środa, 26 sierpnia 2015

THE DOORS – L.A. Woman (Electra 1971)

Jeźdźcy burzy
Mkniemy do domu naszych narodzin
Rzuceni na ten świat
Jak pies bez kości
Jak aktor bez publiczności…
                  „Riders on the Storm”

Ostatnie dzieło zespołu z Jimem Morrisonem. Wydane tuż przed Jego śmiercią. Symboliczne pożegnanie „Króla Jaszczura” z doczesnością. Zanim znalazł wieczną przystań na paryskim cmentarzu Père-Lachaise. Chyba lepszego, o ironio, nie mógł sobie wymyśleć. Płyta będąca ukoronowaniem lat świetności grupy. Muzyka zawarta na longplayu to znakomita dawka rock and bluesa, jeśli można użyć takiego pokręconego terminu. Od samego początku najbardziej spójny wytwór w dorobku bandu. Pełny niezapomnianego feelingu. Jest zarówno najbardziej dojrzałym, jak i niezmiernie równym, pozbawionym słabych fragmentów albumem. Sądzę, że potwierdziliby to nawet Ci, którzy nie przepadają za twórczością zespołu. Na taki stan złożyła się odkrywcza samodzielność produkcyjna kwartetu, a także gościnna  obecność dwóch obcych instrumentalistów – Jerry’ego Scheffa, basisty zespołu króla rock and rolla Elvisa Presleya oraz gitarzysty rytmicznego Marca Benno.

Muzyka zawarta na L.A. Woman posiada na pozór niewyczuwalną intensywność. Przy pierwszym wrażeniu niewyraźnie zauważalną. Cechą dominującą jest zwrócenie się do pierwotnej siły The Doors. Niepokojącej, ale niebywale intymnej i przejmującej. Członkowie grupy, poprzez swojego charyzmatycznego frontmana, jak obłąkani ekshibicjoniści, odsłaniają w utworach za pomocą swoistego słowno-dźwiękowego misterium, fobie, manie, urazy. Budzą skryte lęki mrocznym tonem wypowiedzi i surowością przekazu. Metaforycznie odwzorowują magnetyczną, a zarazem mętną atmosferę nocnego Miasta Aniołów (Los Angeles).

Jim Morrison – artysta, poeta, muzyk – więcej niż wokalista, któremu w tamtych pamiętnych dniach najwięcej satysfakcji sprawiała praca nad wspomnianą płytą. Zawierającą ku Jego radości ogromną dawkę bluesa zinterpretowaną w szorstki sposób. Podobne odczucia towarzyszyły wszystkim zaangażowanym w proces tworzenia L.A. Woman. Stąd prawie cały materiał zarejestrowano w iście ekspresowym tempie 10 dni. Prawie na żywo i bez nakładek. W odróżnieniu od poprzednich sesji realizowanych w wycyzelowanym Sunset Sound Recording Studios, muzycy pracowali spontanicznie, w spartańskich, „garażowych” warunkach w swojej ulubionej sali prób nazywanej The Doors Workshop. Bez presji i z bezpretensjonalnym luzem. I jak tu nie mówić o magicznej sile bluesa!? Tylko szkoda, że dopiero u kresu swojej drogi odnaleźli się Oni tak wyraziście w tej muzycznej formie.

Dźwięki zapisane na albumie przywołują wspomnienia. Czas nastoletniej młodości. Okres fascynacji „Doorsami”. Bezkrytycznego pochłaniania każdej nuty wyśpiewanej oraz zagranej przez Morrisona i spółkę. Przejawiająca się w pokątnie zdobywanych tomikach poezji Jima. Często lichej jakości odbitkach powielanych na prostych kserokopiarkach. Czy fragmentach występów zespołu zapisanych na taśmach magnetowidowych VHS. Płytach winylowych przywożonych ukradkiem z Berlina Zachodniego. Albo od święta upolowane w komisie muzycznym, czy na giełdzie płytowej za niebagatelne pieniądze. Innym wyrazem uwielbienia dla muzyków były „robione” metodą chałupniczą (malowane ręcznie lub od szablonu)  różnorakie koszulki (t – shirty)  z logo grupy i podobizną lidera. To wszystko, dobrych kilka lat przed modą na The Doors wywołaną pamiętnym filmem Olivera Stone’a. Aż się łezka w oku kręci :)
LADIES AND GENTLEMAN
FROM LOS ANGELES, CALIFORNIA: THE DOORS !!!




Ps. W 2012 roku została wydana najnowsza urodzinowa edycja albumu L.A. Woman. 40th Anniversary Editon  wzbogacona o niepublikowane robocze fragmenty z niezapomnianej sesji, a także rarytas w postaci dwóch dotychczas niepublikowanych kompozycji „She Smells So Nice” i bluesowy standard „Rock Me”. Natomiast wcześniej w 2007 roku wznowioną wersję wzbogacono o klasyk Williego Dixona  „(You Need Meat) Don't Go No Further” oraz nieznaną  kompozycję  „Orange County Suite”.

wtorek, 25 sierpnia 2015

THE ALLMAN BROTHERS BAND – Brothers and Sisters (Capricorn 1973)

„Pomóż bratu swemu przepłynąć łodzią na drugi brzeg. Spójrz, twoja już do niego przybiła” – tak brzmi epitafium na nagrobku Barry’ego Oakleya, który już na początku sesji nagraniowej Brothers and Sisters opuszcza tragicznie na wieczność swój zespół (1972r.). Pozostali „Bracia”, którzy jeszcze nie otrząsnęli się po śmiertelnym wypadku Duane’a Allmana (również na skutek kolizji drogowej – w 1971r.) otrzymali kolejny cios. Uderzenie, które na długie lata, boleśnie przetrąciło kręgosłup grupy. Stawiając pod dużym znakiem zapytania sens istnienia zespołu. Na szczęście wybór był tylko jeden – zatopienie się w MUZYCE!
Kolejny muzyk Lamar Williams przejmuje opuszczone miejsce po zmarłym Oakleyu, aby dokończyć rozpoczęte nagrywanie albumu. Warto podkreślić, że z perspektywy czasu był to słuszny wybór.


Zdaniem zagorzałych słuchaczy, wbrew totalnym kłopotom wywołanym tragiczną utratą dwóch muzycznych filarów, zespół stanął na wysokości zadania. Mało tego. Brothers and Sisters odniósł niesłychany sukces. Promujący wydawnictwo singiel „Ramblin Man” wspiął się aż do drugiej pozycji magazynu Billboard. Takoż cała płyta osiągnęła szczyt listy Billboard 200. Od tej pory The Allman Brothers Band przeistoczył się w pierwszoplanową gwiazdę amerykańskiego rocka. Przepełnioną znamiennym południowym brzmieniem. Stał się jakby punktem odniesienia dla innych wykonawców preferujących tego rodzaju twórczość. Poszczególne kompozycje zawarte na płycie, na przekór dramatycznych przejść, są beztroskie i pozytywne. Korelują w sposób naturalny z bluesowym luzem i swobodą.
Obok wspomnianego „Ramblin Man” na ucho rzuca się rozpoznawalny instrumentalny utwór „Jessica”. Któż nie zna czołówki telewizyjnego, kultowego, motoryzacyjnego magazynu „Top Gear” zaopatrzonego w cover tej kompozycji?! W wersji allmanowskiej nad wyraz tryskającego entuzjazmem i rozbrykaną radością. Wysyła od pierwszych taktów wprost w stronę życiodajnego słońca. Również kawałek „Southbound” ze zdwojoną mocą, energicznie i zdecydowanie uderza w słuchacza. Daje upust niewątpliwym zdolnościom Chucka Leavella. Nieodparcie nasuwa się mi spostrzeżenie - całość płyty sprawia, iż ​​żałuję, że nie urodziłem się dwadzieścia lat wcześniej, aby móc cieszyć się tą muzyka zaraz gdy ujrzała światło dzienne.

Paradoksalnie „Bracia i Siostry” był równocześnie szczytem kariery i pierwszym krokiem w przepaść The Allman Brothers Band. Niestety muzycy zapatrzeni w swoje projekty i uwikłani w osobiste problemy (głównie nałogi), powoli rozmieniali się na drobne. Oddzielając kupony z przeszłych dni swojej artystycznej chwały. Mit o braterstwie bandu tak bardzo eksponowany na tym krążku (patrz – grupowa fotografia na rozkładówce okładki), w kolejnych latach chylił się ku upadkowi.
W 40. rocznicę wydania albumu ukazała się niewątpliwa gratka dla wielbicieli tej muzyki. Okolicznościowa czteropłytowa wersja (CD) zawierająca zremasteryzowany materiał z albumu. Uzupełniony w alternatywne wersje znanych utworów z pierwotnego wydawnictwa oraz premierowe kawałki z dołączonym bonusem z tournée promującym wspomnianą płytę, a zarejestrowanym 23 września 1973 roku w sali koncertowej „Winterland Ballroom” w San Francisco.

Na koniec parę słów o opakowaniu longplaya. Fotografia zdobiąca przód obwoluty przedstawia jasnowłosego chłopca w jesiennej scenerii, syna perkusisty Allmanów – Butcha Trucksa – Vaylora. Natomiast zdjęcie zamieszczone na rewersie okładki wydaje się być hołdem złożonym zmarłemu Oakleyowi i prezentuje jego córkę Brittany.





sobota, 22 sierpnia 2015

KLAN - Mrowisko (Polskie Nagrania „Muza” 1971)

Longplay rozpoczynają odgłosy przyrody. Pomruk lasu i poranne trele ptactwa. Raptem ten „senny” nastrój zostaje zburzony. Oderwani od natury sami stajemy się „skuszeni” wrzawą oraz impulsywną rytmicznością „nerwów miast”. Przekraczamy bramy nierzeczywistej, przytłaczającej betonowej dżungli. Wyalienowani, zbłąkani tam gdzie snują się „senne wędrówki  tańczących wariatów” w rytm „tańca czterech”. Stajemy „na przekór” a „nasze myśli” odpływają… Nieświadomi wciągamy się w kipiel „mrowiska” gdzie ogarnia nas zaraźliwa „epidemia euforii”. W międzyczasie wpatrując się w „taniec głodnego” wkomponowany w „ pejzaż pustych ram”, wycieńczeni próżną drwiną marzymy o „śnie” na łonie natury…

Tak pokrótce wygląda to niezapomniane dzieło. Ale suche słowa nie są w stanie wyrazić tego co niesie dźwięk…
„Widzę na przekór ciemności, myślę na przekór kamieniom.
Jestem na przekór, stoję na przekór,
Widzę na przekór, myślę na przekór…”

Bardzo trafny fragment utworu określający postawę grupy wobec zastanej rzeczywistości. Realności  tak bardzo aktualnej dla nonkonformistycznych postaw również dzisiaj.
Warszawski Klan to zespół szczególny. Trzeba pamiętać w jakim czasie powstało Mrowisko. Początek lat 70-tych, wokół siermiężna komuna, a za żelazną kurtyną wolny świat. Tam kolorowo, a tu szaro z  barwnymi przebłyskami  twórczości podobnej do dzieła Marka Ałaszewskiego. Artystycznej aktywności stłamszonej przez bezwzględny, państwowy system kontroli. Zbyt nowatorski i wyzwolony dla partyjnych czerwonych decydentów. Stąd bojkot wyjazdu na zachód zespołu przez ludową władzę. W następstwie stępiony artystyczny zapał bandu już u zarania jego działalności. Co w konsekwencji doprowadza do zawieszenia aktywności na długie lata.

Kultowy Klan to przede wszystkim pełny inwencji twórczej projekt spółki Ałaszewski (muzyka) –Skolarski (słowa). Bardzo odważny jak na okoliczności powstania. Dorównujący podobnym dziełom z wolnego świata. W dźwiękach pobrzmiewają przede wszystkim pomysły Vanilla Fudge, King Crimson , Santany oraz Jethro Tull. Wszystko przefiltrowane przez wyobraźnię autorów. Niezmiernie udane, pomimo znaczących ograniczeń ubogo wyposażonego studia nagrań oraz dostępnego sprzętu muzycznego. Końcowy efekt niewątpliwie przerasta o niebo równoczesnych twórców polskiej sceny, a dorównać mu mogą jedynie nieliczni, jak choćby Niemen, Breakout czy Anawa Marka Grechuty.
Sam lider, Marek Ałaszewski, wszechstronny artysta – malarz, muzyk, projektant. W szczególny sposób zaznaczył swoje zdolności właśnie na tej płycie. Płycie pełnej dynamiki i nieodpartego magnetyzmu. Uwidacznia się, że autentyczna i niekomercyjna fuzja może być skutecznym przepisem na niewątpliwy artystyczny sukces.  

Mrowisko powstało w 1970 roku, pierwotnie jako tło dźwiękowe przeznaczone do spektaklu baletowego. Widowiska autorstwa Marka Lewandowskiego i choreografii Mariquity Compe z udziałem solistów Teatru Wielkiego w Warszawie. Rok później, po wykonaniu scenicznym, warstwę muzyczną wydano na płycie.
Wśród tekstów dominują wątki egzystencjonalne niekiedy związane z tematyką ekologiczną.
Tytułowy utwór i jednocześnie motyw przewodni, w sposób wyraźny przedstawia wizerunek zatłoczonego, zanieczyszczonego  i odhumanizowanego miasta, niczym mrowiska z ludzkimi istotami uwikłanymi w ciągłą, zapamiętałą gonitwę. To wszystko daje w efekcie dzieło konceptualne z silnie zarysowaną progresywno-jazzową odmianą rocka przełomu lat 60-tych i 70-tych. Razem wzięte nad wyraz wybornie współbrzmi z tekstami, o których sam autor mówi:
„Problemy dotykają nas ciągle te same, może trochę rzeczywistość wokół nas się zmienia, ale problem ludzki zostaje ten sam. Poruszam rzeczy, które mnie drażnią, denerwują, a także zaglądam czasami w głąb siebie i poruszam się po zakrętach własnej duszy”.
Jak widać, po przeszło czterdziestu latach nic z nich nie straciło na aktualności. No i ta niesamowita okładka o niepokojącym nastroju, będąca dziełem autora muzyki.
Reasumując, można rzec, iż pomimo dość zgrzebnej rzeczywistości tamtych czasów i warunków panujących w chwili nagrywania tego albumu (bardzo ubogie wyposażenie studia nagraniowego i skromny zasób instrumentarium), efekt końcowy przyniósł wyraźnie dodatnią wartość. Jakość dająca w konsekwencji gwarancję przetrwania tej niebanalnej muzyki.



środa, 12 sierpnia 2015

JEFFERSON AIRPLANE – Surrealistic Pillow (RCA 1967)

Przeszło ćwierć wieku temu poznałem dziewczynę  z miedzianymi długimi włosami. Intrygującą, a zarazem pełną ciepła, totalnie zniewalającą swoją aurą. Przepadającą za klimatami dźwiękowymi stworzonymi niejako dla Niej: Jefferson Airplane, z wokalistką Grace Slick, których pochłaniała bez reszty, w czasach studenckiej, beztroskiej, przygody…

Jefferson Airplane był jednym z najsłynniejszych przedstawicieli rocka psychodelicznego. Do ich powodzenie bez wątpienia przyczyniła się omawiana płyta, zawierająca proste, krótkie i zharmonizowane kompozycje. Powierzchownie błahe melodie, które po głębszym poznaniu budzą niekłamane zainteresowanie. Co rzadko spotykane, łączą w sobie przystępność i wyrafinowanie. Dosłownie, prawie każdy tam może napotkać coś dla siebie. Na dodatek trwają w większości nie więcej niż 4 minuty, co stanowi swoisty rekord tak niebanalnej oraz odkrywczej muzyki. Co ważne, jest to jedna z niewielu płyt tego gatunku, gdzie nie ma przysłowiowej zapchajdziury.

Wydaje się, że decydującym powodem powodzenia zespołu stał charakterystyczny styl. Łatwo rozpoznawalny. Osadzony w przystępnej folkowo-rockowej manierze, wcześniej zdefiniowanej przez grupy preferujące zbliżone podejście do muzyki, takie jak The Byrds za Atlantykiem, czy po trosze The Beatles w Europie. Co więcej styl ukazany na płycie ma w sobie tak pokaźny i niepowtarzalny ludowy fluid, że z łatwością możemy go odróżnić od pozostałych grup wywodzących się z nurtu sceny San Francisco.
Sam sposób rejestrowania muzyki został oparty na doświadczeniach wyniesionych z licznych koncertów bandu. Tym samym, atmosfera występów na żywo została przeniesiona spontanicznie do studia nagraniowego. Stąd z polotem zaaranżowane kompozycje nabrały prawdziwej naturalności. Spokojnej i jednocześnie nostalgicznej z jednej strony (dominują elementy akustyczne i rewelacyjnie zharmonizowane wokale), zadziornej i rewolucyjnej z drugiej. Stającej się po części manifestem społecznym i politycznym. Przepełnionym treściami wolnościowymi i tolerancji.
Samoczynnie nasuwa się pytanie. Czy istnieje lepszy sposób, aby zdefiniować ruch hippisowski zachodniego wybrzeża, niż z muzyką Jefferson Airplane? Cóż, pytanie retoryczne...
„Samolot Jeffersona” jak żaden inny zespół, w szczególności tym albumem, zdefiniował rockową estetyką San Francisco w drugiej połowie latach sześćdziesiątych. Mistrzowsko uchwycił fascynującego ducha awangardowych idei Haight-Ashbury, nim zostały one obrócone wniwecz przez wszechwładny show business, media i... kontrolujący aparat bezpieczeństwa.

Wydanie krążka poprzedził singiel „Somebody To Love”, który wstrząsnął amerykańskimi listami przebojów, pozostając na zawsze w historii muzyki tamtych niezapomnianych lat, a jego sukces zaraz powtórzył odurzający „Biały Królik”, inspirowany klasykiem literackim:

Podczas rejestracji całej płyty niebagatelnej pomocy udzielił jeden z największych animatorów brzmienia San Francisco, lider kultowego Grateful Dead - Jerry Garcia. Jego wsparcie dla Surrealistic Pillow sięga głęboko, gdyż to właśnie Garcia wpadł na tytuł płyty, słuchając tych surowych nagrań spuentował mówiąc: „That’s as surrealistic as a pillow”. Garcię można również usłyszeć na płycie w kawałkach „Today” i „Comin’ Back To Me”. Piękne i urzekające ballady stanowiące ciche osiągnięcie tego longplaya. Z kolei kompozycja „Embryonic Journey” to dźwiękowy klejnot ukazujący instrumentalną wirtuozerię, pozbawianą niepotrzebnej pompatyczności, w której prym wiodą gitarzyści Paul Kantner, Jorma Kaukonen oraz sekcja rytmiczna w osobach perkusisty Spencera Drydena i basisty Jacka Casady’ego. Całości płyty towarzyszą zgrabne pochody wokalne niesamowitej Grace Slick oraz w nieco mniejszym wymiarze Marty’ego Balina.

„Surrealistyczna poduszka” brzmi szczególnie korzystnie w okresie letnim, jak na życzenie, krążek ten został wydany w czasie „summer of love". W czasie, jak się okazało utopijnej idei, którą należy uwzględnić w kapsule czasu. Ku pamięci potomnych.
Mniemam, że ów album wydaje się mieć nieokreślony okres przydatności do spożycia i  raczej nie pisane mu jest odejście do lamusa historii. A więc - bon appetit!

A ta dziewczyna z otwarcia tego posta... To miłość życia i jednocześnie żona  autora tego bloga.



sobota, 8 sierpnia 2015

LED ZEPPELIN – Led Zeppelin (Atlantic 1969)

„Nie ma co tu się rozpisywać. Ta płyta nie ma średnich utworów, ani dobrych są tylko zaj…te.!!!.”, jak ktoś dosadnie ocenił ten album. I na tym właściwie mógłbym poprzestać swoją rekomendację. Gdyż pioruńsko trudno jest pisać o czymś tak oczywistym i wartościowym. Pozbawionym jakiejkolwiek fałszywej nuty. Sięgającym ponad czas, w którym się pojawił. Kompetentnym, wielopostaciowym, nieschematycznym.
Pierwszy album „Zeppelinów” został nagrany w ciągu blisko 30 godzin za około 1700 funtów. I kto powiedział, że trzeba wydać kupę hajcu, żeby nagrać taki „brylant”?
Okazuje się, że nie ma potrzeby zgrywać się przez długie lata. Przed nagraniem debiutu muzycy ogrywali się dopiero od kilkunastu tygodni.
Nagrany pozornie pospiesznie, wyraża jednocześnie niecierpliwość wygłodniałych „młodych wilków’’ całkowicie zdecydowanych na podbój muzycznego świata.
Pomysł na ich pierwszy longplay nie narodził się tak zupełnie z niczego. Należy podkreślić, że szczególnie Jimmy Page wraz John Paul Jonesem, udzielając się w różnych wcześniejszych projektach, zdobyli bezcenne doświadczenie, które w pełni zaprocentowało u zarania istnienia Led Zeppelin.
„Nic nie jest oryginalne. Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy, fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe, drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę”. Czyż ta myśl amerykańskiego reżysera Jima Jarmuscha, nie określa trafnie podejście Page’a do debiutanckiego materiału? Mnogości  zapożyczeń  i inspiracji? Gdzie stare bluesy stały się trampoliną do dalszych eksperymentów oraz poszukiwań rozpoznawalnego stylu nowo zawiązanego zespołu? Na potwierdzenie tych słów myśl innego człowieka kina - Jean-Luca Godarda „Nie chodzi o to, co skądś zabierasz – chodzi o to, gdzie zabierasz.” Nieistotne jak wiele na tym inauguracyjnym dziele bandu jest zapożyczeń, natomiast kluczowe wydaje się to swoiste brzmienie w zeppelinowskim wcieleniu.

Gros utworów zgromadzonych na debiucie to obce, nieautorskie kompozycje Led Zeppelin, dobrane przez samego Page’a. Muzyk zabierając się za pracę nad omawianą płytą miał dojrzałą wizję formy muzycznej. Nie łatwej do zdefiniowania, ale odwołującej się do bluesa. Będącej syntezą rozmaitych muzycznych wpływów. Tym bardziej uciążliwej do zaszufladkowania przez krytyków. Szczególnie zaraz po pojawieniu się „płonącego sterowca” na rynku wydawniczym. 
Piszę teraz przy wtórze tej płyty. Doprawdy nie wiem jak Oni to zrobili?! Siła wyrazu obezwładnia! To nieprawdopodobne! Słucham po raz enty znane mi przecież niemalże na pamięć kompozycje, a niezmiennie wywołują całkowite zdumienie i niekłamany zachwyt. Uwrażliwiają na wyrafinowaną, a zarazem subtelną twórczość Led Zeppelin.
„Good Times Bad Times” – białe i czarne, żar i lód, cisza i hałas. Dualizm charakterystyczny w muzyce „Przewodniego sterowca”. Przeciwieństwa związane ze sobą na wieczność.
Te kawałki wyciskają emocje. Promieniują oraz przeszywają wybitnie mocno. Niezależnie, z którym fragmentem albumu ma się do czynienia. W ich muzyce jest tyle przestrzeni, swobody i zwiewności. Jak powiew świeżego powietrza w strudze przeciągu otwartych okien podczas letniej spiekoty. Dźwięki same „niosą” słuchacza. Jak po mozolnej i syzyfowej pracy przynoszą wytchnienie. Doprawdy zadziwiająca muzyczna kreacja! Fala uderzeniowa przepływająca przez zmysły. Dająca totalny „power” każdemu odbiorcy. Kopie niemiłosiernie!

„Led Zeppelin I” to z pewnością dokonanie łamiące  dotychczasowe granice muzycznej wyobraźni.
Page, Plant, Jones i Bonham  poprzez zrozumiałe dla siebie, a zarazem pionierskie  dźwięki, wynalezione  przez  The Who, Cream i Hendrixa,  osiągnęli u zarania swojej aktywności brzmieniowe obszary dostępne jedynie dla geniuszy .
Bezwiednie stali się prekursorem nowej i godnej podziwu odmiany muzyki blues-rockowej, której można nadać miano heavy bluesa. Składając przy tym cześć źródłom inspiracji. Takim jak blues i folk, nawet z domieszką orientalną. Zabarwionych w ekspresji czysto rockowej. Zrobili z bluesem coś, czego nikt wcześniej nie czynił – dodali mu wagi, nie zabierając emocji i feelingu.

Czego tu nie mamy…
Przeskoki nastroju, nasycone wściekłością, zmiany tempa, przeskoki rytmu, psychodeliczne doświadczenia, płomienne i zmysłowe dialogi gitary Page’a z wokalem Planta; transowe pochody basowe J.P. Jonesa, kanonady perkusyjne Bonhama. Tak jest od pierwszej do ostatniej kompozycji. Dodatkowo stopniujące napięcie utwory akustyczne przydają dynamiki cięższym, którym nieco by ubyło, gdyby pozbawić je sąsiedztwa zagranych łagodniej. Mówiąc krótko - niezatarte wrażenia. 
„Fender Telecaster” podarowany Page’owi przez byłego kolegę z The Yeardbirds, Jeffa Becka, podłączony do starych wzmacniaczy „Vox” i „Hiwatt”, sprzężony z kolumnami „Leslie”, do tego fuzz „Sola Sound Tone Bender” i efekt  wah-wah przy efektach gitary akustycznej  „Harmony”, zapełniły warstwę gitarową tej płyty. Dzieła absolutnie zdominowanego przez wizjonerskiego i pełnego wyobraźni Page’a. Muzycznego proroka, który odwrócił zastane podejście rejestracji muzyki w studiu. Zaproponował  przeniesienie atmosfery występów na żywo w ramy konwencjonalnej aury studia nagraniowego. Genialny i piorunujący pomysł, ożywcze tchnienie artystycznej wyobraźni. Zarezerwowanej tylko dla wybitnych indywidualności. Zbyt nowatorskie w epoce narodzin tej muzyki, przez co niezrozumiałe dla ówczesnych muzycznych producentów i środowisk opiniotwórczych.
Intencja zespołu eksponowana w tym przesłaniu dźwiękowym brzmiała jak orędzie inauguracyjne pod hasłem: „Patrzcie wszyscy. Teraz My!” Z premedytacją zadziwić świat pokazując nieograniczone oblicze rodzącej się legendy. Na koniec autentyczna dewiza reklamowa z początku 1969 roku  promująca tę płytę: „Led Zeppelin - the only way to fly". Jakże to wymowne…





poniedziałek, 3 sierpnia 2015

DEEP PURPLE – Machine Head (Purple Records/EMI 1972)

Zjawiliśmy się w Montreaux
Nad brzegiem Jeziora Genewskiego
By nagrać płytę
Czasu było mało
Gwiazda wieczoru
Był Frank Zappa i The Mothers
Lecz jakiś głupiec z rakietnicą
Spalił wszystko do cna
Dym uniósł się nad wodą
Ogień zabłysnął na niebie

Spaliło się kasyno
Gruchnęło z wielkim hukiem
Funky Claude biegał tu i tam
Ratując czyjeś dzieci
Kiedy było po wszystkim
Trzeba było znaleźć inne miejsce
Lecz czas gonił nas strasznie
I wydawało się nam, że przegramy ten bieg
Dym nad wodą, ogień na niebie

Wylądowaliśmy w Grand Hotelu
Był pusty, zimny i nieprzystępny
Lecz z pomocą Stonesów
Nagraliśmy naszą muzykę w ich ruchomym studiu
W otoczeniu kilku czerwonych żarówek
I paru starych łóżek
Zostawiliśmy tam trochę potu
Nieważne, co z tego zostało
Wiem, ze nigdy nie zapomnimy
Dymu nad wodą i ognia na niebie

„Smoke On The Water”, tłum. za Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993.

Tym kultowym dziełem Głębokiej Purpury można by podsumować opis tego wydawnictwa, które zostało wielokrotnie poddane prawie całkowitej analizie na wszystkie możliwe sposoby. „Dymy na wodzie” są sumiennym opisem okoliczności nagrywania płyty w szwajcarskim Montreaux w grudniu 1971 roku. Ta rzetelna relacja wokalisty Iana Gillana ,oddaje ducha tamtej niezapomnianej sesji brytyjskiego kwintetu. Zespołu będącego wówczas w apogeum swojej twórczości, co niejednokrotnie podkreślają sami muzycy. Do tego znakomitego efektu bez wątpienia przyczyniły się bezspornie przychylne i niepowtarzalne relacje wewnątrz grupy, tak często wspominane chociażby przez basistę bandu Rogera Glovera. Wszyscy członkowie zespołu dopełniali się i wzajemnie stymulowali w dążeniu do uzyskania  jak najlepszego finalnego efektu. Zgodnie z przysłowiem „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Jakby na przekór spartańskim warunkom zastałym w nieplanowanym miejscu realizacji tej płyty. Wiktoriańskim, ponurym i wyludnionym „ po sezonie” Grand Hotelu wynajętym po pożarze kasyna. Słowa zasłużonego producenta albumu, Martina Bircha, trafnie opisują specyfikę niebanalnego epizodu wydarzenia sprzed blisko czterech dekad:
„Zaparkowałem ruchome studio Stonesów na hotelowym parkingu i znalazłem korytarz, który nadawał się do naszych potrzeb. Kształtem przypominał literę T. Postawiliśmy bębny na podeście schodów na drugim piętrze, gitary i organy na jednym końcu korytarza, a bas jeszcze gdzie indziej, w okolicach wypełnionej materacami spiżarni. Takie rozmieszczenie muzyków i sprzętu spowodowało wiele komplikacji z odsłuchem. Trzeba się było sporo nabiegać do głównego studia i z powrotem. Jak pamiętam droga wiodła przez hall, kuchnie, łazienkę, zlodowaciały balkon, toaletę i dopiero nasz nagraniowy korytarz.” 
(cyt. Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993)
Zaiste niestereotypowe podejście do tematu.

Czas przejść do omówienia samej muzyki zawartej na tym „długograju”.
Otwierająca „Gwiazda Autostrady” przywołuje wspomnienia.
31 października 1993 rok. Zabrze. Hala MOSiR. Tabuny fanów z całej Polski nawiedzają to śląskie miasto. Wszyscy zjednoczeni w jednym celu. Obcowania z żywą legendą. Jednym z prekursorów ciężkiego grania opartego ma się rozumieć na bluesie. Czego jaskrawym dowodem może być chociażby kawałek pochodzący z „Machine Head”, swingujący – „Lazy”. Powróćmy do koncertu, a właściwie do niecierpliwego oczekiwania na Nich. Gigantów hard rocka. Wygłodniała dźwiękowych doznań publiczność szczelnie wypełniła zabrzańską halę. Zgasły światła. No i zaczęło się! Niczym walec o napędzie odrzutowym przetoczyła się kompozycja  rozpoczynająca ten niezapomniany koncert . Widowisko pierwszego sortu. Zapodane przez najsilniejszy skład grupy, czyli Gillana, Glovera, Blackmore’a, Paice’a i Lorda. Będący równocześnie plejadą muzycznych tuzów – autorów „Machine Head”. Napełniony dramaturgią, niczym z filmów Hitchcocka, koncert obezwładniał. Najpierw silny wstrząs, a później emocje tylko rosły. Jestem przekonany, że repertuar zafundowany fanom, absolutnie zaspokoił, a nawet przekroczył najśmielsze oczekiwania każdego uczestnika tego wydarzenia. Grali praktycznie wszystko co mają najlepsze. Naturalnie, nie zabrakło na bis „Dymów”. Hymnu wszechczasów muzyki rockowej. Riff składający się jedynie z czterech elementarnych dźwięków, niczym pierwsze cztery litery alfabetu. Można rzec obowiązkowy dla wszystkich początkujących adeptów gitarowej gry.
Utwór ten stanowi dewizę zespołu: Grać najprościej i porywać publiczność. Ot, cała filozofia i kwintesencja „purpurowego” grania.
„Machine Head” to pierwszorzędne dzieło. To nie tylko wspomniane wyżej trzy utwory. Mamy tu do czynienia jeszcze z równie udanymi kawałkami. „Maybe I'm a Leo”, „Pictures of Home”, czy zamykający płytę, szalenie energetyczny „Space Truckin’”. Na deser „Purple” pozostawiają numer „Never Before” będący także singlem, promującym ten bezkonkurencyjny album. Ale ta kompozycja, nawiasem mówiąc całkiem udana, nie przykuwa takiej uwagi jak druga strona premierowego singla, ballada – „When A Blind Man Cries”.  Co ciekawe, nie wiedzieć czemu, nieobecna na wykazie omawianej płyty! A to zagadka? Niestety, wielka szkoda, że ten dźwiękowy diament manifestujący uczucia i ducha sesji w mrocznym i posępnym Grand Hotelu nad Jeziorem Genewskim, nie zdobył należnej mu aprobaty zespołu. Został pominięty w tamtym czasie, ale na szczęście wierni słuchacze nie pozwolili na zatarcie w pamięci tych magicznych nut.
Deep Purple. Grają muzykę trudną w wykonaniu, a zarazem łatwą w odbiorze. Składającą się z dwóch podstawowych elementów: doskonali wykonawcy oraz w miarę proste, wpadające w ucho piosenki. W wypadku „Machine Head” mamy do czynienia z wściekłym gitarowym brzmieniem, wspomaganym dominującymi organami Hammonda oraz partiami gitary basowej. Nałożone na siebie dają piorunujący efekt ciężkości i ekspresji. Charakterystyczne brzmienie. Skondensowane i ściśnięte do granic możliwości. To wszystko podlane sosem spontanicznych muzycznych działań całej autorskiej ekipy. Skutkujących bajecznie zniewalającą, magiczną muzą. Wyposażoną w niewyszukane rock and rollowe teksty. Sesyjna aktywność trwająca 3 tygodnie i 3 dni. Realizowana zwinnie, sprawnie i konsekwentnie ku chwale tej zacnej muzyki.

sobota, 1 sierpnia 2015

BREAKOUT – Kamienie (Polskie Nagrania „Muza” 1974)


„Dobre bo polskie” jak głosi popularny slogan reklamowy, pasuje do omówienia kolejnej pozycji rodzimej produkcji. Żeby być całkowicie poprawnym, powinienem zacząć od sztandarowego dzieła Nalepy i „spółki” - legendarnego „Bluesa”. Ale tak z czystej przekory rozpocznę od innej, nie mniej ważnej w moim prywatnym rankingu, płyty „Kamienie”. Żelazna pozycja w dorobku ojca polskiego bluesa. Płyta wzbudzała kontrowersje szczególnie wśród twórców tego materiału. Sam „Tadek” nie przepadał za nią, a właściwie miał do niej dość ambiwalentny stosunek. Cenił opracowane przez siebie kompozycje, ale uważał, że ich potencjał został zmarnowany przez mierną produkcję - pospieszną i niedbałą studyjną realizację. Sklecony „na kolanie”, ad hoc całkowicie odnowiony skład zespołu, również powodował frustracje „Nalepnika”. Pomimo, że to przecież całkiem przyzwoici instrumentaliści. Muzycy  towarzyszący Nalepie (Zdzisław Zawadzki – gitara basowa, Wojciech Morawski – perkusja) zainicjowali później powstanie słynnego Perfectu. Ponadto Nalepa osobiście porwał się na grę na harmonijce ustnej, o której jak sam wspominał, miał dosyć mgliste pojęcie. Jakby tego było mało, atmosfera w czasie pracy nad płytą była nieprzychylna, pełna niekontrolowanej improwizacji i chaosu. Wszechobecny wówczas cenzor zakwestionował niektóre wersy tekstów. Przez to Nalepa „naprędce” musiał zmieniać warstwę literacką przygotowywanego albumu. A może właśnie trudna  atmosfera towarzysząca pracy nad tym albumem, zaowocowała w sposób niezaplanowany sumą twórczych efektów in plus? Lekceważonych wówczas, ale z biegiem lat docenionych.
Dodatkowo trzeba wspomnieć o miłych okolicznościach  nagrywania, które osłodziły nieco gorycz tejże na pozór nieefektywnej sesji, co chętnie podkreśla sam autor muzyki. Porywająca gra naszych piłkarzy pod wodzą trenera wszechczasów Kazia Górskiego podczas Mundialu w 1974 roku, przysłoniła skutecznie frustrację samego „Tadka”, nazajutrz po opublikowaniu omawianego longplaya.
Wielbiciele, do których się rzecz jasna zaliczam, mimo negatywnej opinii samego lidera, ciepło przyjmują ten projekt z pokaźnej płytoteki Nalepy. Utwory zawarte na „Kamieniach”  pozornie odegrane z poprawną gitarową starannością. Niby pospolite bluesy w prostej blues-rockowej manierze zaprezentowane z typową dawką instrumentalnych zagrywek. Takie szablonowe i reprezentatywne dla muzyki połowy lat siedemdziesiątych. Nie są wcale toporne, nieme i zimne jak głosi tytuł longplaya. Wręcz przeciwnie. Emanują ciepłem bluesowej konwencji. Jednocześnie powściągliwej i zarazem surowej. Niosącej ładunek absolutnie żarliwej bluesowej dynamiki. Wśród utworów zgromadzonych na „Kamieniach” prym wiedzie nieprzypadkowo i w pełni zasłużenie „Modlitwa”. Dramatyczne wołanie. Pełna rozpaczy prośba do Stwórcy. No i ta genialna solówka Tadeusza, która mogłaby trwać całą wieczność. Szczególne miejsce dla mnie zajmuje kompozycja „Czułość niosę tobie”. Cudowne wyznanie najpiękniejszego uczucia do ukochanej kobiety.

Dziś czułość niosę Tobie,
dziś czułość wnoszę Tobie w świt.
Dziś czułość niosę Tobie,
tak białą, jak jest biały śnieg.
Pod Twe bose stopy,
mą czułość niosę Tobie dziś.

Dziś czułość niosę Tobie,
czułością Twój rozjaśnię dzień.
Otulę nią Twe nogi,
u nóg Twych będzie niby cień.
Czułość niosę Tobie,
mą czułość niosę Tobie dziś.

Dziś czułość niosę Tobie,
dziś czułość wnoszę w Twoją noc.
Bierz, póki mam ją w sobie,
bo trwała, jak na wietrze liść.
Czułość niosę Tobie,
mą czułość niosę Tobie dziś.

Wyróżnione przeze mnie utwory, a także inne, zebrane tutaj kompozycje zaopatrzone są w niepowtarzalne i stylowe bluesowe teksty. Bogdan Loebl, nadworny tekściarz Nalepy, jak zwykle i tym razem trzyma zdecydowanie wysoki poziom. Jego napełnione liryką poematy fantastycznie korelują z muzyką. (I nawet się rymuje. He he… .) Stanowią nierozerwalne dopełnienie całej charakterystycznej twórczości zespołu.
Bo jak powiadał niezastąpiony Tadzio N.: „Bluesa się po prostu gra, a gra się to co się czuje”. Sedno sprawy. Nic dodać, nic ująć. „Proste i wymowne, jak konstrukcja cepa”. To rodzaj muzyki, który porusza serce, płynie z serca i trafia do serca. 

Więc, niech zamilkną słowa. Pozwólmy zabrzmieć muzyce !



fot. M. Karewicz