Mam kłopot z tym krążkiem. Bynajmniej nie z dźwiękową zawartością. No bo niby mało znane, ale w kręgach jazzowych to przecie prawie klasyka. Podobnie jak koncerty artystów ze słynnego festiwalu szwajcarskiego Montreaux. Więc w kategorii „mało znane mało grane” ni jak to umieścić. Za to „z innej mańki” pojawia się pytanie. Czy wsunąć to wyłącznie na półeczkę o nazwie jazz, …której na blogu jak na razie brak!? To chyba zbyt mało? Zresztą po co właściwie szufladkować tę muzykę!? Bez względu gdzie by to postawić, sama muzyka się doskonale broni. Nie tylko w tej, czy innej kategorii. Dwóch doskonałych instrumentalistów wraz z akompaniującymi muzykami (kontrabasista John Clayton i perkusista Jeff Hamilton) dają pierwszorzędny popis feelingu, talentu i nienagannej techniki. Bez zadęcia i patosu. To jest muzyka co się zowie!
Pierwszy to wyborny wibrafonista, którego wielbicielom jazzu nie trzeba przedstawiać. Milt Jackson to muzyk ekspresyjny, szczególnie zwracający uwagę swoim stylem napełnionym zmiennością rytmiczności i barwnej, leniwej intonacji 12 taktowych bluesów, pobudzanych uderzeniem w sztabki wibrafonu. Te subtelne plumkanie, to dźwięk wibracji bardzo kojący dla wytrawnego melomana.
Drugi to znakomicie swingujący pianista Monty Alexander. Autentycznie przenoszący słuchacza w krainę jazzowego entuzjazmu. Przejawiającego się w wirtuozerskim podejściu do grania nasyconego elementami improwizacyjnego rozmachu. Ogromną popularnością wśród wszelakich zbieraczy płyt, cieszą się zwłaszcza wykonania sceniczne, a także te grane w studiu za pierwszym podejściem, na których znika czasami nadmierna sterylność, cechująca jego niektóre nagrania studyjne. Po prostu nie kombinuje, czego świadectwem jest szybka sesja trwająca zaledwie dwa lipcowe dni (1-2 czerwca 1977 r.). Nie bez znaczenia jest też pochodzenie pianisty - ze słonecznej Jamajki. Słuchać w każdej nucie słońce i witalność. To rodzaj manifestu wolności, powrót do swingu i bluesa, odskocznia od typowo ortodoksyjnych jazzowych klimatów.
Uczta dla uszów! Trzeba posłuchać jak naturalnie śmigają na instrumentach. Całość nasączona subtelną energią, że można by góry przenosić! Ale muza!!! Grają jak natchnieni. Za każdym razem gdy tego słucham, powraca mi wiara w prawdziwą, pełną polotu muzykę, z którą słuchacz pozostanie na dłużej. Bo tutaj nie ma słabych momentów. Są wyłącznie dobre i znakomite. Wszyscy muzycy biorący udział w tym wydarzeniu świetnie się uzupełniają, wszystko się idealnie koreluje. Nieskazitelna technika w połączeniu z rytmiczną elastycznością daje niezapomniany efekt. Niektóre dźwiękowe pojedynki między Montym a Miltem, mają swój ciężar gatunkowy, czuć, że muzycy rozumieją się bez zbędnych słów, czy gestów, więc równowaga między nimi jest idealna. Jest to sztuka intuicyjna, zrodzona z połączenia inklinacji i doświadczenia.
Uwielbiam blues, mogłabym go słuchać bez przerwy. W szczególności ten, grany na żywo. Ostatnio byłam ze znajomymi w http://freebluesclub.pl/ - to klub muzyczny w Szczecinie. Dla mnie wyjątkowe miejsce i z pewnością jeszcze nie raz się tam pojawię.
OdpowiedzUsuńZawsze będę dobrze wspominał występy zespołu Free Blues Band. Naprawde kawał dobrej muzy!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń