Opowiem wam pewną historię. Historię jak poznałem tę
muzykę.
Miało to miejsce w
zamierzchłych czasach na początku lat 90-tych. Wakacje. Czas
studenckiego lenistwa. Beztroskiego „nic nie robienia”. Mówiąc krótko - totalny
luzik. Razem z dawnymi kompanami zanurzałem się w klimatycznej muzyce.
Spośród wielu wykonawców znanych nam mniej lub więcej, natknęliśmy się na intrygującą
kompozycję, którą nazwaliśmy umownie „moon” ze względu na powtarzające się
wyżej wymienione słowo wyśpiewywane przez wokalistę. Nieziemski, odlotowy
„klimacior”. Niebywale zaintrygowany, z dużym zapałem rozpocząłem poszukiwania
w celu identyfikacji. Trzeba pamiętać, że prawie 25 lat temu szeroki i łatwy
dostęp do każdej muzyki był znacznie utrudniony. Nie było chociażby Internetu,
gdzie wszystko możemy znaleźć. Ale coś mnie tknęło. Zaraz, zaraz. Przecież na
ulicy Lipowej w Lublinie był wówczas sklep z płytami. Prowadził go znawca
tematu Jerzy Janiszewski, miłośnik i koneser muzyki. Dziennikarz Radia Lublin.
Miał tam takiego wesolutkiego sprzedawcę. Takiego świra „przy kości”,
wielbiciela muzyki, trochę ściemniacza, „śmiesznego”, gadatliwego. Co by każdemu
nawet gniota sprzedał. Ale wróćmy do sedna sprawy. Któregoś razu zaszedłem tam
w celu wiadomym. Zaciągnąć języka na temat tego tajemniczego „moona”. Typek nie
jarzył muzy. Ale miałem to szczęście, że akurat na miejscu był pan Jerzy.
Wysłuchał w skupieniu tego kawałka z
mojego „kaseciaka” walkmana. Pokiwał głową, zastygł aby wystrzelić: „Nie wiem?!” A to zonk!!! Klina niezłego
zadałem fachowcowi. Nawet byłem troszkę dumny, że sprawiłem kłopot takiemu
ekspertowi. A to ci heca! Pomyślałem.
Po chwili jak gdyby nigdy nic mój
rozmówca wyciągnął z półki sklepowej płytę. Na jej okładce widniał ciemny
mężczyzna oświetlony z tyłu przez zachodzące słońce i ten napis w luźnym
tłumaczeniu „Czarny facet- Bardon”. „Ta
muzyka brzmi podobnie” - odparł. Następnie załadował CD do odtwarzacza. To
co usłyszałem było nieco zbliżone do poszukiwanego nagrania zagadkowego
wykonawcy, ale jednak inne. Z minuty na minutę rozwijało się i powoli, ale
zdecydowanie pochłonęło mnie bez reszty. To było jak czarodziejskie dotkniecie.
I co? Zdawał się pytać pan J.J., uśmiechając się przy tym lekko. Odjęło mi
mowę. Przecież to doskonałe – przemknęło mi przez głowę. Takiego klimatu
poszukiwałem wówczas w muzyce. Nie czekając i nie zastanawiając się pospiesznie
wyciągnąłem jakieś zaskórniaki. Pewnie pieniądze przeznaczone na zupełnie inny
cel. Odparłem: „Kupuję!” Pomimo tego,
że owa płyta wcale nie była tania, jak na studencką kieszeń. Rozemocjonowany, z
wypiekami na twarzy, jak w amoku wyleciałem ze sklepu, aby czym prędzej w
domowym zaciszu rozkoszować się tą muzyczną ucztą. A było czym!!!
Pozornie recepta na taką dźwiękową miksturę jest banalna.
Wziąć obce, dobre kompozycje (np. utwory The Rolling Stones i The Moody Blues).
Zmienić aranżacje. Dodać coś od siebie. Uzupełnić swoimi równie wyśmienitymi
utworami. Ale to coś w tym wypadku po prostu zwala z nóg! Mieszanina bluesa,
jazzu, funky, soulu, latino najwyższej próby! Jednak muzycy nie ograniczają się
tylko do tego. Można powiedzieć, że każdy wszelki zakamarek tego muzycznego
produktu nasycony jest selektywnym i hipnotycznym brzmieniem zaaplikowanym
przez genialnie zgrany zespół. Poszczególni muzycy grają z wyjątkowym smakiem.
Będącym domeną tylko ponadprzeciętnych muzycznych architektów. Tworzą swego
rodzaju misterium.
Im więcej i częściej słucham tej płyty, tym bardziej
produkt finalny przemawia do mnie. Ta materia dźwiękowa jest jak choroba
zakaźna. Infekuje bez reszty. Bez antidotum. I nikt, i nic nie jest w stanie
tego zmienić. Ani odebrać, jak wyśpiewuje w finale Burdon wraz z akompaniującym
zespołem WAR:
Później, wśród moich kumpli krążyła anegdota (podobno
wymyślona przez wspomnianego sprzedawcę ze sklepu Janiszewskiego) na temat
zakupu przeze mnie tej kultowej płyty. Chodziło o to, że podobno będąc w
euforii po „upolowaniu” tego krążka, usiłowałem
opuścić sklep „bez otwierania drzwi wejściowych”. Ale jaja, jest co
wspominać!
Od tamtej pory zgromadziłem prawie całą dyskografię WAR
na oryginalnych płytach CD - pierwszych wydaniach kompaktowych ściąganych
specjalnie ze Stanów. Pięknie wydanych,
w ozdobnym tekturowym etui.
A „moona” i tak do dzisiaj nie poznałem. Pozostaje to wciąż nierozwiązaną tajemnicą. Może kiedyś…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz