Jest rok 1989. PRL powoli się kończy. Ojciec niebawem jedzie do Berlina Zachodniego na zakupy. Po towary deficytowe, których właściwie nie ma w Polsce w tamtych latach. Doczekaliśmy się. Otworzyli granice na zachód. Wykorzystuję tę okazję i oczywiście zamawiam płyty winylowe. Bo przecież tam w sklepie można kupić nówki, jeszcze zafoliowane. A u nas w kraju widywane sporadycznie w nielicznych sklepach-komisach z płytami w dużych miastach (np. Pewex). Częściej zauważane na giełdach płytowych lub innych „pchlich targach”. A i tam zazwyczaj nie można było trafić tego, co się chciało. A za Odrą do wyboru… do koloru. Więc niewiele myśląc wręczyłem ojcu kartkę z wypisanymi tytułami płyt. Jakaż mnie radość i zachwyt opanowała, kiedy zobaczyłem co zdołał nabyć! Pamiętam jak dziś: L.A. Woman i Soft Parade – The Doors, Metallica – Master of Puppets i na końcu właśnie ta, o której tu piszę. Sabbath Bloody Sabbath!!! Oczy mi się zaświeciły. Rozpromieniony nałożyłem winyl na talerz gramofonu. Uruchomiłem napęd i opuściłem ramię urządzenia na powierzchnię winylu. Wybrzmiał totalny dźwięk z longplaya Sabbathów.
Wrażenie piorunujące. Zwalało z nóg. Pobudzało wyobraźnię. Rewelacja. Ściana dźwięku. Można słuchać w kółko! Tak selektywne, a zarazem masywne. Pełne lekkości nastrojowe (Fluff), a przy tym totalnie przenikliwe. Przeciwbieżne brzmienia (Spiral Architect). Kroczące ciężkie riffy, uzupełnione gitarą akustyczną lub syntezatorowym tłem (Who Are You?), spojone w jeden organizm (Sabbath Bloody Sabbath). Pozornie toporne, a w istocie niezwykle poruszające (A National Acrobat). Według mnie najbardziej misterne i wyrafinowane artystycznie oblicze fonograficzne czwórki z Birmingham. Zresztą, zbieżne z opinią gitarzysty Tony Iommi’ego. To, co może być zarzutem dla innych, czyli obfita aranżacja i dobór dźwiękowej estetyki, jest dla mnie akurat niewątpliwym walorem tego albumu. Mam na myśli dalece odmienne od hard rockowego tumultu stonowane wstawki instrumentów smyczkowych i dętych orkiestry The Phantom Fiddlers Orchestra.
Połączenie tak misternej palety muzycznych środków wyrazu wraz ze stylistyką ciężkiego rocka, zaznaczyło w mojej świadomości niezatarty ślad (Killing Yourself to Live). Sama płyta pomimo naprawdę dobrego efektu końcowego wcale nie była rejestrowana w sielankowej atmosferze. Wręcz przeciwnie. „Sabbaci” najzwyczajniej byli zmachani po trasie koncertowej, wypaleni oraz wydrenowani przez mnogość różnego rodzaje środków „rozweselających”, nie za bardzo wspierających kreatywność zespołu. Nie pomagały też przepychanki z managementem zespołu – roszczenia znalazły swój finał w sądzie. Najpierw podjęli próby ogrania materiału dedykowanego na nowy krążek w Los Angeles, jednak dopiero w rodzimej Anglii pomyślnie ukończyli opracowywanie nowych utworów.
O dziwo, te niesprzyjające czynniki nie przeszkodziły w narodzinach najbardziej artystycznie zaawansowanego albumu w historii zespołu. Zaznaczę, że w pełni dojrzałego i samodzielnie wyprodukowanego. Jak wspominają muzycy, samo miejsce pracy nad krążkiem było niesamowite. Zamek – Clearwell Castle w Forest of Dean w Gloucestershire. Ten sam, z którego korzystali Led Zeppelin i Deep Purple. To był strzał w samą dziesiątkę. Ten szczególny anturaż faktycznie przyczynił się do sukcesu. Otoczenie, niczym z filmów grozy, idealnie uzupełniało dopiero co stworzoną muzykę. Podobno nawet wówczas tam straszyło. Muzycy jakoby widzieli zjawę w czarnym płaszczu i na serio się najedli się strachu?! Ile w tym wszystkim jest mitu, a ile faktu przyprawionego środkami zmieniającymi świadomość, trudno rozstrzygnąć. Ale trzeba przyznać, że atmosfera zamczyska sprzyjała takim wydarzeniom. Ukoronowaniem tej niekonwencjonalnej pracy była sesja w Morgan Studios w Londynie we wrześniu 1973 roku. Niespełna 3 miesiące później piąta płyta Black Sabbath trafiła do sprzedaży.
Rejestracji materiału towarzyszył klawiszowiec Rick Wakeman, po sąsiedzku nagrywający płytę w swojej macierzystej formacji Yes. Słuchając albumu nieodparcie odnosimy wrażenie, że jego wpływ na klimat finalnego brzmienia był niebagatelny. Mistrz instrumentów klawiszowych wlał w ten gęsty „sabbatoski” wywar ożywcze krople dźwiękowego eliksiru, wygenerowane z całego wachlarza organów, syntezatorów itp. Zaowocowało to naprawdę super efektem, przyciągającym jeszcze szersze audytorium do konsumpcji tej niezaprzeczalnie wartościowej muzyki. Dodatkowego smaczku dała wizyta członków legendarnego Led Zeppelin z aktywnym udziałem perkusisty Johna Bonhama, udzielającego się w utworze Sabra Cadabra. Niestety niewykorzystanego w końcowy miksie materiału na album. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy światło dzienne ujrzy kiedyś wspólny jam session, które można roboczo określić „Black Zeppelin” albo „Led Sabbath” ;-) ?
Każda płyta musi posiadać okładkę, a ów album posiadał bardzo okazałą! Autorem został Drew Struzan, a właściwie jego malowidło „The Rape od Christ”, w graficznej adaptacji agencji „Pacific Eye & Ear” Ernie Cefalu, odpowiadającej za kilkaset projektów okładek płyt rockowych i plakatów filmowych. Dla jednych – trudną do przyjęcia za sprawą elementów satanistycznych, dla drugich – rewelacyjną z powodu przykuwającej uwagę grafiki. Muszę się w tym miejscu pochylić nad tym zagadnieniem, bo warto. Nie każdy znajduje, czy też zna przesłanie, które niesie ten pozornie kontrowersyjny projekt. (I znowu ukryte przesłanie… 😄 ) Na stronie tytułowej mamy można rzec symboliczne, przysłowiowe „łoże madejowe”, czyli moment przejścia do zaświatów w wersji tej pesymistycznej, czyli wstąpienia w otoczeniu demonów w piekielne czeluści. Na odwrocie natomiast umieszczono wizerunek łóżka, ale we frasobliwym otoczeniu najbliższych umierającego, czy też dobrodusznych istot – aniołów, które towarzyszą człowiekowi w łagodnej drodze do raju. Dwa przeciwstawne wyobrażenia wejścia w świat pozagrobowy, dają każdemu wgląd, a zarazem wolny wybór determinowany własnym życiem doczesnym. Nie jest to obraz zgłaszający nachalne satanistyczne zapędy Black Sabbath, a jedynie przestroga co do wizji progu istnienia. A że dosyć dosadnie, to już sprawa krnąbrnego wizerunku kwartetu. Dodatkowe kontrowersje budziło użycie czcionki runicznej w napisach na okładce. Litera S przywoływała skojarzenia ze zbrodniczą formacją wojskową faszystowskich Niemiec. Sam Ozzy Osbourne trafnie podsumował bezkompromisowy charakter obwoluty: „Okładka symbolizuje dobrą i złą naturę wszystkiego”.
Jest muzyka, musi ją uzupełniać tekst. Jak to tradycyjnie bywało na poprzednich płytach, autorem jest Basista Terence „Geezer” Butler, który w sposób sugestywny uzupełnił warstwę dźwiękową, podejmując się trudnych oraz ważnych tematów. Od spraw fundamentalnych takich jak początek i sens istnienia (A National Acrobat) aż do ponurych wniosków dotyczących egzystencji, hipokryzji i samotności człowieka (Sabbath Bloody Sabbath). Wątki kasandryczne dominują i uparcie cisną się na plan pierwszy w treści literackiej „Sabbsów”. Ponura wizja świata nie nastraja optymistycznie, ale też może udzielić wskazówki, co do naszych wyborów zarówno w skali jednostki, jak i mas ludzkich (Spiral Architect, Killing Yourself To Live). Chociaż zdecydowanie dominują mroczne tematy, mamy równolegle udaną próbę zmiany nastroju w przekazie utworu Sabra Cadabra, gdzie Ozzy z przekonaniem oddaje się miłosnym peanom do płci pięknej.
Więc, jeśli nie wsłuchałeś się w zawartości tego albumu, to najwyższa pora odrobić zaległości. Obowiązkowa muzyczna lektura nie tylko dla fanów ciężkiego grania!
Świetna płyta. Dzięki za przypomnienie. MFC
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń