wtorek, 21 lipca 2015

LYNYRD SKYNYRD - Gimme Back My Bullets (MCA 1976)

Fanowi zawsze jest trudno wybrać tę najlepszą płytę jednego z ulubionych zespołów. Taki problem mam w tym przypadku.
I być może debiutancka płyta Lynyrdów „Pronounced 'Lĕh-'nérd 'Skin-'nérd” najlepiej wyraża i definiuje styl zespołu. Z kolei druga „Second Helping” wydawać się może bardziej kompetentna. Podobnie koncertowa „One More From the Road” pozostaje bardziej adekwatna do konwencji bandu, nie odbiegająca od najlepszych albumów grupy. Po prostu wszystkie płyty z początkowego okresu działalności Lynyrd Skynyrd są warte uwagi.
Dlaczego więc „Gimme Back My Bullets”, pozornie pozbawiona wyraźnych przebojowych utworów? To proste. Ten album poznałem jako pierwszy. Z tego powodu otaczam go szczególnym sentymentem. Pamiętam, że trafiłem na niego w jakimś komisie. Zarekomendował mi go sprzedawca. „Fajne stare granie” – mówił. Trafił w sedno sprawy. Od razu załapałem ten klimat. Solidne amerykańskie granie. Pełne tego co lubię. Blues, country i rock and roll.

To było to! Jak ktoś kocha luz, swobodę i te brzmienia, to nie ma nic lepszego! Bez zbędnej naleciałości w postaci wysublimowanego stylu z nadbudową intelektualną. Granie proste, szczere do bólu. Bez zbędnych zawiłości aranżacyjnych. Myślę, że w tym tkwi niezwykła siła pozornie prostej muzyki Skynyrdów. Naładowana  energią, zagrana z uczuciem bez oszukiwania. Od serducha!  Pozbawiona tej gwiazdorskiej bufonady. Zero gwiazdorskiego snobizmu. Prowincjonalna prostota i szczerość  zadeklarowane w  tekstach dosadnie wyśpiewywanych przez nieodżałowanego Ronniego Van Zanta. Afirmacja życia. To wszystko i aż tyle. Tylko w takiej postaci trafia bez pudła w uczucia słuchacza. Muzyczna estetyka czysto amerykańska. Trochę jak z dzikiego zachodu. Z przytupem. Zawadiacka, rebeliancka niczym  z południa konfederatów (zespół pochodzi z Jacksonville). Słucha się  tego smakowicie! Skrzydła rosną. Niczym wolny ptak (freebird) chłonę te dźwięki pełne uczucia i swobody.


Nie chcę powtarzać za innymi, którzy zabierali głos niezliczoną ilość razy na temat twórczości grupy. Ale na usta mimowolnie cisną się powyżej wymienione słowa, które opisują ten fenomen związany z takim graniem . Może to i egzaltacja, ale pełna prawdy.
„Oddaj mi moje naboje” został zarejestrowany w 1975 roku bez udziału dotychczasowego, trzeciego gitarzysty Eda Kinga. Stąd więcej przestrzeni dla gitar Gary’ego Rossingtona i dominującego w tych nagraniach Allena Collinsa.
W porównaniu do poprzednich płyt zespołu, basówka Leona Wilkersona wysunęła się zdecydowanie na pierwszy plan. Brzmienie stało się bardziej gęste, mięsiste, co w tym przypadku jest wyłącznie zaletą. Wpływ na to miała obecność zasłużonego producenta Toma Dowda, który nadał płycie swoistą, jakby głębszą nutę. Nawiasem mówiąc człowieka odpowiedzialnego za kreowanie  brzmienia wielu artystów takich jak np. The Allman Brothers Band, Eric Clapton czy Rod Stewart.

Za pomocą prostych środków, udało się wspólnym wysiłkiem ludzi zaangażowanych w sesję nagraniową, stworzyć płytę rzeczywiście godną szczególnej uwagi. Bardzo spójną. I to niezależnie od tego z jakimi numerami mamy akurat do czynienia. Rozpoczynając od tytułowca, poprzez zapadające w pamięci ballady w rodzaju „Every Mother’s Son”, „All I Can Do Is Write About It”, a kończąc na sprawdzonym klasyku J.J. Cale’a – „I Got The Same Old Blues”.

Jeśli ktoś chciałby znaleźć w tej muzyce coś odkrywczego, to na pewno się srodze zawiedzie. Zaskakujących oraz niespodziewanych nowości  tu nie spotka, ale ładunek pozytywnej energii i tak poraża. Tak samo jest z niewyszukanymi tekstami, chwilami nawet można by je określić mianem banalnych, a nawet zakrawających o naiwność.
Podsumowując jest to bardzo dobra, godna polecenia próbka muzyki zespołu. Szczególnie na początek znajomości z jego twórczością.


I jeszcze jedno. W dniu 3 maja bieżącego roku zespół po raz pierwszy w historii pojawił się na jedynym koncercie w Polsce. W stolicy na Torwarze przyciągnął sprawdzonych i najwierniejszych fanów z naszego kraju. Mimo, że ze złotego składu zespołu ostał się tylko Gary Rossington, to czuć było ten specyficzny niezapomniany feeling. Nie do podrobienia. Prawie nieosiągalny współcześnie. Tak przecież ceniony i kochany  przez całe rzesze wielbicieli podobnej muzyki. Bo przecież „Magia dźwięków rodem z białego południa jest niezmiennie pociągającą i silna”,  jak powiedział zasłużony dla popularyzacji southern rocka, Paweł Freebird Michaliszyn na łamach pisma „Twój Blues”.