Do The
Who mam dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony grupa podziwiana przez
różnej maści znawców, wychwalana i
hołubiona, a z drugiej (i do tych chyba się zaliczam), nie sposób bezkrytycznie
chłonąć wszystkich dokonań tego kultowego kwartetu.
Trzeba jednak przyznać, że w zbiorze wydawnictw Brytyjczyków ta płyta rozkłada na łopatki. Jest dla mnie wyjątkiem w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa. Może dlatego, że właściwie nie ma tu żadnej nietrafionej kompozycji. Cały materiał jest niezmiernie spójny, a zarazem najbardziej wartościowy wśród wszystkich płyt zespołu. Czuć od samego początku wspaniałą energię emanującą blaskiem muzyki przez duże M. Brzmienie równocześnie bogate, a jednakowo ekspresyjne oraz potężne w całym zakresie omawianego materiału. Co ciekawe, zespół ten nie cieszy się w Polsce taką estymą, jak zbliżeni mu stylistycznie i podobni czasem powstawania muzyki Stonesi, Zeppelini czy nawet Deep Purple. Tak naprawdę trudno wytłumaczyć takie podejście rodaków do tej muzyki. Zresztą o gustach trudno dyskutować, więc ograniczę się tylko do własnego jej odbioru, a właściwie do mojej ulubionej płyty w dorobku The Who - Who’s Next. Recepta na to dzieło wydaje się o dziwo prosta. Perkusja, gitara basowa, gitara i wokal. Zestaw standardowy i niezbyt odkrywczy stanowiący trzon muzyki. A jaki efekt!!! Unikalne w tamtym czasie zagrywki na „wiośle” Pete’a Townshenda, ekstra „wygary” głosowe Rogera Daltrey’a i kanonada na bębnach szalonego Keitha Moona. Całość uzupełniona nieziemskimi podchodami basowymi John Entlewistle. To wszystko okraszone smyczkami i eksperymentami klawiszowymi. Do tego kontrowersyjna okładka. Czterech muzyków zapinających rozporki i odchodzących od monolitu naznaczonego śladami moczu… Manifest olewania całego show-businessu, czy wyrafinowana prowokacja, a może swoiste poczucie humoru inspirowane filmem Stanleya Kubricka 2001: Odyseja kosmiczna?
Prezentowany
album zrodził się podstawie projektu Pete’a Townshenda Lifehouse.
Miało być to przedsięwzięcie ambitnie łączące w sobie trzy formy przekazu:
film, koncerty i muzykę. Projekt ów Townshend wymyślił po słynnym Tommy.
W zamiarze autora miał stać się następnym milowym konceptualnym krokiem, ale nie udało
mu się spełnić tego zamiaru, ze względu na jego złożoność i brak zrozumienia w
środowisku autora. Na szczęście zespół
miał wtedy bardzo dużo nagranego materiału z niedoszłego wyżej wymienionego
projektu, z którego odsączył naprawdę doskonałą esencję w postaci finalnego Who’s Next.
Wszystkie
kompozycje utrzymane są w typowej dla The Who stylistyce, wzbogaconej o
odzywające się niekiedy instrumenty klawiszowe. Album otwiera piękne Baba O'Riley, gdzie wspomnianych
syntezatorów użyto niczym sekcji rytmicznej. Z pewnością może zdumieć
wielorakie zastosowanie przeróżnych instrumentów klawiszowych, czasami jako
element wypełniający tło, nierzadko, jako ważna część brzmienia danej
kompozycji. Co doskonale obrazuje obecność syntezatora VCS-3. Smaczku dodaje także nietypowa koncepcja
wprowadzenia partii skrzypiec na finiszu. Mimo tych nowinek, muzyka zawarta na
albumie wciąż brzmi jak... typowe The Who. Ostra gitara Townshenda, oparta na
osobliwych rytmach wygrywanych przez sekcję Entwistle-Moon, Daltrey różnorodnie
wykorzystujący swój głos, plus świetne melodie utworów – styl The Who ma się
dobrze! Dość spora rozpiętość klimatyczna utworów nie rozbija spójności albumu.
Jest tu niemal hardrockowy Bargain,
kontrastujący The Song Is Over,
melodyjny Getting In Tune, częściowo balladowy Behind Blue Eyes, czy pogodny Going Mobile i zabawny My Wife. Na
osobną uwagę zasługuje wielowątkowy, ponad ośmiominutowy, swego rodzaju protest
song Won't Get Fooled Again. Zdaje
się być poważną przestrogą, iż twórcy rewolucji mogą stać się w konsekwencji
kalką obalonej siły.
Muzyka
zawarta na krążku posiada wiele odcieni, oparta jest generalnie na mocy
elementarnych akordów oraz mozaice gitarowych zagrywek, co stanowi dewizę stylu
zespołu. Do tego melodyjne klawiszowe balladowe zagrywki, zrównoważone grą na
przemian akustycznej i elektrycznej gitary. Subtelne i oniryczne frazy
skontrastowane z przenikliwym, totalnym cięciem riffowego majestatu gitar. Z pewnością The Who niezwykle trafnie uderzył
w jakże pożądaną strunę muzycznej namiętności oddanych słuchaczy. Muzyka
rezonuje do dziś, blisko czterdzieści pięć lat później. Najbardziej sugestywnym
wyrazem tego niech będzie przykład występu grupy w nowojorskiej Madison Square
Garden, ku pamięci tragicznego 11 września, gdzie sedno repertuaru stanowiły
numery z Who’s Next. Wykonanie The
Who było najlepiej odebranym występem tego koncertu co ukazuje wyraźnie, że
pomimo upływu kilku dekad muzyka stworzona przez brytyjskich rockmanów w
dalszym ciągu olśniewa głębią przekazu i
muzycznej wirtuozerii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz