Dwaj panowie – Andy Fraser i Paul Rodgers byli odpowiedzialni za pisanie większości materiału zespołu powodującego dreszcze trudne jednoznacznie do zdefiniowania, ale przeszywające na wskroś do szpiku kości. Jest w tym jakaś tęsknota, a zarazem spełnienie. Muzyka ta posiada witalną energię i niewypowiedzianą, niemą emocjonalną przyswajalność.
Aby dotrzeć do tego nurtu, trzeba dojrzeć i ewoluować w swoich artystycznych fascynacjach. Ta muzyka ma szanse odgrywać wśród wielbicieli talentu kwartetu niezwykłą rolę. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak silnie zdolna jest ona oddziaływać - niuanse gitarowe, subtelność i energia głosu wokalisty, czy mruczenie basu, a nawet trans perkusji - to wszystko jest muzyką, która odnajduje swoje miejsce na tej płycie.
Słuchając albumu istnieje wrażenie, że wszystko jest na właściwym miejscu: dźwięk jest pełny, a zarazem subtelny, a utwory pozostawiają niezatarte wrażenie. Nawet cisza między dźwiękami jest niezwykle trafnie wkomponowana w odpowiednich punktach. Co tylko dodaje ekspresji finalnemu efektowi. No i kto powiedział, że trzeba zapierniczać w oszalałym tempie, żeby wyzwolić nagromadzoną dźwiękową energię!? Buchającą pomimo wspomnianych nad wyraz ubogich środków. Jest ona intensywna i zdaje się nieśmiertelna (przynajmniej dla autora!). W myśl prawidła, że skromność, także w tej dziedzinie, jest cnotą hołubioną przez melomanów. Co wcale nie jest takie oczywiste, gdyż grupa chyba nie dostała takiego uznania, na jakie bezsprzecznie zasługiwała.
Fire and water jest bez wątpienia jednym z najlepszych albumów przełomu lat 60-tych i 70-tych. Jeśli jesteś w jakikolwiek sposób zainteresowany bluesem w każdej postaci uwierz, że naprawdę nie możesz sobie pozwolić, aby nie posmakować tego albumu. Prekursorów cięższej odmiany bluesa. Mocnego i melodyjnego, przy tym niezwykle oszczędnego. Takiego, którego wcześniej widownia w podobnej postaci jeszcze nie widziała. Zgoła urzekającego!
Struktura zamieszczonej muzyki wydaje się być bardziej przemyślana niż na poprzednich albumach grupy, ale to, co jest bardziej zauważalne, to charakter liryczny literackiej treści, gdzie pojawiają się bardziej osobiste wyznania.
Ogień i woda wydaje się trwać w harmonii ze swoją nazwą. Zawartość stanowi różnorodny konglomerat muzycznych doświadczeń i inspiracji instrumentalistów, którzy starają się łączyć różnorodne składniki w jedną spójną całość. Pozwolę sobie już nie po raz pierwszy odejść od analizy poszczególnych kompozycji. Otwarcie sądzę, że wszystkie utwory zasługują na uwagę. Przy tym wprost chwytają za serce. Album zbudowany został zgodnie z regułą mieszanki żwawych rytmicznych numerów z refleksyjnymi, omal usypiającymi, choć uroczymi balladami.
Co do sprawców tej muzyki, to bez wahania nie można przejść obok nich beznamiętnie.
Gitarzysta Paul Kossoff, niesforne dziecko epoki dzieci-kwiatów. Nieposłuszny, łamiący reguły dotychczasowej gry na gitarze. Przy tym zadziwiający swoimi genialnymi zdolnościami instrumentalnymi urzeczywistnionymi w nie do podrobienia niesamowitych, spektakularnych gitarowych vibrato. I jak wspomina po latach kolegę z zespołu Paul Rodgers, nic nie mogło równać się z pasją w jego akcie tworzenia: „Jedną z wielkich zalet „Kossa” było to, że grał każdą nutę jakby jego życie od tego zależało!”
Wokalista Paul Rodgers obdarzony wysokimi umiejętnościami wokalnymi i charakterystyczną chropowatą i niezwykle melodyjną, wyrazistą soulową barwą głosu.
Basista Andy Frasera, najmłodszy w tym towarzystwie, niespełna pełnoletni, ale ze sporym muzycznym doświadczeniem. Przyczyniający się do wzrostu znaczenia basówki w świecie bluesrockowych dźwięków. A jednocześnie trafnie wykorzystujący instrumenty klawiszowe.
Perkusista Simon Kirke, prawdziwy maniak różnego rodzaju instrumentów perkusyjnych. Zresztą wystarczy spojrzeć na jego zapamiętałą i szaloną grę.
Mentor kapeli brytyjski bluesman Alexis Korner tak celnie określił tę czwórkę:
„Cóż, zawsze zakładałem, że jeśli zespół jest dobry i ma trochę szczęścia, przebije się bez względu na wszystko. Oni zaś byli bardzo dobrym zespołem! Działo się tak, ponieważ Free byli na scenie totalnie żywym zespołem. Kochali grać, a zawsze kiedy tak jest, widać to gołym okiem - tak jak miało to miejsce również i w ich przypadku.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz