Fanowi zawsze jest trudno wybrać tę najlepszą płytę
jednego z ulubionych zespołów. Taki problem mam w tym przypadku.
I być może debiutancka płyta Lynyrdów „Pronounced
'Lĕh-'nérd 'Skin-'nérd” najlepiej wyraża i definiuje styl zespołu. Z kolei
druga „Second Helping” wydawać się może bardziej kompetentna. Podobnie
koncertowa „One More From the Road” pozostaje bardziej adekwatna do konwencji
bandu, nie odbiegająca od najlepszych albumów grupy. Po prostu wszystkie płyty
z początkowego okresu działalności Lynyrd Skynyrd są warte uwagi.
Dlaczego więc „Gimme Back My Bullets”, pozornie
pozbawiona wyraźnych przebojowych utworów? To proste. Ten album poznałem jako
pierwszy. Z tego powodu otaczam go szczególnym sentymentem. Pamiętam, że
trafiłem na niego w jakimś komisie. Zarekomendował mi go sprzedawca. „Fajne stare granie” – mówił. Trafił w
sedno sprawy. Od razu załapałem ten klimat. Solidne amerykańskie granie. Pełne
tego co lubię. Blues, country i rock and roll.
To było to! Jak ktoś kocha luz, swobodę i te brzmienia,
to nie ma nic lepszego! Bez zbędnej naleciałości w postaci wysublimowanego
stylu z nadbudową intelektualną. Granie proste, szczere do bólu. Bez zbędnych
zawiłości aranżacyjnych. Myślę, że w tym tkwi niezwykła siła pozornie prostej
muzyki Skynyrdów. Naładowana energią,
zagrana z uczuciem bez oszukiwania. Od serducha! Pozbawiona tej gwiazdorskiej bufonady. Zero
gwiazdorskiego snobizmu. Prowincjonalna prostota i szczerość zadeklarowane w tekstach dosadnie wyśpiewywanych przez nieodżałowanego
Ronniego Van Zanta. Afirmacja życia. To wszystko i aż tyle. Tylko w takiej
postaci trafia bez pudła w uczucia słuchacza. Muzyczna estetyka czysto
amerykańska. Trochę jak z dzikiego zachodu. Z przytupem. Zawadiacka,
rebeliancka niczym z południa
konfederatów (zespół pochodzi z Jacksonville). Słucha się tego smakowicie! Skrzydła rosną. Niczym wolny
ptak (freebird) chłonę te dźwięki pełne uczucia i swobody.
Nie chcę powtarzać za innymi, którzy zabierali głos
niezliczoną ilość razy na temat twórczości grupy. Ale na usta mimowolnie cisną
się powyżej wymienione słowa, które opisują ten fenomen związany z takim
graniem . Może to i egzaltacja, ale pełna prawdy.
„Oddaj
mi moje naboje” został zarejestrowany w 1975 roku bez
udziału dotychczasowego, trzeciego gitarzysty Eda Kinga. Stąd więcej
przestrzeni dla gitar Gary’ego Rossingtona i dominującego w tych nagraniach
Allena Collinsa.
W porównaniu do poprzednich płyt zespołu, basówka Leona
Wilkersona wysunęła się zdecydowanie na pierwszy plan. Brzmienie stało się
bardziej gęste, mięsiste, co w tym przypadku jest wyłącznie zaletą. Wpływ na to
miała obecność zasłużonego producenta Toma Dowda, który nadał płycie swoistą,
jakby głębszą nutę. Nawiasem mówiąc człowieka odpowiedzialnego za
kreowanie brzmienia wielu artystów
takich jak np. The Allman Brothers Band, Eric Clapton czy Rod Stewart.
Za pomocą prostych środków, udało się wspólnym wysiłkiem
ludzi zaangażowanych w sesję nagraniową, stworzyć płytę rzeczywiście godną
szczególnej uwagi. Bardzo spójną. I to niezależnie od tego z jakimi numerami
mamy akurat do czynienia. Rozpoczynając od tytułowca, poprzez zapadające w
pamięci ballady w rodzaju „Every Mother’s Son”, „All I Can Do Is Write About It”,
a kończąc na sprawdzonym klasyku J.J. Cale’a – „I Got The Same Old Blues”.
Jeśli ktoś chciałby znaleźć w tej muzyce coś odkrywczego,
to na pewno się srodze zawiedzie. Zaskakujących oraz niespodziewanych nowości tu nie spotka, ale ładunek pozytywnej energii
i tak poraża. Tak samo jest z niewyszukanymi tekstami, chwilami nawet można by
je określić mianem banalnych, a nawet zakrawających o naiwność.
Podsumowując jest to bardzo dobra, godna polecenia próbka
muzyki zespołu. Szczególnie na początek znajomości z jego twórczością.
I jeszcze jedno. W dniu 3 maja bieżącego roku zespół po
raz pierwszy w historii pojawił się na jedynym koncercie w Polsce. W stolicy na
Torwarze przyciągnął sprawdzonych i najwierniejszych fanów z naszego kraju.
Mimo, że ze złotego składu zespołu ostał się tylko Gary Rossington, to czuć
było ten specyficzny niezapomniany feeling. Nie do podrobienia. Prawie
nieosiągalny współcześnie. Tak przecież ceniony i kochany przez całe rzesze wielbicieli podobnej
muzyki. Bo przecież „Magia dźwięków rodem
z białego południa jest niezmiennie pociągającą i silna”, jak powiedział zasłużony dla popularyzacji
southern rocka, Paweł Freebird
Michaliszyn na łamach pisma „Twój Blues”.
Fachowa,znakomita i emocjonalna nota.
OdpowiedzUsuńW końcu trafiam na kogoś , kto potrafi TO nazwać , nie uciekając w banały.
Pozdrawiam serdecznie i gratuluję
Dzięki...
OdpowiedzUsuń