„A
niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język
mają”- ten cytat poety doby renesansu Mikołaja Reja jak ulał pasuje do tego co
chciałbym przekazać w tym opisie.
Czyli
przyszła pora na nasze polskie granie. Bez żadnej ironii i całkiem poważnie
jest czym się chwalić, a nawet być dumnym. To dzieło kapeli ze Śląska było,
jest i będzie naszym rodzimym klasykiem blues-rockowej muzyki. Nietrudno zauważyć,
że płyta owa została wydana w latach mało sprzyjających dla koniunktury
bluesowej na świecie. Jednakowoż trzeba
pamiętać realia ówczesnej - polskiej ludowej ojczyzny - jak głosiła wszechwładna propaganda socjalistyczna, która
na każdym kroku piętnowała każdy podmuch wolności ze „zgniłego zachodu”, także
tej muzycznej. Mozolnie przenikającej przez szczelne sito „czerwonych”
cenzorów, próbujących negować dźwiękowe fluidy z „wolnego świata”. Piętnowanej
szczególnie tuż po stanie wojennym. Stąd zapewne opóźnienia w promowaniu muzyki
na wzór zachodni (wówczas nie takiej znowu modnej w zalewie dominującego
plastikowego popu lat 80-tych) oraz dosyć długiej przerwy między pierwszymi
zarejestrowanymi nagraniami tyskiej kapeli (1981), a wydaniem debiutanckiej płyty(1985).
Pamiętam
jak dziś inicjację muzyczną z Dżemem. To było zaraz po „podstawówce”. Kolega
kupił płytę w pobliskiej księgarni i zapodał na tak zwanego niszczyciela płyt
gramofonowych - adapter Artur 903.
Podobnie
jak moi rówieśnicy nie byłem w tamtych czasach jeszcze tak bardzo osłuchany w
podobnych bluesowych brzmieniach. Właściwie będąc piętnastolatkami to słuchaliśmy wszystkiego. Nad prawie każdą
płytą nadstawialiśmy uszu z niekłamanym zapartym tchem. Oddział Zamknięty,
Banda i Wanna , Lombard, Budka Suflera – tu kolejność całkowicie przypadkowa.
Jednakże „Cegła” był jakaś inna. Pobudzała uczucia, zdawała się od razu
prawdziwie autentyczna. Sięgała pod skórę, poruszała duszę, wydawała się od
początku do końca prawdziwym wyznaniem cierpiącego, jak się później okazało,
zatracającego się w czeluści narkotycznego uzależnienia Ryszarda Henryka
Riedla. Niestety nie mam intencji kolejno analizować poszczególnych utworów z
tego albumu. Bowiem wszystkie razem stanowią pewną całość uchwyconą niczym w
kadrze historycznej fotografii. Jest pamiątką tamtej chwili. Zbiorem
kapitalnych kompozycji, w których przewija się blues, country czy reggae.
Wspaniale wymieszane w pysznej słodkiej „dżemowej” miksturze! Podobnie laurki w
postaci listy ocen nie zamierzam wystawiać. Bardziej czuję tę nutę sercem niż
poprzez chłodne analizowanie i kalkulowanie. Tak dużo wspomnień wiąże się z tą
muzyką. Niektórych infantylnych, a
czasami pobudzających jakąś nieosiągalną tęsknotę. Ale zawsze z
dogłębnym bliżej nieokreślonym ciepłym uczuciem. Za każdym przesłuchaniem ta
muzyka żyje we mnie. Pobudza wyobraźnię. Napędza do działania. Porywa swoją
młodzieńczą energią. Bluesowym impetem burzącym sztywne ramy szarej
codzienności. Ale się rozmarzyłem …hmm.
Może
jestem bezkrytyczny wobec, jak przyjęło się twierdzić, niby źle, nieudolnie
nagranego muzycznego materiału. Pewnikiem istnieją lepiej zarejestrowane krążki
Dżemu, jak rzeczą sami członkowi zespołu, lecz dla mnie jest to jakby punkt
odniesienia dla ich całego dorobku.
Pierwszy
koncert Dżemu zaliczyłem w swoim rodzinnym miasteczku, w 1988 roku w
chłodny
lutowy wieczór. Nie bacząc na przypadkową publiczność i przeciętny aplauz
zgromadzonych widzów, sekstet zaprezentował się pierwszorzędnie, serwując
najlepsze kompozycje z zarannych lat swojej działalności. Kolejny kontakt z
żywą muzyką kapeli miałem kilka miesięcy później w lipcu tego samego roku, na
legendarnym Campingu Muzycznym w Brodnicy. Z perspektywy lat z całkowitym
przekonaniem i odpowiedzialnością stwierdzam, że był to jeden z najlepszych
wykonów na żywo jakie miałem zaszczyt usłyszeć i zobaczyć. Bez cienia
wątpliwości doskonałe misterium dźwiękowe. Rewelacyjna celebracja muzyki! A
wiem co mówię, gdyż trochę dotychczas koncertów widziałem. Włącznie z gigantami
muzyki w rodzaju The Rolling Stones, Clapton, Black Sabbath, Deep Purple czy
Page & Plant. Po prostu dali z siebie wszystko dla cudownie rezonującej,
licznie zgromadzonej, oddanej publiczności. Zarówno jako rewelacyjnie
zharmonizowany zespół jak i solowo doskonali muzycy, eksponujący wyborny kunszt
swoich nietuzinkowych zdolności instrumentalnych i oczywiście wokalnych. Serio,
nie wpadam w żadną przesadę! Ten niebywały występ trwał bez mała ponad trzy
godziny! Już świtało, kiedy w jaśniejące turkusowe niebo ulatywały wybrzmiewające
ostatnie nuty porywającego koncertowego rytuału.
Oba
rzeczone występy miały wspólny mianownik. Solidność i bezwarunkowa aura. Bez
względu na okoliczności miejsca i czasu,
kultowy ansambl ukazuje niezmiennie profesjonalne podejście do swojej bardzo
wysokiej jakości rzemiosła. Tak
niebywale cenionego przez wielu fanów tej naszej rodzimej grupy „śląskich
swojaków”. Pomimo incydentalnych
niedyspozycji wokalisty z „określonych” przyczyn.
Mówiąc
tak już na marginesie. Jakby ktoś zapytał mnie o wymarzony koncert na jakim
jeszcze nie byłem, to bez chwili zastanowienia odpowiedziałbym: The Allman
Brothers Band supportowany przez ich polskiego odpowiednika grupę Dżem. To
takie moje mało realne, pobożne życzenie. Oczywiście to tylko mrzonka, ale kto
komu zabroni bujać w obłokach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz