Jest taka kapela, grająca ciężką odmianę rocka. A właściwie grała, bo od ponad 3 lat nie istnieje. Ma się rozumieć, nie funkcjonuje w sensie rzeczywistym, ale jej muzyka wciąż żyje w świadomości słuchaczy i czas się w żaden sposób jej nie ima. Podobnie rzecz się ma z australijskim odpowiednikiem tej grupy. Bo jeśli coś lub ktoś zapisuje się w pamięci ludzi, to trzeba to uznać za niezmiennie żywe. A i brzmienie ani krztyny nie trąci myszką! Ta pierwsza formacja to oczywiście prekursorzy ciężkiej nuty, doskonale znany angielski Black Sabbath. Natomiast ta druga, świetnie zaznaczająca swoje istnienie w złotej dobie rocka, to formacja rodem z kraju kangurów. Dla mnie kapitalna, choć może trochę zakurzona, odpowiedź na twórczość Sabbsów po drugiej stronie świata. Buffalo, pochodzące z australijskiego Sydney, na tym chyba prawie nieznanym lub zapomnianym albumie, daje świadectwo dojrzałości, jak i doskonałego osadzenia w konwencji zapoczątkowanej przez Ozzy’ego i spółkę.
Jest to płyta, która niczym pod względem muzycznej wartości nie ustępuje sztandarowym dziełom chłopców z Birmingham. Zdaję sobie sprawę, że dla wiernych fanów, kolekcjonerów, a nawet krytyków temat jest dobrze znany. Jednak tę informację kieruję do mniej wprawnych miłośników podobnych dźwięków. A jest czego posłuchać, pomimo że nie są to jacyś wirtuozi, bo w gruncie rzeczy nie o to chodzi w takim graniu. Bardziej liczy się tu spontaniczne i kreatywne podejście do zagadnienia. Takim też tropem podążali muzycy z Buffalo. Odciskając swe piętno na ciężkim graniu sprzed prawie półwiecza. Sądzę, że nie znając ich deklaracji, które wpłynęły na muzyczne inspiracje, to łatwo je zidentyfikować. Obok wspomnianego Black Sabbath, Budgie, także Grand Funk Railroad, czy w mniejszym stopniu UFO i Led Zeppelin.
Materia muzyczna zgromadzona na albumie, przetacza się przez słuchacza niczym walec – Sunrise (Come My Way) – i zanim odbiorca zdąży się podnieść, dostaje kolejne uderzenie dźwiękowym obuchem – The Prophet. Buffalo sypie masywnymi riffami, wydaje się, że można je kroić. Emanuje transowym pochodem rytmicznym, rzeźbi psychodeliczne, soczyste struktury – Freedom, często też pozwala dźwiękom ochłonąć, aby później uderzyć z jeszcze większym impetem. Wystarczy posłuchać w kolejności Pound Of Flesh i następny Shylock. „Skała wulkaniczna” jest zwartym dźwiękowym monolitem, niczym osławiona formacja skalna w centralnej części (a jakże!) Australii: Uluru – Ayers Rock. Ale to, co jest jednym z największych atutów płyty, to niewątpliwie szorstki wokal Dave’a Tice'a, równie potężny jak miarowa praca Gibsona SG.
Przesterowane gitarowe interwały wytwarzane przez Johna Baxtera, mroczne brzmienie, transowy i monotonny podkład rytmiczny (gitara basowa Peter Wells, perkusja Jimmy Economou) przy współudziale charyzmy wokalisty Dave’a Tice’a i inwencji kompozytorskiej całego kwartetu, zasługiwał z pewnością na większe uznanie. Dodatkowym, pośrednim czynnikiem wpływającym na skromny odzew słuchaczy, okazała się kontrowersyjna, zakrawająca o awersję niewyszukana okładka płyty. Bojkotowana przez promotorów muzycznych tamtych czasów, którzy często zarzucali muzykom rzekomy mizoginizm. Według, których świadectwem tego był poniekąd obrazoburczy wizerunek prometejskiej kreatury stojącego na szczycie wulkanu dzierżącego w rękach... nieproporcjonalnie wielką, męską intymną cześć ciała 😉 i jeszcze na dobitkę to… podnóże wulkanu ?!!! 😵
„Naszą intencją było szokowanie ludzi i nie wstydzimy się tego. Być może uniemożliwiło nam to osiągnięcie komercyjnego sukcesu, ale stanowiło prawdziwą esencję funkcjonowania Buffalo”.
Jimmy Economou – perkusista Buffalo
ps. Bufallo wspierał Black Sabbath na koncertach w Sydney w styczniu 1973 roku, będąc idealnym supportem przez ich występami, a także zdaje się nieprzypadkowo, nagrywał dla tej samej zasłużonej brytyjskiej wytwórni fonograficznej Vertigo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz