Już po raz kolejny wracam myślami w przeszłość. Pochmurny dzień. Ponury anturaż. Smętne betonowe osiedle mieszkaniowe. Smutne, szare odrapane bloki. Jak to bywało ćwierć wieku temu. Dużo wolnego czasu. Wpadam do kolegi. Takiego szczerowiny. Zagorzałego miłośnika bluesowych klimatów. Właśnie odpoczywa. Popija herbatę, a w tle muzyka dobiegająca z gramofonu. Wiruje płyta analogowa z zarejestrowanym występem Pana „MW” na warszawskim festiwalu Jazz Jamboree w 1976 r. Rytmiczna, mięsista, porywająca, pełna energetycznych wibracji, przechodząca w innych fragmentach w „wolniaki” z pasażami łkającej harmonijki. McKinley Morganfield nazywany Muddy przez swoją babcię, pod której opieką nader często był pozostawiany we wczesnym dzieciństwie. Tak, to był On. Zwykły człowiek. Przed muzyczną karierą pracował m.in. w fabryce konserw i zakładzie papierniczym. Gigant bluesa. Ojciec wielu muzycznych inspiracji. To przecież od niego całymi garściami brali swoje muzyczne inspiracje takie „matuzalemy rocka” jak Rolling Stonesi. Jego muzyka posiada jakąś bożą iskrę, która totalnie wciąga i to bez znaczenia, czy jest to „koncertówka”, z którą obcowaliśmy z kumplem w ten posępny dzień, czy studyjne elektryczne popisy Muddy’ego, czy też wersja akustyczna, prezentowana na płycie Folk Singer. Muzyka tego bluesowego misjonarza atakuje zmysły niczym młot udarowy Boscha, który działa na silniku z turbodoładowaniem. Absolutnie prawdziwa uczta dla ludzi, którym ten rodzaj muzy jest wyjątkowo bliski. Muzyczny łącznik tradycji przysłowiowych zbieraczy bawełny z bardziej współczesnym bluesrockiem.
Śpiewak ludowy to czwarty studyjny album Muddy’ego Watersa, wydany w 1964 roku przez legendarną wytwórnię Chess Records, promującą przez lata całe rzesze tuzów bluesa. Jeszcze wiele dekad przed modą na nagrania unplugged („bez prądu”) twórcy zdecydowali, że całość będzie składała się wyłącznie z akustycznych klasyków bluesa.
Na albumie swój kunszt w pełnej krasie ukazują oprócz Maestra Muddy’ego: wspaniały jak zawsze Buddy Guy na gitarze, na kontrabasie pogrywa pełniący także obowiązki producenta tej płyty kolejny tytan bluesa, zapewniający solidny fundament rytmiczny Willie Dixon, któremu towarzyszy wybijający rytmy na perkusji Clifton James. Trzon grupy uzupełniają znakomici sesyjni instrumentaliści w osobach gitarzysty Sammy’ego Lawhorna, harmonijkarza Jamesa Cottona, czy kolejnego mocarza spod znaku bluesowego pianina Otis Spann oraz inni, epizodyczni sidemani, udzielający się w wydanej po latach reedycji, wzbogaconej o kilka utworów.
Podczas słuchania płyty na plan pierwszy wyłania się rewelacyjny feeling panujący zapewne podczas tej kameralnej sesji nagraniowej. Głos mistrza oraz dźwięk akompaniujących instrumentów, roztacza i napełnia mocą, ale też subtelnością przestrzeń słuchacza. Efekt jest tak bliski realizmowi jakbyśmy towarzyszyli muzykom podczas sesji w Tel Mar Recording Studios w Chicago, we wrześniu 1963 roku. W grze Muddy’ego szczególnie przypadło mi do gustu to, że jego gra, jest zaopatrzona w przysłowiową pojedynczą nutę, idealnie umieszczoną, tym samym trafnie absorbującą 100% naszych emocji. W odróżnieniu do współczesnych gitarzystów, którzy zbyt często nachalnie ścigają się w gęstych zagrywkach. Baryton Muddy’ego jest tak imponujący, jak jego umiejętności gry na gitarze. Przekłada się to na niepowtarzalność partii gitarowych i wokalnych. Skomponowane, czy też zaaranżowane przez niego bluesy są niemożliwe do pomylenia z żadnymi innymi i stały się oznaką magnetyzmu oraz istoty surowego bluesa w swoim najpiękniejszym obliczu.
W dodatku jest to jedna z najbardziej uczciwych, autentycznych płyt, jakie kiedykolwiek słyszałem. Granie pełne prostoty, intymności, tradycji i pokory. Każdy utwór na tej płycie jest tak samo dobry jak następny. Niezmiernie ciężko wyróżnić któryś z nich od reszty. Każdy stanowi niepodważalną wartość. Zresztą zdecydowana większość utworów to przecież klasyka gatunku. Dominuje surowe brzmienie, pozbawione ozdób. „Żywiczny” blues w swojej najczystszej postaci.
Jeśli chodzi o stronę tekstową całej zawartości to tematy oscylują, jak to w bluesie bywa, wokół relacji kobieta - mężczyzna. Nawiązuje do ciągłej podróży (a przecież takową odbył sam Waters, przemieszczając się z pól bawełnianych Delty Missisipi do największej aglomeracji stanu Illinois, gdzie przeznaczeniem jego okazało się tworzenie zrębów chicagowskiej odmiany bluesa), dążenia do wolności (cokolwiek to oznacza), przemijania i przyziemnej, a zarazem podstawowej aktywności ludzkiej, jak praca.
Jeśli dopiero poznajesz bluesa, nie zawiedziesz się! Już po pierwszym razie - mogę zagwarantować - będziesz uzależniony „aż po same uszy”.
Rekapitulując warto powołać się na słowa językoznawcy prof. Jerzego Bralczyka, który doskonale ujął temat czucia bluesa: „Taką muzykę, improwizowaną, raczej się intuicyjnie czuło, niż znało i rozumiało. Wiedza, świadomość – to świetna sprawa, ale często lepiej jest coś po prostu wyczuwać, czuć i już. Tak to czujemy.”
I tego nieustającego czucia wszelkich odcieni bluesa sobie i Wam gorąco życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz