Ostatnie
dzieło zespołu z Jimem Morrisonem. Wydane tuż przed Jego śmiercią. Symboliczne
pożegnanie „Króla Jaszczura” z doczesnością. Zanim znalazł wieczną przystań na
paryskim cmentarzu Père-Lachaise. Chyba lepszego, o ironio, nie mógł sobie
wymyśleć. Płyta będąca ukoronowaniem lat świetności grupy. Muzyka zawarta na longplayu
to znakomita dawka rock and bluesa, jeśli można użyć takiego pokręconego
terminu. Od samego początku najbardziej spójny wytwór w dorobku bandu. Pełny
niezapomnianego feelingu. Jest zarówno najbardziej dojrzałym, jak i niezmiernie
równym, pozbawionym słabych fragmentów albumem. Sądzę, że potwierdziliby to
nawet Ci, którzy nie przepadają za twórczością zespołu. Na taki stan złożyła
się odkrywcza samodzielność produkcyjna kwartetu, a także gościnna obecność dwóch obcych instrumentalistów –
Jerry’ego Scheffa, basisty zespołu króla rock and rolla Elvisa Presleya oraz
gitarzysty rytmicznego Marca Benno.
Muzyka
zawarta na L.A. Womanposiada na
pozór niewyczuwalną intensywność. Przy pierwszym wrażeniu niewyraźnie zauważalną.
Cechą dominującą jest zwrócenie się do pierwotnej siły The Doors. Niepokojącej,
ale niebywale intymnej i przejmującej. Członkowie grupy, poprzez swojego
charyzmatycznego frontmana, jak obłąkani ekshibicjoniści, odsłaniają w utworach
za pomocą swoistego słowno-dźwiękowego misterium, fobie, manie, urazy. Budzą
skryte lęki mrocznym tonem wypowiedzi i surowością przekazu. Metaforycznie
odwzorowują magnetyczną, a zarazem mętną atmosferę nocnego Miasta Aniołów (Los
Angeles).
Jim
Morrison – artysta, poeta, muzyk – więcej niż wokalista, któremu w tamtych
pamiętnych dniach najwięcej satysfakcji sprawiała praca nad wspomnianą płytą.
Zawierającą ku Jego radości ogromną dawkę bluesa zinterpretowaną w szorstki sposób.
Podobne odczucia towarzyszyły wszystkim zaangażowanym w proces tworzenia L.A. Woman. Stąd prawie cały materiał
zarejestrowano w iście ekspresowym tempie 10 dni. Prawie na żywo i bez
nakładek. W odróżnieniu od poprzednich sesji realizowanych w wycyzelowanym Sunset Sound Recording Studios, muzycy
pracowali spontanicznie, w spartańskich, „garażowych” warunkach w swojej
ulubionej sali prób nazywanej The Doors
Workshop. Bez presji i z bezpretensjonalnym luzem. I jak tu nie mówić o
magicznej sile bluesa!? Tylko szkoda, że dopiero u kresu swojej drogi odnaleźli
się Oni tak wyraziście w tej muzycznej formie.
Dźwięki
zapisane na albumie przywołują wspomnienia. Czas nastoletniej młodości. Okres
fascynacji „Doorsami”. Bezkrytycznego pochłaniania każdej nuty wyśpiewanej oraz
zagranej przez Morrisona i spółkę. Przejawiająca się w pokątnie zdobywanych
tomikach poezji Jima. Często lichej jakości odbitkach powielanych na prostych kserokopiarkach.
Czy fragmentach występów zespołu zapisanych na taśmach magnetowidowych VHS.
Płytach winylowych przywożonych ukradkiem z Berlina Zachodniego. Albo od święta
upolowane w komisie muzycznym, czy na giełdzie płytowej za niebagatelne
pieniądze. Innym wyrazem uwielbienia dla muzyków były „robione” metodą
chałupniczą (malowane ręcznie lub od szablonu)
różnorakie koszulki (t – shirty)
z logo grupy i podobizną lidera. To wszystko, dobrych kilka lat przed
modą na The Doors wywołaną pamiętnym filmem Olivera Stone’a. Aż się łezka w oku
kręci :)
LADIES AND GENTLEMAN
FROM LOS ANGELES, CALIFORNIA: THE
DOORS !!!
Ps.
W 2012 roku została wydana najnowsza urodzinowa edycja albumuL.A. Woman. 40th Anniversary Editon wzbogacona o niepublikowane robocze fragmenty
z niezapomnianej sesji, a także rarytas w postaci dwóch dotychczas
niepublikowanych kompozycji „She Smells So Nice” i bluesowy standard „Rock Me”.
Natomiast wcześniej w 2007 roku wznowioną wersję wzbogacono o klasyk Williego
Dixona „(You Need Meat) Don't Go No
Further” oraz nieznaną kompozycję „Orange County Suite”.
„Pomóż bratu swemu przepłynąć łodzią na drugi brzeg. Spójrz,
twoja już do niego przybiła” – tak brzmi epitafium na nagrobku Barry’ego
Oakleya, który już na początku sesji nagraniowejBrothers and Sistersopuszcza
tragicznie na wieczność swój zespół (1972r.). Pozostali „Bracia”, którzy
jeszcze nie otrząsnęli się po śmiertelnym wypadku Duane’a Allmana (również na
skutek kolizji drogowej – w 1971r.) otrzymali kolejny cios. Uderzenie, które na
długie lata, boleśnie przetrąciło kręgosłup grupy. Stawiając pod dużym znakiem
zapytania sens istnienia zespołu. Na szczęście wybór był tylko jeden –
zatopienie się w MUZYCE!
Kolejny muzyk Lamar Williams przejmuje opuszczone miejsce po
zmarłym Oakleyu, aby dokończyć rozpoczęte nagrywanie albumu. Warto podkreślić,
że z perspektywy czasu był to słuszny wybór.
Zdaniem zagorzałych słuchaczy, wbrew totalnym kłopotom
wywołanym tragiczną utratą dwóch muzycznych filarów, zespół stanął na wysokości
zadania. Mało tego. Brothers and Sisters odniósł niesłychany sukces. Promujący
wydawnictwo singiel „Ramblin Man” wspiął się aż do drugiej pozycji magazynu
Billboard. Takoż cała płyta osiągnęła szczyt listy Billboard 200. Od tej pory
The Allman Brothers Band przeistoczył się w pierwszoplanową gwiazdę
amerykańskiego rocka. Przepełnioną znamiennym południowym brzmieniem. Stał się
jakby punktem odniesienia dla innych wykonawców preferujących tego rodzaju
twórczość. Poszczególne kompozycje zawarte na płycie, na przekór dramatycznych
przejść, są beztroskie i pozytywne. Korelują w sposób naturalny z bluesowym
luzem i swobodą.
Obok wspomnianego „Ramblin Man” na ucho rzuca się
rozpoznawalny instrumentalny utwór „Jessica”. Któż nie zna czołówki
telewizyjnego, kultowego, motoryzacyjnego magazynu „Top Gear” zaopatrzonego w
cover tej kompozycji?! W wersji allmanowskiej nad wyraz tryskającego
entuzjazmem i rozbrykaną radością. Wysyła od pierwszych taktów wprost w stronę
życiodajnego słońca. Również kawałek „Southbound” ze zdwojoną mocą, energicznie
i zdecydowanie uderza w słuchacza. Daje upust niewątpliwym zdolnościom Chucka
Leavella. Nieodparcie nasuwa się mi spostrzeżenie - całość płyty sprawia, iż
żałuję, że nie urodziłem się dwadzieścia lat wcześniej, aby móc cieszyć się
tą muzyka zaraz gdy ujrzała światło dzienne.
Paradoksalnie „Bracia i Siostry” był równocześnie szczytem
kariery i pierwszym krokiem w przepaść The Allman Brothers Band. Niestety
muzycy zapatrzeni w swoje projekty i uwikłani w osobiste problemy (głównie
nałogi), powoli rozmieniali się na drobne. Oddzielając kupony z przeszłych dni swojej
artystycznej chwały. Mit o braterstwie bandu tak bardzo eksponowany na tym
krążku (patrz – grupowa fotografia na rozkładówce okładki), w kolejnych latach
chylił się ku upadkowi.
W 40. rocznicę wydania albumu ukazała się niewątpliwa gratka
dla wielbicieli tej muzyki. Okolicznościowa czteropłytowa wersja (CD)
zawierająca zremasteryzowany materiał z albumu. Uzupełniony w alternatywne
wersje znanych utworów z pierwotnego wydawnictwa oraz premierowe kawałki z
dołączonym bonusem z tournée promującym wspomnianą płytę, a zarejestrowanym 23
września 1973 roku w sali koncertowej „Winterland Ballroom” w San Francisco.
Na koniec parę słów o opakowaniu longplaya. Fotografia
zdobiąca przód obwoluty przedstawia jasnowłosego chłopca w jesiennej scenerii,
syna perkusisty Allmanów – Butcha Trucksa – Vaylora. Natomiast zdjęcie
zamieszczone na rewersie okładki wydaje się być hołdem złożonym zmarłemu
Oakleyowi i prezentuje jego córkę Brittany.
Longplay
rozpoczynają odgłosy przyrody. Pomruk lasu i poranne trele ptactwa. Raptem ten
„senny” nastrój zostaje zburzony. Oderwani od natury sami stajemy się
„skuszeni” wrzawą oraz impulsywną rytmicznością „nerwów miast”. Przekraczamy
bramy nierzeczywistej, przytłaczającej betonowej dżungli. Wyalienowani,
zbłąkani tam gdzie snują się „senne wędrówki tańczących wariatów” w rytm „tańca czterech”. Stajemy
„na przekór” a „nasze myśli” odpływają… Nieświadomi wciągamy się w kipiel „mrowiska”
gdzie ogarnia nas zaraźliwa „epidemia euforii”. W międzyczasie wpatrując się w
„taniec głodnego” wkomponowany w „ pejzaż pustych ram”, wycieńczeni próżną drwiną
marzymy o „śnie” na łonie natury…
Tak pokrótce
wygląda to niezapomniane dzieło. Ale suche słowa nie są w stanie wyrazić tego
co niesie dźwięk…
„Widzę na przekór ciemności, myślę na
przekór kamieniom.
Jestem na przekór, stoję na przekór,
Widzę na przekór, myślę na przekór…”
Bardzo
trafny fragment utworu określający postawę grupy wobec zastanej rzeczywistości.
Realności tak bardzo aktualnej dla
nonkonformistycznych postaw również dzisiaj.
Warszawski
Klan to zespół szczególny. Trzeba pamiętać w jakim czasie powstałoMrowisko. Początek lat 70-tych, wokół
siermiężna komuna, a za żelazną kurtyną wolny świat. Tam kolorowo, a tu szaro
z barwnymi przebłyskami twórczości podobnej do dzieła Marka
Ałaszewskiego. Artystycznej aktywności stłamszonej przez bezwzględny, państwowy
system kontroli. Zbyt nowatorski i wyzwolony dla partyjnych czerwonych
decydentów. Stąd bojkot wyjazdu na zachód zespołu przez ludową władzę. W następstwie
stępiony artystyczny zapał bandu już u zarania jego działalności. Co w
konsekwencji doprowadza do zawieszenia aktywności na długie lata.
Kultowy Klan
to przede wszystkim pełny inwencji twórczej projekt spółki Ałaszewski (muzyka)
–Skolarski (słowa). Bardzo odważny jak na okoliczności powstania. Dorównujący
podobnym dziełom z wolnego świata. W dźwiękach pobrzmiewają przede wszystkim
pomysły Vanilla Fudge, King Crimson , Santany oraz Jethro Tull. Wszystko
przefiltrowane przez wyobraźnię autorów. Niezmiernie udane, pomimo znaczących
ograniczeń ubogo wyposażonego studia nagrań oraz dostępnego sprzętu muzycznego.
Końcowy efekt niewątpliwie przerasta o niebo równoczesnych twórców polskiej sceny,
a dorównać mu mogą jedynie nieliczni, jak choćby Niemen, Breakout czy Anawa
Marka Grechuty.
Sam lider,
Marek Ałaszewski, wszechstronny artysta – malarz, muzyk, projektant. W
szczególny sposób zaznaczył swoje zdolności właśnie na tej płycie. Płycie pełnej
dynamiki i nieodpartego magnetyzmu. Uwidacznia
się, że autentyczna i niekomercyjna fuzja może być skutecznym przepisem na niewątpliwy
artystyczny sukces.
Mrowisko
powstało w 1970 roku, pierwotnie jako tło dźwiękowe przeznaczone do spektaklu
baletowego. Widowiska autorstwa Marka Lewandowskiego i choreografii Mariquity
Compe z udziałem solistów Teatru Wielkiego w Warszawie. Rok później, po wykonaniu
scenicznym, warstwę muzyczną wydano na płycie.
Wśród
tekstów dominują wątki egzystencjonalne niekiedy związane z tematyką ekologiczną.
Tytułowy
utwór i jednocześnie motyw przewodni, w sposób wyraźny przedstawia wizerunek
zatłoczonego, zanieczyszczonego i
odhumanizowanego miasta, niczym mrowiska z ludzkimi istotami uwikłanymi w
ciągłą, zapamiętałą gonitwę. To wszystko daje w efekcie dzieło konceptualne z
silnie zarysowaną progresywno-jazzową odmianą rocka przełomu lat 60-tych i
70-tych. Razem wzięte nad wyraz wybornie współbrzmi z tekstami, o których sam
autor mówi:
„Problemy dotykają nas ciągle te same, może
trochę rzeczywistość wokół nas się zmienia, ale problem ludzki zostaje ten sam.
Poruszam rzeczy, które mnie drażnią, denerwują, a także zaglądam czasami w głąb
siebie i poruszam się po zakrętach własnej duszy”.
Jak widać, po
przeszło czterdziestu latach nic z nich nie straciło na aktualności. No i ta
niesamowita okładka o niepokojącym nastroju, będąca dziełem autora muzyki.
Reasumując,
można rzec, iż pomimo dość zgrzebnej rzeczywistości tamtych czasów i warunków
panujących w chwili nagrywania tego albumu (bardzo ubogie wyposażenie studia
nagraniowego i skromny zasób instrumentarium), efekt końcowy przyniósł wyraźnie
dodatnią wartość. Jakość dająca w konsekwencji gwarancję przetrwania tej
niebanalnej muzyki.
Przeszło ćwierć wieku temu poznałem dziewczynęz miedzianymi długimi włosami. Intrygującą, a
zarazem pełną ciepła, totalnie zniewalającą swoją aurą. Przepadającą za
klimatami dźwiękowymi stworzonymi niejako dla Niej: Jefferson Airplane, z
wokalistką Grace Slick, których pochłaniała bez reszty, w czasach studenckiej,
beztroskiej, przygody…
Jefferson Airplane był jednym z najsłynniejszych
przedstawicieli rocka psychodelicznego. Do ich powodzenie bez wątpienia
przyczyniła się omawiana płyta, zawierająca proste, krótkie i zharmonizowane
kompozycje. Powierzchownie błahe melodie, które po głębszym poznaniu budzą
niekłamane zainteresowanie. Co rzadko spotykane, łączą w sobie przystępność i
wyrafinowanie. Dosłownie, prawie każdy tam może napotkać coś dla siebie. Na
dodatek trwają w większości nie więcej niż 4 minuty, co stanowi swoisty rekord tak
niebanalnej oraz odkrywczej muzyki. Co ważne, jest to jedna z niewielu płyt
tego gatunku, gdzie nie ma przysłowiowej zapchajdziury.
Wydaje się, że decydującym powodem powodzenia
zespołu stał charakterystyczny styl. Łatwo rozpoznawalny. Osadzony w
przystępnej folkowo-rockowej manierze, wcześniej zdefiniowanej przez grupy
preferujące zbliżone podejście do muzyki, takie jak The Byrds za Atlantykiem,
czy po trosze The Beatles w Europie. Co więcej styl ukazany na płycie ma w
sobie tak pokaźny i niepowtarzalny ludowy fluid, że z łatwością możemy go
odróżnić od pozostałych grup wywodzących się z nurtu sceny San Francisco.
Sam sposób rejestrowania muzyki został oparty na
doświadczeniach wyniesionych z licznych koncertów bandu. Tym samym, atmosfera
występów na żywo została przeniesiona spontanicznie do studia nagraniowego.
Stąd z polotem zaaranżowane kompozycje nabrały prawdziwej naturalności.
Spokojnej i jednocześnie nostalgicznej z jednej strony (dominują elementy
akustyczne i rewelacyjnie zharmonizowane wokale), zadziornej i rewolucyjnej z
drugiej. Stającej się po części manifestem społecznym i politycznym.
Przepełnionym treściami wolnościowymi i tolerancji.
Samoczynnie nasuwa się pytanie. Czy istnieje lepszy
sposób, aby zdefiniować ruch hippisowski zachodniego wybrzeża, niż z muzyką
Jefferson Airplane? Cóż, pytanie retoryczne...
„Samolot Jeffersona” jak żaden inny zespół, w
szczególności tym albumem, zdefiniował rockową estetyką San Francisco w drugiej
połowie latach sześćdziesiątych. Mistrzowsko uchwycił fascynującego ducha awangardowych
idei Haight-Ashbury, nim zostały one obrócone wniwecz przez wszechwładny show
business, media i... kontrolujący aparat bezpieczeństwa.
Wydanie krążka poprzedził singiel „Somebody To Love”, który wstrząsnął amerykańskimi listami przebojów, pozostając na zawsze w
historii muzyki tamtych niezapomnianych lat, a jego sukces zaraz powtórzył
odurzający „Biały Królik”, inspirowany klasykiem literackim:
Podczas rejestracji całej płyty niebagatelnej pomocy
udzielił jeden z największych animatorów brzmienia San Francisco, lider
kultowego Grateful Dead - Jerry Garcia. Jego wsparcie dla Surrealistic Pillow
sięga głęboko, gdyż to właśnie Garcia wpadł na tytuł płyty, słuchając tych
surowych nagrań spuentował mówiąc: „That’s as surrealistic as a pillow”. Garcię
można również usłyszeć na płycie w kawałkach „Today” i „Comin’ Back To Me”.
Piękne i urzekające ballady stanowiące ciche osiągnięcie tego longplaya. Z
kolei kompozycja „Embryonic Journey” to dźwiękowy klejnot ukazujący
instrumentalną wirtuozerię, pozbawianą niepotrzebnej pompatyczności, w której
prym wiodą gitarzyści Paul Kantner, Jorma Kaukonen oraz sekcja rytmiczna w
osobach perkusisty Spencera Drydena i basisty Jacka Casady’ego. Całości płyty towarzyszą zgrabne pochody wokalne niesamowitej Grace Slick oraz w nieco mniejszym wymiarze Marty’ego Balina.
„Surrealistyczna poduszka” brzmi szczególnie
korzystnie w okresie letnim, jak na życzenie, krążek ten został wydany w czasie
„summer of love". W czasie, jak się okazało utopijnej idei, którą należy
uwzględnić w kapsule czasu. Ku pamięci potomnych.
Mniemam, że ów album wydaje się mieć nieokreślony
okres przydatności do spożycia i raczej
nie pisane mu jest odejście do lamusa historii. A więc - bon appetit!
A ta dziewczyna z otwarcia tego posta... To miłość
życia i jednocześnie żona autora tego
bloga.
„Nie ma co tu się
rozpisywać. Ta płyta nie ma średnich utworów, ani dobrych są tylko zaj…te.!!!.”,
jak ktoś dosadnie ocenił ten album. I na tym właściwie mógłbym poprzestać swoją
rekomendację. Gdyż pioruńsko trudno jest pisać o czymś tak oczywistym i
wartościowym. Pozbawionym jakiejkolwiek fałszywej nuty. Sięgającym ponad czas,
w którym się pojawił. Kompetentnym, wielopostaciowym, nieschematycznym.
Pierwszy album „Zeppelinów” został nagrany w ciągu blisko 30 godzin za około 1700
funtów. I kto powiedział, że trzeba wydać kupę hajcu, żeby nagrać taki
„brylant”?
Okazuje
się, że nie ma potrzeby zgrywać się przez długie lata. Przed nagraniem debiutu
muzycy ogrywali się dopiero od kilkunastu tygodni.
Nagrany
pozornie pospiesznie, wyraża jednocześnie niecierpliwość wygłodniałych „młodych
wilków’’ całkowicie zdecydowanych na podbój muzycznego świata.
Pomysł
na ich pierwszy longplay nie narodził się tak zupełnie z niczego. Należy
podkreślić, że szczególnie Jimmy Page wraz John Paul Jonesem, udzielając się w
różnych wcześniejszych projektach, zdobyli bezcenne doświadczenie, które w
pełni zaprocentowało u zarania istnienia Led Zeppelin.
„Nic nie jest oryginalne.
Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją
wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy,
fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe,
drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z
których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak
zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest
bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem
swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę”.
Czyż ta myśl amerykańskiego reżysera Jima Jarmuscha, nie określa
trafnie podejście Page’a do debiutanckiego materiału? Mnogości zapożyczeń
i inspiracji? Gdzie stare bluesy stały się trampoliną do dalszych
eksperymentów oraz poszukiwań rozpoznawalnego stylu nowo zawiązanego zespołu?
Na potwierdzenie tych słów myśl innego człowieka kina - Jean-Luca Godarda „Nie chodzi o to, co skądś zabierasz – chodzi
o to, gdzie zabierasz.” Nieistotne jak wiele na tym inauguracyjnym dziele
bandu jest zapożyczeń, natomiast kluczowe wydaje się to swoiste brzmienie w
zeppelinowskim wcieleniu.
Gros
utworów zgromadzonych na debiucie to obce, nieautorskie kompozycje Led
Zeppelin, dobrane przez samego Page’a. Muzyk zabierając się za pracę nad
omawianą płytą miał dojrzałą wizję formy muzycznej. Nie łatwej do
zdefiniowania, ale odwołującej się do bluesa. Będącej syntezą rozmaitych
muzycznych wpływów. Tym bardziej uciążliwej do zaszufladkowania przez krytyków.
Szczególnie zaraz po pojawieniu się „płonącego sterowca” na rynku
wydawniczym.
Piszę
teraz przy wtórze tej płyty. Doprawdy nie wiem jak Oni to zrobili?! Siła wyrazu
obezwładnia! To nieprawdopodobne! Słucham po raz enty znane mi przecież
niemalże na pamięć kompozycje, a niezmiennie wywołują całkowite zdumienie i
niekłamany zachwyt. Uwrażliwiają na wyrafinowaną, a zarazem subtelną twórczość
Led Zeppelin.
„Good Times Bad Times” – białe i czarne, żar i lód, cisza i hałas. Dualizm
charakterystyczny w muzyce „Przewodniego sterowca”. Przeciwieństwa związane ze
sobą na wieczność.
Te
kawałki wyciskają emocje. Promieniują oraz przeszywają wybitnie mocno.
Niezależnie, z którym fragmentem albumu ma się do czynienia. W ich muzyce jest
tyle przestrzeni, swobody i zwiewności. Jak powiew świeżego powietrza w strudze
przeciągu otwartych okien podczas letniej spiekoty. Dźwięki same „niosą”
słuchacza. Jak po mozolnej i syzyfowej pracy przynoszą wytchnienie. Doprawdy
zadziwiająca muzyczna kreacja! Fala uderzeniowa przepływająca przez zmysły.
Dająca totalny „power” każdemu odbiorcy. Kopie niemiłosiernie!
„Led Zeppelin I” to z pewnością dokonanie łamiące
dotychczasowe granice muzycznej wyobraźni.
Page,
Plant, Jones i Bonham poprzez zrozumiałe
dla siebie, a zarazem pionierskie
dźwięki, wynalezione przez The Who, Cream i Hendrixa, osiągnęli u zarania swojej aktywności
brzmieniowe obszary dostępne jedynie dla geniuszy .
Bezwiednie
stali się prekursorem nowej i godnej podziwu odmiany muzyki blues-rockowej,
której można nadać miano heavy bluesa. Składając przy tym cześć źródłom
inspiracji. Takim jak blues i folk, nawet z domieszką orientalną. Zabarwionych
w ekspresji czysto rockowej. Zrobili z bluesem coś, czego nikt wcześniej nie
czynił – dodali mu wagi, nie zabierając emocji i feelingu.
Czego
tu nie mamy…
Przeskoki
nastroju, nasycone wściekłością, zmiany tempa, przeskoki rytmu, psychodeliczne
doświadczenia, płomienne i zmysłowe dialogi gitary Page’a z wokalem Planta;
transowe pochody basowe J.P. Jonesa, kanonady perkusyjne Bonhama. Tak jest od
pierwszej do ostatniej kompozycji. Dodatkowo stopniujące napięcie utwory
akustyczne przydają dynamiki cięższym, którym nieco by ubyło, gdyby pozbawić je
sąsiedztwa zagranych łagodniej. Mówiąc krótko - niezatarte wrażenia.
„Fender
Telecaster” podarowany Page’owi przez byłego kolegę z The Yeardbirds, Jeffa Becka,
podłączony do starych wzmacniaczy „Vox” i „Hiwatt”, sprzężony z kolumnami
„Leslie”, do tego fuzz „Sola Sound Tone Bender” i efekt wah-wah przy efektach gitary akustycznej „Harmony”, zapełniły warstwę gitarową tej
płyty. Dzieła absolutnie zdominowanego przez wizjonerskiego i pełnego wyobraźni
Page’a. Muzycznego proroka, który odwrócił zastane podejście rejestracji muzyki
w studiu. Zaproponował przeniesienie
atmosfery występów na żywo w ramy konwencjonalnej aury studia nagraniowego.
Genialny i piorunujący pomysł, ożywcze
tchnienie artystycznej wyobraźni. Zarezerwowanej tylko dla wybitnych
indywidualności. Zbyt nowatorskie w epoce narodzin tej muzyki, przez co
niezrozumiałe dla ówczesnych muzycznych producentów i środowisk
opiniotwórczych.
Intencja
zespołu eksponowana w tym przesłaniu dźwiękowym brzmiała jak orędzie
inauguracyjne pod hasłem: „Patrzcie wszyscy. Teraz My!” Z premedytacją zadziwić
świat pokazując nieograniczone oblicze rodzącej się legendy. Na koniec autentyczna dewiza reklamowa z początku
1969 roku promująca tę płytę: „Led
Zeppelin - the only way to fly". Jakże to wymowne…
„Smoke On The Water”, tłum. za Dariusz Łanocha
„Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993.
Tym kultowym dziełem
Głębokiej Purpury można by podsumować opis tego wydawnictwa, które zostało
wielokrotnie poddane prawie całkowitej analizie na wszystkie możliwe sposoby.
„Dymy na wodzie” są sumiennym opisem okoliczności nagrywania płyty w
szwajcarskim Montreaux w grudniu 1971 roku. Ta rzetelna relacja wokalisty Iana
Gillana ,oddaje ducha tamtej niezapomnianej sesji brytyjskiego kwintetu.
Zespołu będącego wówczas w apogeum swojej twórczości, co niejednokrotnie
podkreślają sami muzycy. Do tego znakomitego efektu bez wątpienia przyczyniły
się bezspornie przychylne i niepowtarzalne relacje wewnątrz grupy, tak często
wspominane chociażby przez basistę bandu Rogera Glovera. Wszyscy członkowie
zespołu dopełniali się i wzajemnie stymulowali w dążeniu do uzyskania jak najlepszego finalnego efektu. Zgodnie z
przysłowiem „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Jakby na przekór spartańskim
warunkom zastałym w nieplanowanym miejscu realizacji tej płyty. Wiktoriańskim,
ponurym i wyludnionym „ po sezonie” Grand Hotelu wynajętym po pożarze kasyna.
Słowa zasłużonego producenta albumu, Martina Bircha, trafnie opisują specyfikę
niebanalnego epizodu wydarzenia sprzed blisko czterech dekad:
„Zaparkowałem ruchome studio
Stonesów na hotelowym parkingu i znalazłem korytarz, który nadawał się do
naszych potrzeb. Kształtem przypominał literę T. Postawiliśmy bębny na podeście
schodów na drugim piętrze, gitary i organy na jednym końcu korytarza, a bas
jeszcze gdzie indziej, w okolicach wypełnionej materacami spiżarni. Takie
rozmieszczenie muzyków i sprzętu spowodowało wiele komplikacji z odsłuchem.
Trzeba się było sporo nabiegać do głównego studia i z powrotem. Jak pamiętam
droga wiodła przez hall, kuchnie, łazienkę, zlodowaciały balkon, toaletę i
dopiero nasz nagraniowy korytarz.”
(cyt. Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”,
Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993)
Zaiste niestereotypowe
podejście do tematu.
Czas przejść do omówienia
samej muzyki zawartej na tym „długograju”.
31 października 1993 rok.
Zabrze. Hala MOSiR. Tabuny fanów z całej Polski nawiedzają to śląskie miasto.
Wszyscy zjednoczeni w jednym celu. Obcowania z żywą legendą. Jednym z
prekursorów ciężkiego grania opartego ma się rozumieć na bluesie. Czego
jaskrawym dowodem może być chociażby kawałek pochodzący z „Machine Head”,
swingujący – „Lazy”. Powróćmy do koncertu, a właściwie do niecierpliwego
oczekiwania na Nich. Gigantów hard rocka. Wygłodniała dźwiękowych doznań
publiczność szczelnie wypełniła zabrzańską halę. Zgasły światła. No i zaczęło
się! Niczym walec o napędzie odrzutowym przetoczyła się kompozycja rozpoczynająca ten niezapomniany koncert . Widowisko pierwszego sortu. Zapodane
przez najsilniejszy skład grupy, czyli Gillana, Glovera, Blackmore’a, Paice’a i
Lorda. Będący równocześnie plejadą muzycznych tuzów – autorów „Machine Head”.
Napełniony dramaturgią, niczym z filmów Hitchcocka, koncert obezwładniał.
Najpierw silny wstrząs, a później emocje tylko rosły. Jestem przekonany, że
repertuar zafundowany fanom, absolutnie zaspokoił, a nawet przekroczył
najśmielsze oczekiwania każdego uczestnika tego wydarzenia. Grali praktycznie
wszystko co mają najlepsze. Naturalnie, nie zabrakło na bis „Dymów”. Hymnu
wszechczasów muzyki rockowej. Riff składający się jedynie z czterech
elementarnych dźwięków, niczym pierwsze cztery litery alfabetu. Można rzec
obowiązkowy dla wszystkich początkujących adeptów gitarowej gry.
Utwór ten stanowi dewizę
zespołu: Grać najprościej i porywać publiczność. Ot, cała filozofia i
kwintesencja „purpurowego” grania.
„Machine Head” to
pierwszorzędne dzieło. To nie tylko wspomniane wyżej trzy utwory. Mamy tu do
czynienia jeszcze z równie udanymi kawałkami. „Maybe I'm a Leo”, „Pictures of
Home”, czy zamykający płytę, szalenie energetyczny „Space Truckin’”. Na deser
„Purple” pozostawiają numer „Never Before” będący także singlem, promującym ten
bezkonkurencyjny album. Ale ta kompozycja, nawiasem mówiąc całkiem udana, nie
przykuwa takiej uwagi jak druga strona premierowego singla, ballada – „When A Blind Man Cries”. Co ciekawe, nie wiedzieć czemu,
nieobecna na wykazie omawianej płyty! A to zagadka? Niestety, wielka szkoda,
że ten dźwiękowy diament manifestujący uczucia i ducha sesji w mrocznym i
posępnym Grand Hotelu nad Jeziorem Genewskim, nie zdobył należnej mu aprobaty
zespołu. Został pominięty w tamtym czasie, ale na szczęście wierni słuchacze
nie pozwolili na zatarcie w pamięci tych magicznych nut.
Deep Purple. Grają muzykę
trudną w wykonaniu, a zarazem łatwą w odbiorze. Składającą się z dwóch
podstawowych elementów: doskonali wykonawcy oraz w miarę proste, wpadające w
ucho piosenki. W wypadku „Machine Head” mamy do czynienia z wściekłym gitarowym
brzmieniem, wspomaganym dominującymi organami Hammonda oraz partiami gitary
basowej. Nałożone na siebie dają piorunujący efekt ciężkości i ekspresji.
Charakterystyczne brzmienie. Skondensowane i ściśnięte do granic możliwości. To
wszystko podlane sosem spontanicznych muzycznych działań całej autorskiej
ekipy. Skutkujących bajecznie zniewalającą, magiczną muzą. Wyposażoną w
niewyszukane rock and rollowe teksty. Sesyjna aktywność trwająca 3 tygodnie i 3 dni.
Realizowana zwinnie, sprawnie i konsekwentnie ku chwale tej zacnej muzyki.
„Dobre
bo polskie” jak głosi popularny slogan reklamowy, pasuje do omówienia kolejnej
pozycji rodzimej produkcji. Żeby być całkowicie poprawnym, powinienem zacząć od
sztandarowego dzieła Nalepy i „spółki” - legendarnego „Bluesa”. Ale tak z
czystej przekory rozpocznę od innej, nie mniej ważnej w moim prywatnym
rankingu, płyty „Kamienie”. Żelazna pozycja w dorobku ojca polskiego bluesa.
Płyta wzbudzała kontrowersje szczególnie wśród twórców tego materiału. Sam
„Tadek” nie przepadał za nią, a właściwie miał do niej dość ambiwalentny
stosunek. Cenił opracowane przez siebie kompozycje, ale uważał, że ich
potencjał został zmarnowany przez mierną produkcję - pospieszną i niedbałą
studyjną realizację. Sklecony „na kolanie”, ad hoc całkowicie odnowiony skład
zespołu, również powodował frustracje „Nalepnika”. Pomimo, że to przecież
całkiem przyzwoici instrumentaliści. Muzycytowarzyszący Nalepie (Zdzisław Zawadzki – gitara basowa, Wojciech
Morawski – perkusja) zainicjowali później powstanie słynnego Perfectu. Ponadto
Nalepa osobiście porwał się na grę na harmonijce ustnej, o której jak sam
wspominał, miał dosyć mgliste pojęcie. Jakby tego było mało, atmosfera w czasie
pracy nad płytą była nieprzychylna, pełna niekontrolowanej improwizacji i
chaosu. Wszechobecny wówczas cenzor zakwestionował niektóre wersy tekstów.
Przez to Nalepa „naprędce” musiał zmieniać warstwę literacką przygotowywanego
albumu. A może właśnie trudnaatmosfera
towarzysząca pracy nad tym albumem, zaowocowała w sposób niezaplanowany sumą
twórczych efektów in plus? Lekceważonych wówczas, ale z biegiem lat
docenionych.
Dodatkowo
trzeba wspomnieć o miłych okolicznościach
nagrywania, które osłodziły nieco gorycz tejże na pozór nieefektywnej
sesji, co chętnie podkreśla sam autor muzyki. Porywająca gra naszych piłkarzy
pod wodzą trenera wszechczasów Kazia Górskiego podczas Mundialu w 1974 roku,
przysłoniła skutecznie frustrację samego „Tadka”, nazajutrz po opublikowaniu
omawianego longplaya.
Wielbiciele,
do których się rzecz jasna zaliczam, mimo negatywnej opinii samego lidera,
ciepło przyjmują ten projekt z pokaźnej płytoteki Nalepy. Utwory zawarte na
„Kamieniach” pozornie odegrane z
poprawną gitarową starannością. Niby pospolite bluesy w prostej blues-rockowej
manierze zaprezentowane z typową dawką instrumentalnych zagrywek. Takie
szablonowe i reprezentatywne dla muzyki połowy lat siedemdziesiątych. Nie są
wcale toporne, nieme i zimne jak głosi tytuł longplaya. Wręcz przeciwnie.
Emanują ciepłem bluesowej konwencji. Jednocześnie powściągliwej i zarazem
surowej. Niosącej ładunek absolutnie żarliwej bluesowej dynamiki. Wśród utworów
zgromadzonych na „Kamieniach” prym wiedzie nieprzypadkowo i w pełni zasłużenie
„Modlitwa”. Dramatyczne wołanie. Pełna rozpaczy prośba do Stwórcy. No i ta
genialna solówka Tadeusza, która mogłaby trwać całą wieczność. Szczególne
miejsce dla mnie zajmuje kompozycja „Czułość niosę tobie”. Cudowne wyznanie
najpiękniejszego uczucia do ukochanej kobiety.
Dziś czułość niosę Tobie,
dziś czułość wnoszę Tobie w świt.
Dziś czułość niosę Tobie,
tak białą, jak jest biały śnieg.
Pod Twe bose stopy,
mą czułość niosę Tobie dziś.
Dziś czułość niosę Tobie,
czułością Twój rozjaśnię dzień.
Otulę nią Twe nogi,
u nóg Twych będzie niby cień.
Czułość niosę Tobie,
mą czułość niosę Tobie dziś.
Dziś czułość niosę Tobie,
dziś czułość wnoszę w Twoją noc.
Bierz, póki mam ją w sobie,
bo trwała, jak na wietrze liść.
Czułość niosę Tobie,
mą czułość niosę Tobie dziś.
Wyróżnione
przeze mnie utwory, a także inne, zebrane tutaj kompozycje zaopatrzone są w
niepowtarzalne i stylowe bluesowe teksty. Bogdan Loebl, nadworny tekściarz
Nalepy, jak zwykle i tym razem trzyma zdecydowanie wysoki poziom. Jego
napełnione liryką poematy fantastycznie korelują z muzyką. (I nawet się rymuje. He he… .) Stanowią nierozerwalne dopełnienie
całej charakterystycznej twórczości zespołu.
Bo
jak powiadał niezastąpiony Tadzio N.: „Bluesa
się po prostu gra, a gra się to co się czuje”. Sedno sprawy. Nic dodać, nic
ująć. „Proste i wymowne, jak konstrukcja
cepa”. To rodzaj muzyki, który porusza serce, płynie z serca i trafia do
serca.