Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy metal. Pokaż wszystkie posty

środa, 30 grudnia 2020

VAN HALEN – Van Halen (Warner Bros. 1978)

„Robię, co chcę. Nie myślę o tym za dużo i na tym polega piękno bycia w tym zespole. Wszyscy robią to, co chcą i wszyscy rzucamy nasze pomysły, więc cokolwiek wydarzy się, wszystko jest dość spontaniczne. Jedyne, co świadomie próbujemy zrobić, to przywrócić trochę emocji do rock'n'rolla...” 
Eddie Van Halen (EVH)

Babcia powiadała, że jak słuchasz szarpidrutów, to stajesz się niesforny, nieco nieokrzesany i nie chcesz… budyniu na podwieczorek ;-). 

Pytanie brzmi: Czy Seniorka miał rację? 

Aktualne badania i analizy naukowe dowodzą, że ten rodzaj muzyki sprawia, iż człowiek paradoksalnie zazwyczaj… łagodnieje. Australijski Uniwersytet w Queensland, przeprowadził badania, które wykazały, że hałaśliwa i mocna muzyka sprzyja wyciszeniu i inspiruje. No i wbrew pozorom, słuchanie ciężkiej muzyki skutkuje wzmocnieniem pozytywnych emocji, redukując w ten sposób bardziej ponury nastrój. W momencie frustracji, często słuchamy muzyki, która jest zbieżna z uczuciem gniewu. Muzyka pomaga nam odkrywać pełną gamę emocji, które odczuwamy, ale jednocześnie sprawia, że czujemy się bardziej aktywni i twórczy. Wyniki badań wskazały na znaczną redukcję wysokiego poziom rozdrażnienia, rozładowania psychicznego napięcia i stresu, czy też elementów budzących przemoc. Czyli tak jak w powiedzeniu: Muzyka łagodzi obyczaje. 

Poddani badaniom potwierdzili, że podczas słuchania ciężkiej muzyki wzmacnia się u nich poczucie siły i energii. Muzyka jest dla nich elementem skutkującym odreagowaniem skumulowanych negatywnych emocji. Któż nie doświadczył emocji słuchając muzyki? Wydatny i masywny dźwięk porusza nas w środku, zmieniając nasz nastrój. Wyzwala endorfiny. Po prosu poprawia nasze samopoczucie, dając „kopa” niezbędnej pozytywnej energii. 

Słuchanie muzyki ma wpływ na wiele drogich dla nas wspomnień. Komu z Was jakiś gitarowy utwór kojarzył się z konkretnym, nierzadko przyjemnym momentem w Waszym życiu? 

Dla mnie muzyka Van Halen potwierdza wszystkie wymienione tezy. 

„Naszą muzykę opisują następujące określenia: spontan, improwizacja, nieobliczalność, totalny żywioł, unikanie wszelkiej maści receptur i zasad, otwartość oraz solidność. Oczywiście, tych określeń znalazłbym więcej, ale nie w tym rzecz. Jednak już te określenia pozwalają nakreślić taki dosyć wyraźny obraz tej naszej muzyki”. 
EVH 

Od dawna zamierzałem przedstawić tę płytę na łamach swojego bloga. Odwlekałem to w czasie, później zapomniałem, aż wreszcie impulsem, niestety smutnym, okazała się śmierć człowieka, który był filarem zespołu, twórcy przełomowego album w historii rocka. Płyta zespołu, niewyszukanie zatytułowana Van Halen, to rzecz wybitna; w dodatku jest jednocześnie premierą zespołu, co pokazuje jak duży był potencjał muzyków z Pasadeny już u zarania jego istnienia. 

Pokuszę się o hipotezę, iż przeznaczenie przyczyniło się do finalnego wykreowania muzyki spod znaku VH. Bo jak inaczej nazwać taki zbieg okoliczności, gdy muzycy w osobach dwóch braci Alexa i Edwarda, grali pierwotnie na gitarze (ten pierwszy), natomiast ten drugi na perkusji? Pomyśleć, że tylko na próbę wymienili się instrumentami… i tak już zostało! Ich pochodzenie też zdaje się egzotyczne, bo przecież matka pochodziła z mało kojarzącej się z rock&rollem Indonezji, natomiast ojciec, zawodowy muzyk, to holenderski emigrant, który w 1962 roku z całą rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Potem gitarzysta Gene „The Demon” Simmons słynnego zespołu Kiss, wypatrzył Van Halenów na jednym z koncertów i zaproponował im kontrakt, itd. Ciekawa historia, ale nie będę jej rozwijał, bo nie aspiruję do roli biografa rodziny Van Halen. Ograniczę się do muzyki i okoliczności z tym związanych. 

Co zaważyło na atrakcyjnym i niezmiennie świeżym brzmieniu nagrywanej na przełomie września i października 1977 r. debiutanckiej płyty czwórki z kalifornijskiej Pasadeny? 


Odpowiedź nie jest na pewno jednoznaczna, ale jest jednym z najważniejszych czynników, obok młodzieńczej sztubackiej fantazji, kumulacji przewrotnych pomysłów całej czwórki muzyków, którzy już wtedy z ochotą eksponowali swoje ponadprzeciętne umiejętności połączone z nietuzinkowym talentem. Trzeba zaznaczyć, że wówczas byli tak naładowani pomysłami, że zarejestrowali blisko 40 kompozycji, które zresztą częściowo znalazły swoje miejsce na drugim albumie grupy. Alex Van Halen okazał się energetycznym, pełnym pasji perkusistą, wtórujący mu Mark Anthony, właściwie Mark Anthony Sobolewski (jak wskazuje nazwisko – o polskich korzeniach), tworzył interesujące linie basowe, a obdarzony solidnym głosem David Lee Roth był charyzmatycznym frontmanem – „łamaczem dziewczęcych serc” 😉, idealnie napędzającym niezwykłą witalność zespołu. Z kolei o Eddiem opowiem w następnych wierszach tego wpisu. 


Nie bez znaczenia było zastosowanie w skromnych ilościach techniki overdubbingu, polegającą na nakładaniu zarejestrowanych dźwięków wokalnych lub instrumentalnych na już uprzednio nagrane na żywo, niejednokrotnie przy pierwszym podejściu, dźwiękowe ścieżki. W ten sposób uzyskano ciekawy efekt końcowy, który niwelował niedociągnięcia, jakie wynikały z ówczesnych możliwości sprzętowych w studiu, a sami niedoświadczeni jeszcze muzycy dali się poznać jako innowacyjni rockmeni. Kto na to wpadł? Oczywiście producent płyty Ted Templeman, ale swoje przysłowiowe trzy grosze, a może „3 tony groszy” dołożył nieprzejednany Eddie Van Halen z oczywistym wsparciem kolegów z zespołu. 


Sam Edward Lodewijk Van Halen to już symbol rocka na całym globie. Legenda inspirująca kolejne pokolenia adeptów sztuki gitarowej. Nietuzinkowy kreator gitarowych zagrywek, nieprzypadkowo porównywany do samego Hendrixa. Choć sam Eddie bardziej fascynował się i po trosze inspirował pochodzącą z tych samych czasów grą Erica Claptona w zespole Cream. Propagator techniki gitarowej zwanej tappingiem. Granej zarówno na akustycznej, jak i na elektrycznej gitarze, z miejsca rozpoznawalnej i charakterystycznej dla omawianego artysty, który wspominał: 


"W młodości, kiedy jeszcze grałem na pianinie, miałem bardzo dobry słuch muzyczny. Wystarczyło, że obserwowałem ruchy palców moich rodziców lub nauczycieli, a reszta przychodziła sama. Po prostu kopiowałem ich styl, naśladując sposób gry. Nieustanne odkrycia, takie jak to, plus ciągłe doskonalenie umiejętności sprawiły, że moja technika nabrała określonego stylu. Myślę, że sposób gry na instrumencie mamy zapisany w naszym DNA. Gdyby zamknąć kilkunastu muzyków w jednym pomieszczeniu i kazać im zagrać ten sam utwór, każdy zrobiłby to odrobinę inaczej. Kiedy dawno temu, zaczynaliśmy z pierwszymi klubowymi koncertami, wiele razy traciliśmy robotę tylko dlatego, że nie chciałem odtwarzać utworów, dokładnie tak jak były one zarejestrowane w oryginale. Zespół nie był zadowolony, ale wydaje mi się, że w pewien sposób było to dla mnie błogosławieństwo. Od początku chciałem grać w swój własny unikalny sposób i to właśnie robiłem Niezależnie od tego czy sięgam po akustyka, czy gitarę elektryczną, gram po swojemu – słuchasz utworu i wiesz, że to ja, Eddie Van Halen". 
EVH 


W przypadku pierwszego albumu stworzenie całego materiału zajęło muzykom zaledwie niecały tydzień. Zasadniczo wszystko zostało zrobione w pierwszym i drugim podejściu. Koncepcją muzyków było po prostu finalne zrobienie tego, co „spreparowali”, a nie tworzenie mozolnie czegoś na siłę, aby komukolwiek się przypodobać. Całej sesji towarzyszył frywolny anturaż tj. rozgardiasz wypełniony porozrzucanymi puszkami po piwie, plątaniną kabli i stertą sprzętu akustycznego. Być może harce w tak zaaranżowanym, zabałaganionym studiu nagraniowym, przełożyły się na nieskrepowaną i nośną muzykę kwartetu? 


Pozytywne cechy debiutu Van Halen są nie tylko zasługą gry gitarzysty, ale świetnie skonstruowanych kompozycji. Gros utworów została napisana zgodnie ze sprawdzonymi zasadami kanonów muzycznych z podziałem na zwrotki i refreny. Co unikalne w tak ciężkim gatunku muzycznym bez zbytniej toporności, czy jednostajności. Pozbawione nużącego schematu, a przy tym bogate dźwiękowo, co stanowi obfitą mieszaninę melodii i hard rockowej zadziorności. Muzyka paradoksalnie mimo swojej wagi jest szokująco zróżnicowana i nader zwiewna. 

Całość, trwająca zaledwie niewiele ponad 35 minut (!), jest idealnie skomponowana i tchnie w rockową konwencję nową ożywczą jakość. Konglomerat różnorodności muzycznych motywów wyzwala w słuchaczu iście wilczy apetyt na kolejne powtórne odtworzenia całości albumu. 


Debiut Van Halen to zbiór naprawdę udanych kawałków, które już na początku kariery zespołu są punktem odniesienia dla ich twórczości. Zespolone w całość stały się ikonicznym albumem w historii rocka. Z tych utrzymanych w energetycznych frazach wyróżnia się żywiołowy I’m the One, rozpoczynający się od riffowej kanonady, zmienny rytmicznie i popisowy Atomic Punk, a także najbardziej mocny kawałek On Fire z popisem wokalnym Dave’a Lee Rotha. Nieco spokojniejsze oblicze albumu definiuje hitowy, rytmiczny, o lekko bluesowym zabarwieniu, doskonale oddający wczesny wizerunek zespołu, melodyjny i przebojowy Running With The Devil oraz stylowy, chóralnie odśpiewywany w refrenach Jamie’s Cryin. Inne kompozycje w niczym nie ustępują wyżej wymienionym. Wirtuozerska solówka gitarowa zatytułowana Eruption wraz z coverem grupy The Kinks You Really Got Me też niczego sobie Na dokładkę muzycy serwują porywające solówki w Ain’t Talking About Love oraz bardziej wyrafinowany Ice Cream Man – poprzedzony akustycznym intrem, zionący gitarowym żarem i dynamicznym rytmem. Na oddzielną uwagę zasługuje charakterystyczny, w pełni instrumentalny Eruption, który daje świadectwo niezwykłych gitarowych umiejętności technicznych, połączonych z muzyczną wyobraźnią Eddiego Van Halena. 

Gitara No.1 EVH
Przy omawianiu tego debiutu nieodzownym jest wspomnienie o charakterystycznym instrumencie młodszego z braci Van Halen. Frankenstrat, znany również jako „Frankie” był udaną próbą połączenia brzmienia gitary Gibsona z fizycznymi atrybutami i funkcjonalnością Fendera Stratocastera. Jak wspomina gitarzysta zawsze lubił eksperymenty natury technicznej. Do zakupionego za 50 dolców jesionowego korpusu, za 80 dolarów nabył klonowy gryf. Do tego zamontował w pobliżu mostka stary przerobiony przetwornik humbucking Gibsona, co dało brzmieniu agresywnej mięsistości. Plus tylko jeden potencjometr głośności bez korekty tonów. Następnie deskę, używając w pierwszej wersji dwóch kolorów białego i czarnego, samodzielnie pomalował w charakterystyczne paski, posługując się jako szablonem taśmą samoklejącą. Tak właśnie powołał do życia kultowe „wiosło”, niczym legendarny dr Frankenstein swoje monstrum, której repliki do dzisiaj sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy! Także pod marką sprzętu gitarowego EVH od skrótu imienia i nazwiska gitarzysty. 

ps. Na deser taka oto historyjka doskonale oddająca klimat hulaszczego, rockowego życia omawianych muzyków. Anegdota mówi o tym, że Alex i David chyłkiem włamali się do pokoju hotelowego nowojorskiego Sheratonu, gdzie rezydował Eddie, aby wyrzucić wszystkie meble na zewnątrz. Po tym fakcie ripostując niecny uczynek kolegów, Eddie udał się do recepcji i powiedział urzędnikowi, że nazywa się David Lee Roth i zgubił klucz od tegoż pokoju. Następnie udał się do pokoju wokalisty i zarekwirował meblowe wyposażenie do swojego pokoju. Te incydenty spowodowały, że dyrekcja Sheratona nie była zadowolony z pobytu u siebie „rozrabialskich” rockowych hedonistów. Ale z czasem sytuacja zmienia się. Po latach zespól Van Halen zapracował na status gigantów w historii rocka. Stąd nie powinno dziwić, że apartament na siódmym piętrze hotelu nosi nazwę „Roth Room”, stanowiąc pamiątkę wspomnianych wydarzeń. Mimo tego członkowie Van Halen są nadal traktowani jako persona non grata i otrzymali dozgonny zakaz przebywania we wszystkich pomieszczeniach Hotelu Sheraton.
                                                                            



poniedziałek, 7 września 2020

BLACK SABBATH – SABBATH BLOODY SABBATH ( VERTIGO 1973)



Jest rok 1989. PRL powoli się kończy. Ojciec niebawem jedzie do Berlina Zachodniego na zakupy. Po towary deficytowe, których właściwie nie ma w Polsce w tamtych latach. Doczekaliśmy się. Otworzyli granice na zachód. Wykorzystuję tę okazję i oczywiście zamawiam płyty winylowe. Bo przecież tam w sklepie można kupić nówki, jeszcze zafoliowane. A u nas w kraju widywane sporadycznie w nielicznych sklepach-komisach z płytami w dużych miastach (np. Pewex). Częściej zauważane na giełdach płytowych lub innych „pchlich targach”. A i tam zazwyczaj nie można było trafić tego, co się chciało. A za Odrą do wyboru… do koloru. Więc niewiele myśląc wręczyłem ojcu kartkę z wypisanymi tytułami płyt. Jakaż mnie radość i zachwyt opanowała, kiedy zobaczyłem co zdołał nabyć! Pamiętam jak dziś: L.A. Woman i Soft Parade – The Doors, Metallica – Master of Puppets i na końcu właśnie ta, o której tu piszę. Sabbath Bloody Sabbath!!! Oczy mi się zaświeciły. Rozpromieniony nałożyłem winyl na talerz gramofonu. Uruchomiłem napęd i opuściłem ramię urządzenia na powierzchnię winylu. Wybrzmiał totalny dźwięk z longplaya Sabbathów. 


Wrażenie piorunujące. Zwalało z nóg. Pobudzało wyobraźnię. Rewelacja. Ściana dźwięku. Można słuchać w kółko! Tak selektywne, a zarazem masywne. Pełne lekkości nastrojowe (Fluff), a przy tym totalnie przenikliwe. Przeciwbieżne brzmienia (Spiral Architect). Kroczące ciężkie riffy, uzupełnione gitarą akustyczną lub syntezatorowym tłem (Who Are You?), spojone w jeden organizm (Sabbath Bloody Sabbath). Pozornie toporne, a w istocie niezwykle poruszające (A National Acrobat). Według mnie najbardziej misterne i wyrafinowane artystycznie oblicze fonograficzne czwórki z Birmingham. Zresztą, zbieżne z opinią gitarzysty Tony Iommi’ego. To, co może być zarzutem dla innych, czyli obfita aranżacja i dobór dźwiękowej estetyki, jest dla mnie akurat niewątpliwym walorem tego albumu. Mam na myśli dalece odmienne od hard rockowego tumultu stonowane wstawki instrumentów smyczkowych i dętych orkiestry The Phantom Fiddlers Orchestra. 


Połączenie tak misternej palety muzycznych środków wyrazu wraz ze stylistyką ciężkiego rocka, zaznaczyło w mojej świadomości niezatarty ślad (Killing Yourself to Live). Sama płyta pomimo naprawdę dobrego efektu końcowego wcale nie była rejestrowana w sielankowej atmosferze. Wręcz przeciwnie. „Sabbaci” najzwyczajniej byli zmachani po trasie koncertowej, wypaleni oraz wydrenowani przez mnogość różnego rodzaje środków „rozweselających”, nie za bardzo wspierających kreatywność zespołu. Nie pomagały też przepychanki z managementem zespołu – roszczenia znalazły swój finał w sądzie. Najpierw podjęli próby ogrania materiału dedykowanego na nowy krążek w Los Angeles, jednak dopiero w rodzimej Anglii pomyślnie ukończyli opracowywanie nowych utworów. 


O dziwo, te niesprzyjające czynniki nie przeszkodziły w narodzinach najbardziej artystycznie zaawansowanego albumu w historii zespołu. Zaznaczę, że w pełni dojrzałego i samodzielnie wyprodukowanego. Jak wspominają muzycy, samo miejsce pracy nad krążkiem było niesamowite. Zamek – Clearwell Castle w Forest of Dean w Gloucestershire. Ten sam, z którego korzystali Led Zeppelin i Deep Purple. To był strzał w samą dziesiątkę. Ten szczególny anturaż faktycznie przyczynił się do sukcesu. Otoczenie, niczym z filmów grozy, idealnie uzupełniało dopiero co stworzoną muzykę. Podobno nawet wówczas tam straszyło. Muzycy jakoby widzieli zjawę w czarnym płaszczu i na serio się najedli się strachu?! Ile w tym wszystkim jest mitu, a ile faktu przyprawionego środkami zmieniającymi świadomość, trudno rozstrzygnąć. Ale trzeba przyznać, że atmosfera zamczyska sprzyjała takim wydarzeniom. Ukoronowaniem tej niekonwencjonalnej pracy była sesja w Morgan Studios w Londynie we wrześniu 1973 roku. Niespełna 3 miesiące później piąta płyta Black Sabbath trafiła do sprzedaży. 


Rejestracji materiału towarzyszył klawiszowiec Rick Wakeman, po sąsiedzku nagrywający płytę w swojej macierzystej formacji Yes. Słuchając albumu nieodparcie odnosimy wrażenie, że jego wpływ na klimat finalnego brzmienia był niebagatelny. Mistrz instrumentów klawiszowych wlał w ten gęsty „sabbatoski” wywar ożywcze krople dźwiękowego eliksiru, wygenerowane z całego wachlarza organów, syntezatorów itp. Zaowocowało to naprawdę super efektem, przyciągającym jeszcze szersze audytorium do konsumpcji tej niezaprzeczalnie wartościowej muzyki. Dodatkowego smaczku dała wizyta członków legendarnego Led Zeppelin z aktywnym udziałem perkusisty Johna Bonhama, udzielającego się w utworze Sabra Cadabra. Niestety niewykorzystanego w końcowy miksie materiału na album. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy światło dzienne ujrzy kiedyś wspólny jam session, które można roboczo określić „Black Zeppelin” albo „Led Sabbath” ;-) ?


Każda płyta musi posiadać okładkę, a ów album posiadał bardzo okazałą! Autorem został Drew Struzan, a właściwie jego malowidło „The Rape od Christ”, w graficznej adaptacji agencji „Pacific Eye & Ear” Ernie Cefalu, odpowiadającej za kilkaset projektów okładek płyt rockowych i plakatów filmowych. Dla jednych – trudną do przyjęcia za sprawą elementów satanistycznych, dla drugich – rewelacyjną z powodu przykuwającej uwagę grafiki. Muszę się w tym miejscu pochylić nad tym zagadnieniem, bo warto. Nie każdy znajduje, czy też zna przesłanie, które niesie ten pozornie kontrowersyjny projekt. (I znowu ukryte przesłanie… 😄 ) Na stronie tytułowej mamy można rzec symboliczne, przysłowiowe „łoże madejowe”, czyli moment przejścia do zaświatów w wersji tej pesymistycznej, czyli wstąpienia w otoczeniu demonów w piekielne czeluści. Na odwrocie natomiast umieszczono wizerunek łóżka, ale we frasobliwym otoczeniu najbliższych umierającego, czy też dobrodusznych istot – aniołów, które towarzyszą człowiekowi w łagodnej drodze do raju. Dwa przeciwstawne wyobrażenia wejścia w świat pozagrobowy, dają każdemu wgląd, a zarazem wolny wybór determinowany własnym życiem doczesnym. Nie jest to obraz zgłaszający nachalne satanistyczne zapędy Black Sabbath, a jedynie przestroga co do wizji progu istnienia. A że dosyć dosadnie, to już sprawa krnąbrnego wizerunku kwartetu. Dodatkowe kontrowersje budziło użycie czcionki runicznej w napisach na okładce. Litera S przywoływała skojarzenia ze zbrodniczą formacją wojskową faszystowskich Niemiec. Sam Ozzy Osbourne trafnie podsumował bezkompromisowy charakter obwoluty: „Okładka symbolizuje dobrą i złą naturę wszystkiego”. 


Jest muzyka, musi ją uzupełniać tekst. Jak to tradycyjnie bywało na poprzednich płytach, autorem jest Basista Terence „Geezer” Butler, który w sposób sugestywny uzupełnił warstwę dźwiękową, podejmując się trudnych oraz ważnych tematów. Od spraw fundamentalnych takich jak początek i sens istnienia (A National Acrobat) aż do ponurych wniosków dotyczących egzystencji, hipokryzji i samotności człowieka (Sabbath Bloody Sabbath). Wątki kasandryczne dominują i uparcie cisną się na plan pierwszy w treści literackiej „Sabbsów”. Ponura wizja świata nie nastraja optymistycznie, ale też może udzielić wskazówki, co do naszych wyborów zarówno w skali jednostki, jak i mas ludzkich (Spiral Architect, Killing Yourself To Live). Chociaż zdecydowanie dominują mroczne tematy, mamy równolegle udaną próbę zmiany nastroju w przekazie utworu Sabra Cadabra, gdzie Ozzy z przekonaniem oddaje się miłosnym peanom do płci pięknej. 

Więc, jeśli nie wsłuchałeś się w zawartości tego albumu, to najwyższa pora odrobić zaległości. Obowiązkowa muzyczna lektura nie tylko dla fanów ciężkiego grania!




poniedziałek, 30 kwietnia 2018

AC/DC – Back In Black (Atlantic 1980)


Dezynwoltura. Raczej rockowa dezynwoltura. Bo jakżeby inaczej określić to „pięknej urody rękodzieło” chłopaków spod znaku AC/DC!
Ciężkość, ale i energetyczna lekkość, zawadiackość i rubaszność, ale też powaga i smutek spowodowany niepowetowaną stratą. Hołd i pomnik w postaci muzyki dla odchodzącego w wieczność byłego wokalisty Bona Scotta. Rasowego wokalisty, którego niezwykle trudno zastąpić. I pojawia się On – Brian Johnson, obdarzony przeszywająca chrypką jakby mu czołg przejechał po stopach! Doskonale uzupełniający muzykę.
A tej płyty mogło przecież nie być! Zespół zdruzgotany po hiobowej wieści utraty frontmana mógł w sposób niejako naturalny zaprzestać dalszej działalności. Szczęśliwie dla wszystkich wielbicieli, jak i dla siebie samych wybrali inaczej! Ta swoista terapia przyniosła wprost nieoczekiwane... a może paradoksalnie spodziewane efekty. Pozostali członkowie zespołu po prostu zanurzyli się w akcie twórczym, przygotowując ten doskonały album, zawierający zbiór konkretnych kawałków, które są zaraźliwą rockową energią w najczystszej postaci.


Jednak nie wszystko wyglądało tak kolorowo. Bo jak wspomina Angus Young:
Gdy nagrywaliśmy Back in Black początkowo wyglądało to dość żałośnie... Malcolm grał non-stop akordy AC/DC, Brian darł się, jak nieboskie stworzenie zagłuszając Phila na perkusji, który walił w nią tak, że prawie popękały talerze, Cliff krzyczał, że z taką hołotą nie da się pracować. Ja patrzyłem na ten kabaret i zastanawiałem się, czy zadzwonić do jakiegoś Eddiego Van Halena, by nagrał za mnie solówkę, bo mi się nie chcę... Na szczęście wszystko się jakoś ułożyło.” 


Należy od razu dodać, że przecież krążek ten poprzedził rewelacyjny Highway to Hell. Chłopaki z kraju kangurów na pewno musieli być naładowani pomysłami aż iskry leciały. Wrota sukcesu i sławy stały otworem. To musiało się udać nawet wbrew przeciwnościom losu… i powiodło się bardziej niż oczekiwano. To co zapoczątkowali wcześniejszym krążkiem, w całej rozciągłości ugruntowali tą dosłownie czarną płytą (okładka), jak przystało w hołdzie po straconym przyjacielu.  


Ciężko doszukać się słabych punktów. „Powrót w Czerni” był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. A zgromadzone tu utwory stały się w większości żelaznym punktem koncertowym AC/DC po wsze czasy.
Back in Black pozostaje wiecznie niebanalnym, świeżo brzmiącym albumem, który jest odkrywany przez kolejne pokolenia. To świadectwo wielkiej muzycznej formy zespołu i to mimo tych niezmiernie przykrych okoliczności. Nie widzę potrzeby głosić komunałów jakim to wiekopomnym dziełem jest ten album. Większość ludzi najzwyczajniej zna te kawałki na pamięć. Utwory wśród, których doprawdy ciężko znaleźć coś słabego albo przeciętnego. Dosłownie wszystkie kompozycje eksponują skondensowane, żwawe, donośne i mięsiste brzmienie, a przy tym trzymają od początku do końca równy, wysoki poziom. Z pewnością nie byłoby tego bez spiritus movens całego zamieszania, czyli  braci Youngów tak wspaniale uzupełniających się. Nieodżałowany Malcolm na gitarze Gretsch Firebird wygrywa riffowy akompaniament, zaś niespożyty Angus daje popis wirtuozerii na Gibsonie SG. Gibson i Gretsch wyraźnie są różni, lecz połączenie monstrualnego brzmienia tej pierwszej z klarownym dźwiękiem drugiej, daje siarczystego kopniaka, aż kamasze spadają! Istnie szalony i niepowtarzalny duet!
Cały ten zbiór utworów, to czyste mistrzostwo i kwintesencja stylu AC/DC, tak sprawnie wyprodukowane przez producenta Roberta Johna „Mutt” Lange’a, którego wpływ na ostateczny kształt należy znacząco podkreślić, zarówno na Back In Black, jaki i na poprzedniej płycie Highway To Hell.



Na koniec ciekawostka na temat nietypowego, acz skutecznego wykorzystania muzyki „Ejsów” ze wspomnianej płyty.

„Dawniej, gdy armia amerykańska otoczyła w Panamie generała Noriegę, puszczano naszą muzykę, żeby doprowadzić go do szału. Ostatnio korzystano z niej, aby zdezorientować grupę rebeliantów w Bagdadzie, niczym jakiejś szalonej broni ogłuszającej i niszczącej".
                           Brian Johnson




sobota, 27 lutego 2016

BLACK SABBATH ‎– Black Sabbath (Vertigo 1970)

Nie będzie pewnie specjalnej przesady w stwierdzeniu, że w zasadzie każdy wielbiciel rockowej nuty przez jakiś czas ocierał się o twórczość Sabbsów. O tym fakcie zapewne zdecydowało kilka czynników. Jednym z nich to autentyczny przekaz, bez hipokryzji i udawania brytyjskiej „czwórki”. Zaś drugim czynnikiem było całkowicie świeże podejście do zagadnienia niepowtarzalnych, surowych i potężnych brzmień zapadających głęboko w pamięci. Brzmień, które wkrótce miały odmienić muzyczny krajobraz.
Jeśli chcielibyście dotrzeć do źródeł naprawdę ciężkiego grania, to „witajcie w klubie”. Ileż to już napisano o tym epokowym dziele. Rozłożono wzdłuż i wszerz  na czynniki pierwsze. Albumie, który całkowicie oraz zasłużenie znalazł poczesne miejsce w panteonie rocka.  Rola debiutu kwartetu z Birmingham w dziejach mocniejszych brzmień jest zwyczajnie nie do przecenienia. Piorunujące pierwsze wrażenie pomimo wstępnych nieprzychylnych recenzji. Szczególne kontrowersje wzbudziła mroczna, demoniczna symbolika przejawiająca się w twórczości  grupy, ocierająca się o elementy estetyki okultyzmu i czarnej magii. I te złowieszcze akordy! To jeszcze nadal blues, lecz w innej formie. Bardziej masywny niż cokolwiek grane wcześniej.
Płytę otwierają złowieszcze dźwięki burzy, odgłosy kościelnych dzwonów i ponury, trytoniczny odgłos nisko nastrojonej gitary. Tytułowa, a jednocześnie stanowiąca nazwę zespołu kompozycja, stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Od samego początku  ten majestatyczny i posępny  kawałek  niczym mroczny rytuał, wywołuje gigantyczne doznania. No i ta okładka płyty stanowiąca niezwykle trafne uzupełnienie niepokojącej muzyki. Doskonałe zrównoważenie treści z formą.
Charakterystyczna fotografia ukazuje w jesiennym anturażu  zabytkowy młyn wodny położony  w wiosce Mapledurham w Oxfordshire w Anglii. Na jego tle stoi tajemnicza kobieta w czerni. Jakby tego było mało - płyta ujrzało światło dzienne w piątek 13 lutego 1970 roku.
Nie gorzej wypada kolejny  numer zatytułowany The Wizard z unikalną, żywiołową partią harmonijki ustnej Johna „Ozzy” Osbourne’a, tworzącą bluesowy nastrój. Kolejna  z moich ulubionych, równie ciekawa jak wymienione kompozycje, to N.I.B. Osadzona w rytmicznym i brawurowym hipnotycznym dźwiękowym transie. Kolejne utwory takie jak  Warning, przeróbka utworu Aynsleya Dunbara, z gitarowymi solówkami Tony’ego Iommiego (grającego na kultowym Gibsonie SG Special nazywanym „monkey”, a bardziej swojsko zwanym „bycze rogi”), cover Evil Woman, czy Behind The Wall Of Sleep stanowią przedni wstęp do dalszych muzycznych wyczynów  Sabbathów. Wato wspomnieć o sekcji rytmicznej kapeli w składzie Terence „Geezer”
Butler – gitara basowa oraz Bill Ward – perkusja. Ich gra wychodząca poza schemat akompaniatorski zdaje się nie do podrobienia.


Na koniec coś, co bez ustanku przyciąga do tej muzyki. Symbioza niepowtarzalnego brzmienia instrumentalistów z histerycznym i zniewalającym wokalem Osbourne’a. Black Sabbath w składzie z Ozzy’im pozostaje na zawsze kwintesencją stylu zespołu. Zespołu, który niezmiennie przyciąga wciąż nowe rzesze słuchaczy (również w osobie autora, który nie omieszkał być czterokrotnie na koncercie omawianych muzyków), co dobitnie świadczy, że diabli swego nie biorą!