Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jazz rock. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 stycznia 2022

FRANK ZAPPA - Hot Rats (Reprise 1969)

„Każdy ma prawo być szczęśliwym na swoich własnych warunkach”
Frank Zappa

Frank Vincent Zappa. Człowiek zagadka!? Bezkompromisowy, pozbawiony hipokryzji artysta totalny. Jedyny w swoim rodzaju. Całkowicie nie do zastąpienia! Piszę tak, bo swoją twórczą postawą na taką opinię niezbicie zapracował. Co tu dużo gadać, Frank był, jest i będzie wielki! Muzyk, gitarzysta, a właściwie multiinstrumentalista, dla którego żadnych granic, czy jakiejkolwiek astenii nie było. Potwierdzeniem na to jest album nazwany jak jego ówczesny zespół – Hot Rats.

„Kompozytor to człowiek, który wmusza swą wolę w nic nie podejrzewające molekuły powietrza, często z pomocą też nic nie podejrzewających muzyków.”
F.Z.


Frank Zappa potomek włoskich emigrantów. Przez niektórych postrzegany jako odmieniec i ekscentryk, a przez innych uważany za fenomen i geniusz. Pozostawił po sobie wielki dorobek fonograficzny. Prawie 30 albumów wydanych za życia, w tym wiele z nich to płyty podwójne w wersji winylowej. Po śmierci światło dzienne ujrzało drugie tyle! Jego dyskografia jest wprost proporcjonalna do opinii krążących na temat jego dorobku. Tyle różnej muzyki, co odrębnych zdań w kwestii określającej tę niepowtarzalną dźwiękową spuściznę. Bo przecież łatwo zauważyć, wcale nierzadkie, zupełnie rozbieżne komentarze w odbiorze muzyki, która w wielu przypadkach tworzyła dźwiękowy konglomerat i pozorny mętlik stylistyczny. Tak wyraźnie nawiązujący do jazzu, fusion, rocka, a nawet muzyki współczesnej, tudzież eksperymentalnej. Czyli totalny awangardzista? Po części też, ale nie tylko!

„Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeśli nie jest otwarty”.
F.Z.


Napisać że ten album jest bardzo dobry to właściwe… nic nie powiedzieć! Jeśli pozwolicie, z resztą zgodnie z credo Zappy: „Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury”, nie będę się zbytnio rozwodzić na wyżej wspomniany temat, szczególnie jeśli próbujemy jednoznacznie opisać lub zdefiniować muzykę Zappy.

Niemniej jednak kilka zdań trzeba tutaj przekazać. Po pierwsze pragnę uświadomić wszystkich, że nie jest to album przeznaczony do słuchania w czasie wykonywania jakiejś czynności z gatunku „muzyka w tle umili Państwu czas”. To zdecydowanie płyta do odbioru w pełnym skupieniu, najlepiej w dobrej jakości dźwięku. Hot Rats pomimo tego, że został zarejestrowany ponad pół wieku temu wcale nie trąci myszka. Wręcz przeciwnie jest jak najbardziej ponadczasowym dziełem, a nawet przy dobrym nagłośnieniu może przeistoczyć się w audialne misterium. Nieprzypadkowo to wszystko brzmi jakby było nagrane współcześnie, ponieważ podczas rejestracji zastosowano m. in. eksperymentalny i nowatorski 16 ścieżkowy rejestrator dźwięku (np. poszczególne elementy zestawu perkusyjnego nagrano na osobnych ścieżkach – werbel na jednej, bęben basowy na innej, talerze na kolejnej), a także wykorzystano technikę overdubbing z dograniami partii saksofonu i klawiszy. Niejednokrotnie rejestracji dokonano na różnych prędkościach i tempie dźwięków instrumentów perkusyjnych. Zmiksowane przez samego Zappę, który dzięki swojemu talentowi przyczynił się do tak rewelacyjnego, soczystego i przestrzennego brzmienia całości. Dodam, że w 1987 roku Zappa dokonał jeszcze jednego, tym razem cyfrowego remasteringu, który uwydatnił dynamikę, wyeksponował wiele dźwiękowych niuansów i dodał kolorytu partiom poszczególnych instrumentów.

„Piszę taką muzykę jaką lubię. Jeśli podoba się innym ludziom, to w porządku, mogą iść do sklepu i kupić sobie płyty. A jeśli im się nie podoba, to zawsze mają Michaela Jacksona do posłuchania.”
F.Z.

Album składa się z sześciu… mówiąc delikatnie, urozmaiconych utworów, z czego prawie wszystkie są w pełni instrumentalne, a tylko jeden – Willie the Pimp, zawiera jak dla mnie „zabójczo stylowy” wokal Captaina Beefhearta (wł. Dona Van Vlieta).


Cała płyta to głównie świeżość, zaskakująca często sowizdrzalska energia i lekkość, szczególnie dla awangardowo-progresywnych rejonów, ale diametralnie różnych od patetycznych dokonań innych grup z nurtu progresywnego, takich jak np. King Crimson. Rockowe schematy, jazzowa inklinacja do improwizacji i pochodząca z muzyki poważnej struktura. Co tu dużo mówić… trzeba posłuchać!

„Większość ludzi nie poznałaby dobrej muzyki nawet gdyby podeszła ona do nich i ugryzła ich w dupę.”
F.Z.


Na koniec słowo o charakterystycznej okładce. Jej projekt graficzny opracował Cal Schenkel. Wykonana w podczerwieni fotografia na frontowej stronie okładki przedstawia wychylającą się z pustego basenu groupie (czyli zapaloną fanka wykonawcy) w mocnym makijażu. Ta dziewczyna, to Christine Frka, znana jako Miss Christine, aktywistka grupy GTOs (The Girls Together Outrageously).


„Najważniejszą rzeczą do zrobienia w twoim życiu jest nie przeszkadzać innym w ich życiu”
F.Z.

ps. Gdzieś, kiedyś znalazłem takie sformułowanie na temat tego rodzaju muzyki, które może zastąpić wszelkie rekomendacje: „Pozostaje nam już jedynie pozbierać szczękę z podłogi, wrócić do siebie, zejść na ziemię i nieco zwolnić…”. :)




niedziela, 25 września 2016

TRAFFIC – John Barleycorn Must Die (Island 1970)

Pole namiotowe na jednym z letnich festiwali w latach 80-tych. Wszędzie kolorowo, wesoło. Letnia aura, słońce i jezioro. Błogi wakacyjny klimat. My, to znaczy grupa znajomych, przyjaciół z dawnych lat (w przypływie kontestacji ;-)), zasłuchani w Zeppelinów, Doorsów i Hendrixa z przenośnego radiomagnetofonu marki Unitra. Czyli całkiem normalnie, bo to przecież legendy starego grania. Tę atmosferę przerywa niespodziewana wizyta pary wyrobionych, nieznajomych hippisów. Może nigdy bym tego nie przywołał z zakamarków pamięci, gdyby nie fakt związany z omawianym dziełem. Całe te wydarzenie utkwiło mi w pamięci z powodu  autentycznie pierwotnego kontaktu z Traffic.
- Słuchacie niezłej muzy. A czy słyszeliście Traffic?
- ??? (w tym miejscy trzeba było zobaczyć nasze oblicze znamionujące osłupienie połączone z zażenowaniem niewiedzy (no niby takie oczywiste, choć nie dla nas!?), a zarazem totalne zaciekawienie.
- Jak nie, to posłuchajcie!
Nasi rozmówcy, tak jak niepostrzeżenie pojawili się, tak też rozpłynęli się w zgiełku pola namiotowego. Nie był bym sobą gdybym po powrocie z wakacyjnej kanikuły nie rozpoczął  poszukiwań wspomnianego Traffic (nawet nie znałem wówczas pisowni tego muzycznego tworu!), Niestety, zapału aby odszukać zagadkowych wykonawców  starczyło mi tylko na kilka nieudanych prób eksploracji wśród znajomych sklepów płytowych czy bratnich muzycznych dusz. Tak oto zagadka pt. Traffic odeszła w mrok zapomnienia. Ponowny kontakt, na całe szczęście zakończony powodzeniem, miał miejsce kilka lat później. I to w sposób jak najbardziej typowy. Kolega po prostu „złowił” omawiany krążek na jednej z warszawskich giełd płytowych. Cóż to było za zauroczenie! Istna miłość od pierwszego usłyszenia :-)


Po latach nasuwa się taka oto myśl wobec tego albumu. Wartościowa, a tak niesłusznie niedoceniona muzyka. Są dobre i złe albumy, są bardzo dobre i  świetne. I jest ten, któremu należy się bezspornie więcej atencji. Najlepiej o jego wielkości mówi to, że po przeszło 46 latach od premiery, nadal w tym albumie da się odkryć coś co jest nieszablonowe, a zarazem błyszczące jak diament. To nie tylko perfekcyjnie wykonana robota, to coś więcej, tchnienie geniuszu podobnie jak w najsłynniejszych utworach asów rockowych klimatów, którzy są w stanie  niezmiennie swoim brzmieniem i klimatem przenieść nas gdzieś w czasie i przestrzeni. Same kompozycje zgromadzone na albumie zdają się mówić wieloma językami muzycznymi meandrującymi wśród różnorodnych stylów. Granice gatunków przenikają się i tkwią w symbiozie, zachowując przy tym  ponadczasową jakość i wyjątkową muzykalność. Są wzorcowym przykładem na to, jak z wdziękiem muzyka powinna się starzeć.

O wielkości tego krążka mówi nie tylko fakt skondensowania kilka różnych stylów muzycznych wzajemnie się uzupełniających. John Barleycorn Must Die to eklektyczna mieszanina rocka, jazzu, bluesa, soulu, a nawet folku spięta w progresywnej harmonii  przyprawionej szczyptą psychodelii. Uwielbiam kiedy przepływa z kompozycji na kompozycję. Łagodnym  strumieniem wielości dźwięków zawierających hipnotyzującą mieszankę brzmień pianina, organów, gitar, saksofonu, fletu, perkusji i czegoś tam jeszcze... Jedynym mankamentem jest tylko to, że nie trwa choćby odrobinę dłużej.

Steve Winwood, genialny młokos obdarzony niebywałym talentem muzycznym. Na początku (już w wieku 14 lat!!!)  jego kariery w 1964 roku był to  The Spencer Davis Group, kolejną „przystanią” okazał się Traffic, a następnym wyzwaniem stał się owiany legendą Blind Faith. W roku 1970, kiedy miał już nagrywać swój solowy debiut roboczo zatytułowany Mad Shadows, ponownie spotkał się w studiu nagraniowym z dawnymi kolegami z grupy Traffic - Chrisem Woodem (saksofon, flet) i Jimem Capaldim (wokal, perkusja, tamburyn i teksty). Ich obecność spowodowała, że Winwood (odpowiedzialny za  wiodący wokal, instrumenty klawiszowe oraz gitary, w tym gitarę akustyczną i basową) porzucił pierwotny pomysł wydania swojej pierwszej osobistej płyty. Niezaprzeczalny wpływ pozostałej dwójki stał się przyczyną ponownej reaktywacji Traffic w postaci albumu JBMD, nagranego w wiejskim domku w Aston Tirrold (hrabstwio Oxfordshire w Anglii), co miało kluczowy wpływ na brzmienia i konstrukcję albumu. Dzięki takiemu sielskiemu fluidowi pozbawionemu presji, zespół rozpoczął penetrować muzyczne obszary, do których wcześniej nie dotarł, ewoluując swój swoisty styl będący połączeniem różnych zacnych muzycznych gatunków. Dobitnym tego świadectwem jest song o wysoce oszczędnej aranżacji. Tytułowiec, który stanowi adaptację tradycyjnej, bodaj pochodzącej z wysp brytyjskich  renesansowej ludowej pieśni, niosącej w przekazie swoiste ostrzeżenie pod hasłem  „zgubne skutki picia wódki” ;-)


Jak prezentują się inne kawałki? Ano przednio!
Pierwszy Glad to przyjemny instrumental zatopiony w  sączące się klawisze, zwiewny saksofon, przenikliwy flet i rytmiczną partię perkusji, zachęca do konsumpcji kolejnych kompozycji. I tak jest do samego końca albumu  poprzez Freedom Rider z ciepłym motywem klawiszy i saksofonu. Organowym i rytmicznym Empty Pages, a także zaopatrzonym w bluesujące solo gitarowe Stranger To Himself, czy z pełnym instrumentalnych zawiłości, zdominowanym partiami organów Hammonda i pianina swobodny Every Mother’s  Son.
Możliwości muzyczne zespołu są imponujące i pozbawione granic. Podobnie jak jego bogate instrumentarium pod batutą lidera i producenta w jednej osobie niezrównanego Winwooda. Utwory zbudowane na mocnych i klasycznych fundamentach, w większości napisane zostały przez autorski duet Winwood – Capaldi w tradycyjnym układzie zwrotka-refren, co wcale nie jest żadnym mankamentem, a wręcz przeciwnie nadaje całości cechy klarownego przekazu. Spreparowane dźwięki, zdają się  wyrastać z pozytywnej atmosfery przyjacielskiego jam session tego szacownego triumwiratu.
Bezapelacyjnie godne bezwzględnej rekomendacji!


czwartek, 1 września 2016

SBB – Memento z Banalnym Tryptykiem (Muza 1981)


Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym
Jabłko mała planeta wszechsadu
Unosisz ją w górę i strząsasz
Wodę i ogień
Może tylko otwieranie granicy między zielenią i bielą
Zagajnik smaku wśród wyrudziałych pól
Córko mała damo z jabłkiem w dłoni
Chytrym zwierzątkiem
Przewrotną łasicą nadziei
Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym
Najłatwiej tu o ocalenie jarmarcznych obrazków
Ojca wypuszczającego strzałę w stronę syna
Kuszonej i kuszącej
Nobliwego wyspiarza
Który na długo odebrał
Ludziom nadzieję oderwania się od ziemi
Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym
Córko
Zabici leżą pośród jabłek w sadzie


Kompozycja centralna na tym wydawnictwie to świadectwo wyjątkowych zdolności autorskiej spółki Józefa Skrzeka-Juliana Matei. Muzyka wspomagana dawką liryzmu wywołuje z pewnością prawdziwe emocje.
Apogeum wspólnych działań artystów w najbardziej interesującym, pierwszym okresie działalności. To nie tylko efekt zawiłej drogi twórczych poszukiwań. Collage’u tygli stylów. 
To zaprawdę jedno z najbardziej imponujących osiągnięć Skrzeka i spółki. Wspaniały dźwiękowy fresk, który ani na jotę nie stracił swojego blasku wbrew mijającym latom. Jednakowoż, kiedyś jak i teraz, porażający siłą wyrazu, czystym brzmieniem instrumentów oraz inwencją melodyczną.

Na albumie mamy genialnie dojrzałe dynamicznie aranżacje. Treść dźwiękowa zdaje się bardziej mięsista w warstwie gitarowej przez to wyraźniej rockowa. Niezapomniane są solówki „Lakisa”, a każde zagranie Sławka Piwowara jest precyzyjnym, a także świeżym uzupełnieniem struktury kompozycji. Frontman, bo tak chyba należy określić Józefa Skrzeka, wywiązał się w swoim debiucie producenta w sposób doskonały. Naładowany twórczą wyobraźnią sprostał wyśmienicie temu wyzwaniu. Dzieło, które może być efektem pracy wyłącznie wielkich artystów, znakomicie dysponujące tempem i dozujące niepowtarzalny nastrój. Muzycy niczym wytrawni malarze nadają barwę, dawkują fakturę oraz światłocień wszystkim stworzonym kompozycjom. O poziomie jaki trzymają poszczególne utwory świadczą wybitne momenty, przywołujące skojarzenia z King Crimson, Pink Floyd, Mahavishnu Orchestra etc. Z całą odpowiedzialnością można postawić nasze polskie SBB w jednym szeregu z tymi gigantami światowego rocka.



Sam album zespolony jest charakterystyczną klamrą dodającą nieco dostojności. Jest to fragment kompozycji muzyki poważnej Johanna Straussa Pochwała kobiet (Lob der Frauen). Po nim naszym uszom objawia się autorski utwór Skrzeka, otwierający ten kalejdoskop muzycznych barw - Moja Ziemio Wyśniona, stanowiący kompendium stylu tria. Od początku potężna dawka totalnej energii. 

Superzasta mieszanka perkusji, klawiszy i gitar. W miarę upływu czasu zmienia się w fragment subtelny, by po raz kolejny przeistoczyć się w iście drapieżny kawałek. Do tego gitarowe, nieziemsko zgrane glissanda, czy solówki Anthimosa i Piwowara. Ich wzajemnie uzupełniające się gitary rozpływają się we wszystkich obszarach dźwiękowej przestrzeni. Łamiąc schematy utartych muzycznych szlaków. Za następny utwór Trójkąt Radości odpowiada dokooptowany do oryginalnego pierwszego składu SBB gitarzysta Sławomir Piwowar. Wirtuozeria czwartego muzyka ukazana w całej krasie! To instrumentalny wolniak. We wstępnej partii akustyczny, w drugiej przeobrażający się z całą mocą w elektrycznie masywniejsze granie. Numer trzeci to pozbawiona partii wokalnej kompozycja nawiązująca do nurtu jazz fusion - Strategia Pulsu, wykreowana przez autorską spółkę perkusisty Jerzego Piotrowskiego i gitarzysty Anthimosa „Lakisa” Apostolisa. Tu również w kulminacyjnej części utwór przeobraża się w bardziej tradycyjne bluesujące granie, za sprawą  sola na harmonijce  Józefa Skrzeka. Na „główne danie” mamy wielowątkową tytułową suitę.


Zwieńczenie wysiłku kreowania wspaniałych dźwięków przez cały kwartet. Fenomenalny przykład stylowego i wyzwolonego grania SBB. Przenikliwemu wokalowi Skrzeka towarzyszą na przemian fragmenty progresywne. Przyprawione ścianą dźwięków instrumentów klawiszowych, ale też ponownie bluesrockowe nuty, obecne za sprawą  gościnnego występu brata lidera, nieodżałowanego Jana „Kyksa” Skrzeka. Całość dopełnia zniewalająca solówka gitarowa Atimosa. Wykorzystana epizodycznie jako tło dźwiękowe w polskim serialu lat 80-tych Jan Serce. Jako suplement na kompaktowej reedycji z 2005 roku, znalazła się jeszcze jedna kompozycja Z których krwi krew moja, w bardziej subtelnej wersji niż pierwowzór pochodzący z płyty Pamięć

Obok wyżej wymienionych muzyków mających decydujący wpływ na kształt muzyki na albumie, pojawili się również gościnnie Alicja Piwowar i Renata Szybka, serwujące oklaski wplecione w jedną z kompozycji. Cały materiał zarejestrowano w Studiu Polskiego Radia w Opolu. Warto zaznaczyć, że autorem bardzo dobrych tekstów był poeta Julian Matej. Właściwie Romuald Skopowski i, co niestety jest mu pamiętane, współpracownik Służb Bezpieczeństwa epoki PRL. Taka oto przewrotna historia związana nie tylko z biografią zespołu, ale i z zawiłymi losami Polaków.


Na przekór upływającego czasu wydaje się, że nic nie jest w stanie zmienić fascynacji „Szukaj, Burz, Buduj” (SBB) swoimi instrumentami. Niegasnącej pasji grania, co najlepiej odzwierciedlił niedawny występ grupy w puławskim Domu Chemika, na którym z nieodpartym zachwytem miałem sposobność być i obcować z brzmieniem wciąż nieskończonych kreatorów mistrzowskiej nuty.

Don’t Stop Silesian Blues Band!


czwartek, 14 kwietnia 2016

PAT METHENY GROUP - Pat Metheny Group (ECM 1978)

„Gdybyś miał przekonać kogoś do słuchania jazzu, jakbyś to zrobił?
Zagrałbym. Do jazzu nie trzeba przekonywać słowami”.

W ten sposób mocarz gitary jazzowej odpowiada i zachęca do zgłębienia misternej ścieżki szalenie złożonego muzycznego gatunku. Dla którego, głównym źródłem harmonii melodycznej stała się swobodna improwizacja osadzona w schematach zdefiniowanego muzycznego ładu. Bez względu na czas powstania kolejnych płyt, które w zamyśle twórcy wydają się jakby jednym długim, acz podzielonym jedynie na rozdziały albumem. Jednocześnie wymagającym niezwykle delikatnych, zwykle pracochłonnych zabiegów kompozytorskich. Ale czego nie robi się dla pasji swojego życia, jak w przypadku Metheny’ego, którego rozpoznaje się momentalnie po szczególnym brzmieniu. Co ciekawe, używa on wielu różnych instrumentów, od akustycznych gitar aż po gitarowe syntezatory. A efekt pozostaje niezmiennie zadziwiający i jest to najlepszym dowodem, że tembr muzyki wypływa z jaźni i dłoni, a nie z instrumentu. Nad muzyką Pat panuje absolutnie, choć proces tworzenia porównuje do snu, gdzie po przebudzeniu, wyśnione i ulotne, często genialne wątki, bardzo trudno poskładać w całość. Zresztą płyty Pat Metheny Group są dowodem, jak daleko w muzycznej przestrzeni posunął się ten artysta – z jednej strony to, co wbrew pozorom najtrudniejsze: niebanalne melodie, przyjazne nawet dla nieobytych z jazzem, z drugiej strony wysublimowana faktura aranżacyjno-rytmiczna. Wszechstronność Pat Metheny jest niemal nieporównywalna z innymi muzykami. Wygląda na to, że po mistrzowsku udaje się mu mieszanie stylów w sposób naturalny i elegancki, ale zawsze wiernie wobec własnych intencji kreatywności. Łączy wirtuozerię z dostępnością, co powoduje, że muzyka „Pat's handmade” jest miła dla przeróżnych melomanów, stąd jego popularność, nawet wśród ludzi nie związanych bliżej z muzycznym gatunkiem rodem z Nowego Orleanu. 






Ponownie mój wehikuł czasu wędruje 30 lat wstecz do radiowej audycji zatytułowanej „Wieczór Płytowy”, nadawanej w Programie 2 Polskiego Radia, gdzie muzykę prezentowało dwóch Tomków. Tomasz Szachowski oraz nieodżałowany Tomasz Beksiński. Zawsze w niedzielę do północy, a nazajutrz brutalna poranna pobudka (brrrr!), aby oczywiście nie wyspanym rozpocząć mozolny czas edukacji. No i dochodzimy do sedna sprawy czyli tzw. otwieracza - kompozycji zespołu Pat Metheny Group - San Lorenzo, który stał się znakiem rozpoznawczym, a zarazem sygnałem zapraszającym do tejże audycji. Ach co to były za emocje! Przysłowiowa łezka się w oku kreci! Trzeba pamiętać, że powszechny dostęp do muzyki z całych albumów w tamtych czasach był dosyć ograniczony, a posiadanie oryginalnych wydawnictw w postaci płyt analogowych, kaset magnetofonowych czy będących wówczas absolutną nowością płyt CD, stanowiło nie lada wyzwanie! Stąd takie cotygodniowe oczekiwanie na emisję tego programu. Jeszcze jedno skojarzenie związane z prezentacją płyty kompaktowej, będącej wówczas gwarantem sterylnej jakości. Wojtek Mann głoszący znamienne pytanie, czy może posmarować tę płytę nawet marmoladą, a potem wytrzeć, i ona będzie wciąż grała tak jak przedtem? I żeby było weselej - w konsekwencji radiosłuchacze telefonowali, aby puszczać więcej płyt „kontaktowych” ;)

Rzut oka na okładkę. Biel. A na niej jedynie imiona i nazwiska muzyków. Sterylność i czystość. Klarowność muzycznych intencji. Ta obwoluta bezbłędnie oddaje to co ukryte i zapisane wewnątrz.


Styl wyrażony na tym krążku, mimo młodego wieku twórców (Pat Metheny Group) świadczy o warsztatowym wyrobieniu i błyskotliwości. A zadziwiająco, jak na jazz rock, melodyjna i rewelacyjnie zbalansowana muzyka, płynie swobodnie niczym wartki potok przez wrażliwe organy słuchowe odbiorców. O najsłynniejszym San Lorenco wspomniałem, a kolejne utwory Jaco czy Phase Dance to także kapitalne, wpadające w ucho kawałki. Te i inne kompozycje choć dosyć spokojne, a nawet ugrzecznione niosą ze sobą pięknie zharmonizowane, wręcz kojące dźwiękowe tematy. Nic tylko zamknąć oczy i dać się zatopić w tej dźwiękowej substancji. Kolejnym punktem świadczącym o mocy tego dzieła jest to, że każdy instrument ma swoje przysłowiowe „5 minut” i co najważniejsze, wszystkie są na tym samym poziomie ważności. Swoją interpretacją instrumentaliści naprawdę tchnęli nowe życie w pozornie ograny jazzowy gatunek. Słuchacz mimowolnie koncentruje się za każdym razem na innym instrumencie, który zawsze odsłania coś nowego. To brzmi jak ożywcza manna z nieba! Przystępność, zmieszana z techniką, sprawia, że ten album jest ciekawy dla każdego rodzaju uszu. Zaś lider w osobie Metheny’ego oferuje bardzo ciepłe, osobiste brzmienie swoich gitarowych fraz oraz niekonwencjonalne progresywne harmonie gdzieniegdzie doprawione niepokojącymi i dynamicznymi instrumentalnymi zrywami. I tak jest od początku do samego końca. Pełną parą!
I nie jest żadną tajemnica, to że jądrem całego przedsięwzięcia jest przywódca całego artystycznego zamieszania, wirtuoz jazzowej gitary, Pat Metheny obsługujący 6 i 12 strunową gitarę elektryczną i akustyczną oraz jego muzyczna wataha w osobach:
Lyle Mays - fortepian, syntezator Oberheim, Autoharp
Mark Egan – bezprogowa gitara basowa
Danny Gottlieb – perkusja.

Kończę tym co doskonale pasuje do przesłania Metheny'ego i jego albumu z rocznika 1978. Sącząca się z głośników opowieść z tej białej płyty działa często jak kompres na duszę, ciało i umysł. I jak twierdzi muzyk i kompozytor Patryk Zakrocki „Współczesna cywilizacja czyni nas praktycznie głuchymi. Tymczasem świadome słuchanie może nam pomóc rozpoznać przyczyny naszego samopoczucia”

Życzę prawdziwie terapeutycznych doznań podczas wchłaniania tej szlachetnej, instrumentalnej iluminacji.



czwartek, 3 września 2015

KEEF HARTLEY BAND – Halfbreed (Deram 1969)

John Mayall kilka lat temu napisał na swojej stronie internetowej:
„(27.11.2011r.) Mam smutną wiadomość. Keef Hartley zmarł wczoraj w wyniku powikłań po medycznym zabiegu. Kiedy myślę o wszystkich wspólnych przygodach jakie mieliśmy na przestrzeni lat, wydaje się prawie niemożliwe, że mój wieloletni przyjaciel nie będzie już pojawiać się w żadnym z moich zespołów. Jego poczucie humoru i miłość do życia zawsze pozostanie w moich myślach jako wyjątkowe wspomnienie. Mój Przyjacielu, zawsze będę za tobą tęsknił.”
Dziwne wrażenie odnosi się podczas odsłuchiwania płyty takiej jak ta, gdy świat dowiaduje się o śmierci jednego z muzyków, twórców tych niezapomnianych nut. To troszkę jak zapalenie świeczki ku pamięci zmarłego... Często dopiero po tym, gdy uzmysłowimy sobie, iż muzyk nigdy więcej nie zagra już żadnego dźwięku, zdajemy się doceniać to, co dotychczas nam dał. A Keef Hartley swoimi płytami uraczył sporą dawką radości. Uważany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli jazz-rocka. Karierę zaczynał jako następca Beatlesa, Ringo Starra w Rory Storm and The Hurricanes, a potem występował również w grupie Bluesbreakers Johna Mayalla. W 1968 r. założył swój własny zespół, z którym wystąpił nawet na legendarnym festiwalu w Woodstock.

Tak, w telegraficznym skrócie można przedstawić sylwetkę tego niezwykle błyskotliwego, acz niedocenionego artysty. Barwnego muzyka - perkusisty o wielkiej charyzmie. Dla którego punktem wyjścia był jazz, a miejscem docelowym szeroko pojęty rock z domieszką bluesa. Ten, totalnie zakręcony na punkcie kultury północnoamerykańskich Indian, obywatel (stąd charakterystyczna okładka omawianej płyty) uraczył muzyczny świat paroma, więcej niż przeciętnymi, albumami.
Wybrałem nieprzypadkowo debiut Jego autorskiego zespołu. Halfbreed Keef Hartley Band to jeden z najlepszych brytyjskich albumów bluesowych w historii. Stanowczo niedoceniony. Podobno nagrany w zaledwie trzy dni. Zrobiony przez niebanalnych muzyków. Sekcja dęta wywodziła się z Bluesbreakers Johna Mayalla. Dołączył do nich nowozelandzki basista Gary Thain. Towarzyszyli im, gitarzysta Spit James oraz klawiszowiec Peter Dines, wyprawiający niebywałe rzeczy na organach Hammonda. Całości dopełnił śmigający na wiośle Miller Anderson, który chyba po prostu urodził się by śpiewać bluesa! Obdarzony niezwykle wyrazistym głosem, niosącym ogrom siły, emocji i uczucia. Dodatkowo, sekcja dęta wzmocniła brzmienie zespołu, która na tej płycie składała się z najlepszych trębaczy Wielkiej Brytanii: Henry’ego Lowthera i Harry’ego Becketa i saksofonistów Lyna Dobsona i Chrisa Mercera. Ten nonet posiadał ogromny potencjał i biorąc pod uwagę wartość jego muzycznych ogniw, był to prawdopodobnie najlepszy wówczas "mały Big Band".

Co najważniejsze, wrażliwe bębnienie lidera spinało klamrą i jednocześnie napędzało całą muzykę, poprzez fantastycznie, dobrze napisane i znakomicie zaaranżowane utwory. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że jednym z wielbicieli rzemiosła Keffa Hartleya, stał się perkusista punkowego(!!!) The Clash - Topper Headon. A „Mieszaniec” (bo tak potocznie tłumaczyć można tytuł tej płyty) stał się jego ulubionym albumem.
(Life is brutal). Niestety prawdziwy artysta, a nie komercyjny tandeciarz, zazwyczaj nie ma co do garnka włożyć. Po kilku latach, pozbawiony należytego menadżerskiego wsparcia, Hartley powrócił do rodzinnego Preston. Pracując jako stolarz, wyłącznie incydentalnie udzielał się na lokalnych muzycznych scenach.


 










piątek, 17 lipca 2015

BILLY COBHAM – Spectrum (Atlantic 1973)

„Sam instrument, którym się posługuję, także może być inspirujący. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że perkusja i poezja mają sporo wspólnego. Cały czas uczę się unikać uderzeń na bębnach, które niczego nie wnoszą, rezygnować z pokusy efekciarstwa. Perkusja to nie kartoflisko. Od gadulstwa ważniejsze są cisze pomiędzy dźwiękami i puste miejsca pomiędzy słowami.”

Ta myśl Marcina Karnowskiego - perkusisty zespołów Brda, Variete i 3moonboys,  trafnie ujmuje podejście Billy’ego Cobhama do swojego rzemiosła. Muzyka - perkusisty. Wielkiego  artysty. Klasyka Jazz Fusion.

Ależ on gra na tych „garach”! Przecież ma tylko dwie ręce! Jak często zdarzają się tacy perkusiści? Ilu jest takich drummerów? Na pewno jest taki jeden! Perkusista fenomen. Maszyna. Perkusista obstawiony imponującą liczbą bębnów i talerzy, a energia z jaką gra, biorąc pod uwagę ograniczenia jako człowieka, robi duże wrażenie. Przez cały czas trwania płyty jest niezmordowany. Oczami wyobraźni widzę jego zaciśnięte oczy i mimikę twarzy świadczącą o pasji z jaką oddaje się grze. Raczy karkołomnymi zagrywkami, w których prezentuje pełnię swoich możliwości. Jak głosi legenda w pewnym momencie gra nawet czterema pałeczkami z ogromną precyzją i w bardzo szybkim tempie.
Zaprawdę, jak u licha On to robi? To szalony Billy Cobham. Diabeł wcielony, rytmiczny potwór i jednocześnie wirtuoz . Artysta, który zmienił pogląd na rolę perkusji w muzyce. Z instrumentu rytmicznego będącego dopełnieniem gry zespołowej, wysforował jego rolę na pierwszy plan. Ukazał niespotykany wcześniej charakter perkusji. Przefiltrował  ją przez swój fenomenalny talent i niesamowitą inwencję. Odblokował wszystkie pokłady możliwości bębnów. Zerwał schemat dotychczasowego, można rzec, zachowawczego i tradycyjnego podejścia do perkusji. Ta muzyka to istna radość i szczęście. Antydepresant. Fontanna  radości. Tryskająca świeżość. Po prostu ponadczasowa! Nastrój tego albumu jest wszechstronny, zawierający chwile zarówno delikatności i agresywności. Taka amplituda, huśtawka, którą ciężko zaszufladkować. „Do tańca i do różańca” jak to się potocznie mówi. Muzykalność na tym albumie jest intensywna, każdy współtwórca tego projektu przyczynił się do naprawdę rewelacyjnego efektu synergii. Ale pojechałem…hmm. Posłuchacie to przyznacie rację!

 „Spectrum” to debiutancki solowy album Billy’ego Cobhama jako kompozytora, który prowadzi nas przez terytorium mariażu wyzwolonego jazzu z dzikim rockiem. Określa i scala to tytuł płyty - Spectrum - czyli mozaika różnorodnych klimatów. Intrygujących do samego końca. Zagranych nadzwyczaj  żywiołowo z polotem, emocjami i beztroskim luzem.
Chociaż Cobham napisał wszystkie utwory i był niekwestionowanym liderem na tym albumie, to znaczącego kolorytu dodają pozostali muzycy. W pewnym sensie longplay jest faktycznie wspólnym wysiłkiem Cobhama, Hammera, Sklara, Bolina oraz innych muzyków sesyjnych pod batutą autora. Nadzwyczaj spójnym, pomimo różnorodności muzycznej materii.  W tym względzie na szczególną uwagę zasługuje gitarzysta Tommy Bolin (muzyk, który wkrótce dołącza do Deep Purple). To jakby punkt zwrotny w jego karierze określający jego styl, kiedy okazuje bez ograniczeń swój talent, zdolności i umiejętności gry na gitarze. Nie do końca spełniony gitarowy wirtuoz. Utracjusz, który niestety później traci swoje życie przez heroinę. Znaczący wkład w ostateczny kształt tej muzyki ma również emigrant z Czechosłowacji z 1968 roku – klawiszowiec Jan Hammer. Znakomicie przyprawia ten muzyczny pejzaż swoim niezaprzeczalnym, gustownym stylem.

„Spectrum” został wydany w październiku 1973 roku i od razu uderzył w przemysł muzyczny jak grom z jasnego nieba. Mając imponujący wpływ zarówno na  jazz i rock. Nagrania z tej płyty brzmią szalenie aktualnie. Przekraczają swój czas. Nieśmiertelny rezultat  muzycznego mityngu. Pozostaje tylko żal, że już dzisiaj nie nagrywają takich płyt.

Na zakończenie powiem, iż projektodawcą okładki płyty był nasz rodak, Stanisław Zagórski. Jeden z współtwórców Polskiej Szkoły Plakatu. Warto wspomnieć, że był autorem projektów okładek legendarnych wykonawców takich jak The Velvet Underground, Cream czy Aretha Franklin.