubiegłego wieku, posiadanie AŻ dwóch jedynie istniejących w
Polsce programów TV, było nie lada rarytasem. Aby odbierać tenże II program
potrzebna była antena przystosowana do tego typu emisji. Takowej wówczas nie
posiadaliśmy. Pomimo tych niedogodności, ojciec robił co mógł, aby obejrzeć film
w roli głównej z Lennonem, McCartneyem, Harrisonem i Starrem. Pamiętam dość
dobrze, że trzeba było nie lada fizycznej, ekwilibrystycznej sprawności,
wyobraźni oraz iście stoickiej cierpliwości, żeby cokolwiek zobaczyć i
usłyszeć. Permanentne zakłócenia „śnieżącego”, oczywiście czaro-białego obrazu
i nikły dźwięk wydobywający się z jednego skromnego głośniczka. Na przekór tym totalnym niedogodnościom,
obrazy z przeszłości utkwiły w mojej pamięci na zawsze. I to nie tyle ze
względu na „taniec świętego Wita” z anteną i przewodami wokół telewizora w
wykonaniu niezłomnego ojca, ale poprzez tę niezwykle przebojową i melodyjną
muzykę, która zafascynowała i porwała nieprzypadkowo miliony słuchaczy, do
których absolutnie się zaliczam.
Z
perspektywy upływającego czasu, osobiście najbardziej preferuję drugą połowę,
zdecydowanie bardziej ambitną twórczą działalność „wielkiej czwórki”. Tak od
płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Chociaż dwa wcześniejsze
wydawnictwa Rubber Soul i Revolver też są niczego sobie.
Beatlesi
w ciągu swej dziesięcioletniej aktywności zrealizowali kilka fundamentalnych
płyt, które na zawsze znalazły miejsce w historii szeroko pojętej muzyki. Nawet
po głębszym zastanowieniu trudno zawyrokować, czy którąkolwiek z nich można
uznać za zadecydowanie kiepską. Dzisiaj pozwolę sobie napisać kilka zdań na
temat mojego ulubionego, pożegnalnego i zdaje się kontrowersyjnego krążka
„chłopców z Liverpoolu”. Płyta zebrała mieszane opinie, jednak mniemam, że z
biegiem lat doskonale się broni i stanowi raczej świadectwo poszukiwań artystycznych
zespołu, pomimo chaotycznej atmosfery w czasie realizacji tego konceptu.
Let It Be to dwunasty, a zarazem ostatni album, wieńczący istnienie The Beatles.
Pierwotnie był on planowany do wydania przed albumem Abbey Road, w pierwszej
połowie 1969 roku jako Get Back, z okładką odwołującą się zgodnie z zamysłem
Lennona, do debiutanckiej płyty „wielkiej czwórki” Please Please Me (wykonane
na jego użytek foto ozdobiło ostatecznie kompilację „niebieską” złożoną z
nagrań z lat 1967-1970). Beatlesi jednakże byli zawiedzeni efektami chaotycznej
sesji i projekt ten został czasowo odroczony. Z tych przyczyn album został
opublikowany dopiero w dniu 8 maja 1970 roku, niebawem po oficjalnym ogłoszeniu
rozpadu zespołu.
Koncepcja
tego krążka w zamyśle miała być genialnie prosta. Paul McCartney ufał, że
wyłącznie granie koncertów, a tym samym obcowanie z publicznością, stanowi
autentyczne źródło twórczej energii. W ten sposób zamierzał uniknąć sztuczności
i pretensjonalności studyjnych efektów swoich poprzednich albumów i powrócić do
źródeł istoty prostego rock and rollowego grania. Na próżno. W swojej wizji
„Macca” był osamotniony. Sesja nagraniowa, pełna niezadowolonych muzyków The
Beatles, świadczyła dobitnie, że ich wspólna artystyczna droga dobiega kresu. McCartney
przejął rolę lidera, a wyluzowany Lennon był bardziej zainteresowany Yoko Ono,
która jak cień towarzyszyła mu w tamtych chwilach. Wszystkie te czynniki
doprowadziły do eskalacji antagonizmów w zespole. Pierwszy pękł McCartney i
wycofał się z dalszej pracy nad tym muzycznym materiałem. W tej sytuacji Lennon
powierzył misję zakończenia albumu doświadczonemu amerykańskiemu producentowi,
twórcy tzw. „ściany dźwięku” - Philowi
Spectorowi. Finalny efekt pracy tego „kreatora brzmień” był dla McCartneya nie
do przyjęcia. Stąd wydanie płyty po 33. latach od premiery, w postaci zgodnej z
intencją surowej koncepcji współtwórcy
albumu, Paula McCartneya, a zatytułowanej Let It Be… Naked.
Pomimo
tego wszystkiego, Let It Be, zarejestrowany wcześniej, ale wydany potem, okazuje się antidotum na ten dławiący uczucia klimat bezpowrotnego końca czegoś
ważnego i pięknego. Bo chociaż wyłaniał się w rozterce, wydaje się, że Spector
wyłuskał z niego co najlepsze - luz,
wolność i resztki wibrującej pozytywnej relacji,
która jeszcze wtedy tliła się między muzykami. Potwierdzeniem tego jest urozmaicenie kawałków przelotnymi dialogami
Beatlesów, czy też parą humorystycznych kawałków - swobodny Dig It i „a’la szantowy” Maggie Mae. I choć Two Of Us czy Dig A Pony nie dorównują najlepszym
kompozycjom z dawnych albumów, są to piękne piosenki, z których emanuje ciepło
i szczera, swojska atmosfera, jak gdyby Beatlesi wpuścili fanów na własny jam
session. George Harrison odsłania całą swą wrażliwość w I Me Mine, Lennon w
ulotnym , akustycznym Across The Universe, a McCartney w jednej ze swoich
ballad - Long And Winding Road. Rockowa energia przepełnia I've Got A Feeling i
nade wszystko słynny Get Back. Dlatego,
mimo kilku słabszych momentów, cały longplay broni się z powodzeniem. Tym samym
zdaje się łagodzić cierpienie u kresu najsłynniejszego zespołu w dziejach rocka.
Wieńcząc
omawiany temat - bezapelacyjnie „numer one for me” czyli tytułowiec. Niemal religijny poryw.
Nieprzemijalna pieśń ku czci nadziei.
Kształt
utworu Let It Be został w całości nadany przez Paula McCartneya. Stworzył tę
piosenkę po tym, jak podczas drzemki pojawiła mu się mama, która zmarła na
raka, gdy Paul był jeszcze nastolatkiem. Podobno tytułowy zwrot wywodzi się od słów wyrażonych przez mamę
w cytowanym śnie: „It will be all right, just let it be” (co w luźnym
tłumaczeniu znaczy: „Wszystko będzie dobrze, nie zadręczaj się już").
Innym
intrygującym wątkiem jest konotacja biblijna. Jednak McCartney stanowczo
odcinał się od religijnej wykładni tego utworu, według której Mother Mary miałoby
dotyczyć Matki Boskiej. Jak akcentowano, słowa „let it be” zostały wyartykułowane
przez Maryję do Archanioła Gabriela w „Ewangelii według świętego Łukasza”. Na
co w końcu przystał po latach sam twórca uznając, że wielbiciele grupy mają prawo
dowolnie objaśniać przesłanie kompozycji.
Let
It Be ujrzało światło dzienne dokładnie 6 marca 1970 roku. Na stronie B singla
znalazła się kompozycja You Know My Name (Look Up the Number). Z miejsca
poruszył serca melomanów podbijając równocześnie ówczesne listy przebojów.
Notabene rok później kompozycja została
uhonorowana Oscarem (ilustrowała film dokumentalny pt. „Let It Be") i
nagrodą Grammy.
Dla
podkreślenia rangi tego ponadczasowego utworu, należy wskazać, że zgodnie z
ankietą przeprowadzoną przez autorów publikacji The 100 Best Beatles Songs: An
Informed Fan's Guide, wspomniany hit okazał się wg fanów pierwszym w wysoko
notowanej twórczości Bitelsów.
The
Beatles przestał istnieć przeszło 45 lat temu, urealniając swoją misję
poprzez zjawiskową muzykę oraz dając
światu nieodwołalnie bezmiar dźwięków, artyzmu i piękna. Let It Be…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz