Był to, o ile mnie pamięć nie myli, rok 1987, ferie
zimowe, generalnie okres spontanicznych, często nieskoordynowanych poszukiwań
własnej tożsamości, także tej muzycznej. Mając na uwadze twórczość swoich
idoli, zapragnąłem posiadać jakiś instrument. Wybór padł na perkusję. Po
kilkunastu dniach poszukiwań, dzięki koneksjom
ówczesnych kolegów wreszcie namierzyliśmy bębny po okazyjnej cenie. W
tym celu udaliśmy się do pobliskiego miasta. Osiedlowy blok, piętro bodajże
drugie. Zniecierpliwiony i podekscytowany pukam do drzwi, bo dzwonek nie
działa. Otwiera jakaś kobita w średnim wieku. Zobaczywszy niezapowiedzianych
gości, bez pytania, woła w głąb mieszkania: Maaariusz! Za chwilę przed nam
pojawia się On. Z wyglądu rasowy punkowiec z irokezem na głowie, w glanach i
tymi czerwonymi szelkami dźwigającymi jeansy - rurki na jego nadzwyczaj
wychudzonych dolnych kończynach. Wyglądał jak wierna kopia grajka z The
Exploited. Jak się okazało - właściciel tego tzw. instrumentu. To co ujrzałem
trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za perkusję. Był to jakiś całkiem
przypadkowo skompletowany zestaw. Po prostu wysłużony rupieć. O dziwo,
napaliłem się niemiłosiernie na to ustrojstwo. Dumny i blady „zaparkowałem” ten
złom w swoim pokoju. No i zaczęło się. Tłukłem, waliłem w te baniaki.
Hałasowałem niczym Czarek z "Czterdziestolatka". Wtórowali mi koledzy
generujący hałas na innych instrumentach. A że było to w blokowisku, to na
reakcje sąsiadów nie trzeba było długo czekać.
Szybko słomiany zapał dał o sobie znać, no i parę
miesięcy później „ożeniłem” ten szmelc kolejnemu koledze, który co nie co kumał
grę na perkusji. Zadowolony z owocnej transakcji udałem się do Wa-wy na zakupy
płytowe do słynnego Helikonu usytuowanego na ulicy Freta.
I właściwie w tym momencie powinienem rozpocząć opowieść.
Za całą kasę zarobioną ze sprzedaży perkusji dokonałem zakupu... Uwaga! Looking
Back – podwójnego kompilacyjnego albumu - Johna Mayalla z The Bluesbreakers.!
To nie pomyłka - cała kwota za instrument starczyła ledwo
na ten zakup! W tamtych czasach ceny oryginalnych płyt osiągały niebotyczne
sumy.
Wtedy to poznałem prawdziwe oblicze ojca brytyjskiego
bluesa. Płytę mam do dzisiaj. Super wydanie
z doskonale wytłoczonymi dwoma winylami. Od tamtej pory cenię twórczość
Johna, dla którego blues był punktem wyjścia I jak się zdaje także punktem
docelowym twórczości. Bluesmanem zawsze wierny stylowi. Napełniony entuzjazmem.
Niosący kaganek oświecenia bluesowego adeptom tego rodzaju sztuki. Mayall
posiada niezwykłą zdolność odkrywania i kreowania nieprzeciętnych talentów, by
wymienić chociażby Erica Claptona,
Petera Greena czy Coco Montoyę.
Minęło kilka lat i w moje ręce wpadła płyta, nad którą
chciałbym się teraz pochylić. Blues z laurowego kanionu. Moim skromnym zdaniem
najciekawsza propozycja z bogatego dorobku artysty.
Jeśli chcecie posłuchać czystego bluesa we wszelkich jego
formach, to bezwzględnie wszystko tu otrzymacie.
Ale po kolei.
Wszystkie zgromadzone kompozycje na tymże krążku w
warstwie muzycznej zostały stworzone przez Mayalla. Podobnie warstwa literacka,
która jest autobiograficzna. Tytuł albumu pochodzi od nazwy słynnej dzielnicy
Los Angeles - Laurel Canyon. Stanowi zapis pełnej przygód wizyty Mayalla, w
„przeddzień” jego przeprowadzki z Anglii do Stanów, w magiczne i słynne w
środowisku miejsce – właśnie Laurel Canyon. Miejsce, stanowiące mekkę
artystycznej muzycznej bohemy przełomu lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych.
Estetyka bluesowa mayallowskego „Laurel Canyon”, stanowi
bazę wypadową w dziewicze muzyczne obszary. Można sobie wyobrazić wiejskiego
bluesmana z Delty Missisipi wrzuconego do psychodelicznego Los Angeles roku
’68. Taki to właśnie dźwiękowy roztwór buduje atmosferę tej płyty.
Mayall wyzwolony od ciężaru i oczekiwania fanów
Bluesbreakers, znalazł w sprawdzonej bluesowej stylistyce nowe terytoria,
dotychczas jeszcze nie odkryte. A nowy rozdział w życiu (wyjazd do USA) i w
twórczości artysty sprzyjał świeżej i owocnej muzycznej aktywności
zapoczątkowanej omawianą płytą.
Jednak kluczową postacią był nowy gitarzysta. Mayall
zwerbował niejakiego Micka Taylora, którego pełna pasji i wigoru gra zaowocował
w niedalekiej przyszłości zasileniem szeregów giganta rock’n’rolla - The
Rolling Stones.
Album był innowacyjny dla swoich czasów, zwłaszcza w
standardach bluesowych nagrań. Przejawiało się to w niespotykanych wcześniej
efektach dźwiękowych (np. lądowanie samolotu odrzutowego, wyraziste przejścia
akustyczne z jednego kanału głośnika do drugiego, brak widocznych podziałów
utworów na płycie).
Na koniec taka ciekawostka. Jest to jedna z najbardziej
ulubionych płyt herosa heavy metalu Roba Halforda - frontmana Judas Priest. I
jak tu nie twierdzić, że blues jest inspirujący dla różnych muzyków nawet tych,
z tak odległych muzycznych biegunów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz