Miarą wielkości albumu są zdolności kompozytora. I to na przekór skromnego instrumentarium, Young prezentuje w całej krasie swój urokliwy efekt kompozytorski, który rewelacyjnie współgra z jego niecodzienną charyzmą wokalną. Zawarta treść na tym albumie, trafnie przywołuje zmierzch optymistycznej wizji kontrkulturowego świata hippisów jak i kwitnący sarkazm konserwatywnej części świata politycznych decydentów. W przeciwieństwie do elektrycznego, bardziej drapieżnego wcielenia Younga z zespołem Crazy Horse, brzmienie tu serwowane przez efemerydalną formację Stray Gators jest bardziej stonowane, pozbawione prawie całkowicie dzikich gitarowych dysonansów i sprzężeń, przez co okazuje bardziej subtelne i delikatne oblicze Kanadyjczyka. Podniosłe efekty uzyskane za pomocą symfonicznej oprawy London Symphony Orchestra, części kompozycji nadają pożądanej lekkości.
Wiodącą koncepcją Younga w pracy nad Harvest, miała być ucieczka od szumu medialnego i bycia celebrytą, jakim stał się bez wątpienia po sukcesie zespołu Crosby, Stills, Nash & Young. Swoistą woltą w kierunku muzycznej amerykańskiej tradycji. Tak blues z folkiem, a także country stało się podstawową inspiracją w tamtym czasie dla muzyka. Granie na zasadzie swobodnego pogrywania z przyjaciółmi w stodole, jak zauważamy na odwrocie okładki albumu, bez zbędnej presji, tak ze strony managerów, jak i publiczności.
Po nagraniu swoich dwóch pierwszych płyt solowych, Young dał się poznać jako nader dojrzały twórca poetyckich, filozofujących tekstów piosenek, cechujących się jednakże komunikatywnością stylu. Co paradoksalnie dało zdumiewająco pozytywny efekt.
Bezpretensjonalny Harvest jeszcze ugruntował jego popularność, a co najważniejsze wykreował na dobre charakterystyczny i rozpoznawalny styl Neila.
W tym momencie nasuwa mi się tak refleksja - Czym Dark Side Of The Moon
(Floydów) jest dla rocka progresywnego, tym Harvest (Younga) jest dla folk rocka.
Już całkiem prywatnie sądzę, ze niepodważalną zaletą tegoż dzieła jest to, że najzwyczajniej można słuchać go w kółko. Muzyka sama w sobie, choć nieco pozbawiona ozdobników, jest wspaniała. To chwytliwy, kojący muzyczny drive, który wciąż porusza.
Krótko mówiąc, jest to świetny album do słuchania, kiedy trzeba spowolnić, oderwać się od powszechnego pędu i poddać się ożywczej życiowej refleksji.
Hmm, mam mieszane uczucia:) Uwielbiam ten album, ale wg mnie większe znaczenie dla folk rocka mają albumy Dylana. A i samego Younga wolę w innych odsłonach - polecam płytę live Rust Never Sleeps. Przy "Powderfinger" mam większe ciarki niż przy jakiejkolwiek piosence z "Harvest":)
OdpowiedzUsuńCiekawy blog, będę zaglądać:)
Zgadzam się, że Dylan to klasa sama w sobie. Choć na tej płycie Neil wspiął się na wyżyny folk-rockowe. Znam Rust Never Sleeps, jest świetny ale osobiście wolę stonowany i jednorodny Harvest. Dzięki za komentarz. Zapraszam do odwiedzin na blogu.
UsuńWspaniała płyta choć trzeba do niej trochę dorosnąć aby ją ogarnąć. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń