Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1968. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1968. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 grudnia 2017

TAJ MAHAL – Taj Mahal (Columbia 1968)

„…ostatecznie to nie my gramy muzykę, to ona gra nas.”
Taj Mahal

Co to za facet? Henry Saint Clair Fredericks, znany bardziej jako Taj Mahal? Zdawkowa odpowiedź jest nierealna! Doraźnie można go nazwać pieśniarzem ludowym obsługującym długą listę wszelakich instrumentów. Oprócz tego twórcą muzyki do filmów, ale też  producentem muzyki wielu wykonawców. Skądinąd mentorem rzeszy artystów, dla których blues stał się punktem odniesienia. Podobno zapalonym wędkarzem, muzycznym komiwojażerem, ale również koneserem cygar. Jakby go nie nazwać, czy tym samym zaszufladkować jego osobę i twórczość, to i tak nic nie jest stanie oddać intensywności, żaru i artystycznego aksjomatu promieniującego z jego niejednorodnej muzyki. Choć omawiana płyta i tak jest bardzo spójna, ze względu na bliski charakter bluesowej nuty źródłom inspiracji Taja.

Urodził się w „czarnym” Harlemie Nowym Jorku. Dorastał w Springfield w stanie Massachusetts. Jego ojciec był jazzowym pianistą, kompozytorem pochodzącym z Jamajki. Natomiast mama była nauczycielką śpiewającą gospel i pochodziła z Karoliny Północnej. Żeby tego było mało, to jego dziadek (ojciec matki) poślubił kobietę z karaibskiej wyspy Saint Kitts. Jak nie trudno antycypować, taka scheda muzycznych korzeni i kulturowa eklektyczność jego rodziny nie mogła nie mieć decydującego wpływu na obraną drogę muzycznych eksploracji.
Słuchanie pierwszej płyty Taja to rzeczywiście czysta przyjemność dla wielbicieli bluesa. Widać od razu, że wspólna gra muzyków, obecnych na sesji nagraniowej, sprawiała im niekłamaną przyjemność. Wydaje się, że wszyscy traktowali swoje role całkiem poważnie i z należytą uwagą. Ale też każdy z osobna obecny w studiu, chciał choć odrobinę popisać się jakąś instrumentalną sztuczką, niebanalnym zagraniem. Widać w zespole jakby zdrową rywalizację o to, kto jest lepszy, kto więcej da całemu projektowi. Zdaje się, że wzajemnie się nakręcali udanymi zagraniami. To oczywiście pod wiodącą batutą samego Taj Mahala.

Debiutujący tym albumem muzyk, trzyma w ryzach grupę, w zamyśle opracowując dla niej oryginalny i dobrze działający system bluesowej gry. Sam lider oczywiście ma w nim sporo miejsca do pohasania, ale u jego boku podąża cała ekipa instrumentalistów, gotowych na nowe muzyczne wyzwania. Wsłuchując się uważnie w muzykę z płyty, nieodparcie odnoszę wrażenie, że Mahal jak na lidera przystało, w każdym elemencie zazwyczaj ma przewagę w inwencji kreowania naprawdę świeżych dźwięków. Trwając w korzeniach bluesa, dodaje trochę własnej wyobraźni, aby w efekcie uzyskać wyborną miksturę. Przy tym ma dobrą technikę i ten przyciągający z lekka wyrafinowany muzyczny luzik. Z miejsca zaraża swoistym entuzjazmem. Zachęca do zabawy, tańca, a czasem i śpiewu. I tu nasuwa się spostrzeżenie. Jeśli jesteś wystarczająco osłuchany w bluesie, to z pewnością zdajesz sobie sprawę, że geniusz niektórych graczy nie jest tak pokaźny w ich oryginalności. Raczej czyjąś wielkość można mierzyć wyłącznie tym, w jaki sposób rekonstruuje i rewitalizuje klasykę gatunku. Bo jak powiadają w bluesie już wszystko zostało wymyślone.
Od pierwszego słuchania, proponowana dawka muzyki  z tego krążka, przypadła mi całkowicie do gustu. Przepełniona czystą bluesową muzyką i pozornie wtórną, może czasem schematyczną, zalatującą naftaliną, ale w jego wykonaniu zgoła witalną i wprost żywiołową. Mieniącą się słynnymi melodiami bluesowymi, z których wydobywają się świeże, żywe i ciekawe wersje z tak oczekiwanym, korzennym feelingiem.

„...Jest wiele odmian muzyki, ale zawsze potrzebujesz kamienia węgielnego, na którym możesz potem budować wszystko. A tym kamieniem jest właśnie (akustyczny) blues”.
Taj Mahal


Przy całej swojej prostocie jest to niezwykle nieszablonowa muzyka. Charakterystyczne akordy i zagrywki znamionujące gatunek (Leaving Trunk), proste ballady o miłości i stracie. Czasem pełne niewymownej nostalgii, w tle opowieści o rzezimieszkach, grzesznikach i wszelkiej maści włóczykijach. Ale jest też głęboka,  wciągająca muza, stawiająca słuchacza wpół drogi, gdzieś pomiędzy głębią amerykańskiego południa, a gwarem chicagowskich spelunek i innych tego typu przybytków. Mamy skoczne bluesiska, jak i akustyczne, żywiczne, melodyjne przekazy. To wciąż tętniąca życiem  muzyka ludzi, biegnąca w krwiobiegu prawdziwych bluesfanów. Debiutancka płyta zatytułowana po prostu  Taj Mahal, ujrzała światło dzienne w 1968 roku.

Taj zaśpiewał i grał na gitarach akustycznej, elektrycznej, hawajskiej oraz harmonijce ustnej, a na gitarze i fortepianie pogrywał Jesse Ed Davis, odciskający swoje piętno na tym albumie - Ry Cooder śmigający na gitarze i mandolinie, Bill Boatman także na gitarze i do kompletu, trzymająca wszystko w miarowych ryzach, sekcja rytmiczna w osobach basisty Jamesa Thomasa i perkusisty Chucka Blackwella. Dla tych, którzy nigdy nie mieli okazję wysłuchać tej płyty, to znakomitym przykładem na to co wymieniłem wcześniej, jest świetna wersja Statesboro Blues, autorstwa Blinda Willie McTella. Pokazująca, że proponowana przez The Allman Brothers Band, nie musi być tą najlepszą wersją.

Statesboro Blues
Wake up mama, turn your lamp down low
Wake up mama, turn your lamp down low
Have you got the nerve to drive Papa McTell from your door
My mother died and left me reckless
My daddy died and left me wild, wild, wild
Mother died and left me reckless
Daddy died and left me wild, wild, wild
No, I'm not good lookin'
I'm some sweet woman's Angel child
You're a mighty mean woman, to do me this a way
You're a mighty mean woman, to do me this a way
When I leave this town, pretty mama, I'm going away to stay
While I loved a woman, better than even I'd ever seen
I once loved a woman, better than even I'd ever seen
Treat me like I was a king and she was a doggone queen
Sister, tell your brother, brother tell your auntie now
Auntie tell your uncle, uncle tell my cousin now, cousin tell my friend
Goin' up the country, mama, don't you want to go?
May take me a fair brown, may take me one or two more
Big Eighty left Savannah, Lord, and did not stop
You ought to saw that colored fireman when he got that boiler hot
You can reach over in the corner mama and hand me my travelin' shoes
You know by that, I've got them Statesboro blues
Mama, sister got 'em, auntie got 'em
Brother got 'em, friend got 'em, I got 'em
Woke up this morning, we had them Statesboro blues
I looked over in the corner, grandpa and grandma had 'em too

Chekin’Up On My Baby, czy energetyczny blues w postaci Celebrated Walkin 'Blues, to z innymi kawałkami różnych autorów (dzisiaj już klasykami bluesa) prawdziwe świadectwo tego, że Taj wszedł w wielki świat muzyki z potężnym wykopem. Potwierdza, że jest jednym z największych orędowników i profetów bluesa. Oddającym hołd poprzednikom, ale ufnie spoglądający w przyszłość rozwoju gatunku. Co doskonale słychać na późniejszych dokonaniach, gdzie w sposób trafiony zestawia ze sobą różne style: blues, cajun, gospel, bluegrass. Nawet hawajskie, afrykańskie i karaibskie muzyczne tradycje nie są mu obce. Muzyka wybrzmiewa jego głosem w nad wyraz barwny sposób. Raz ma posmak najczarniejszego bluesa z delty Misissipi (The Celebrated Walkin' Blues), kiedy indziej ekspresję mistrzów soulowego zaśpiewu a’la James Brown (Everybody's Got To Change Sometime).

Nie na darmo zresztą wielbiciele określili artystę muzycznym alchemikiem. Ale nie tylko fani szczerze pochlebiali Mahalowi. Sam wielki Jimmy Page powiedział: Jeśli nie możesz zamknąć sesji zaproś do studia nagrań Taj Mahala, a on w parę minut dokończy to, z czego ty w ogóle nie zdawałeś sobie sprawy, że istniej.



piątek, 14 kwietnia 2017

SIMON & GARFUNKEL, DAVE GRUSIN ‎– The Graduate, Original Sound Track Recording (Columbia 1968)

THE GRADUATE - reż. Mike Nichols (Embassy Pictures 1967)

"What happened between Mrs. Robinson and me was nothing. It didn't mean anything. We might just as well have been shaking hands." *
Benjamin Braddock

Jakby tu zacząć? Żeby nie popaść w schemat. Przecież to kultowy obraz amerykańskiego kina! Rewelacyjna gra aktorów poparta pełnymi brawury zwrotami akcji oraz kapitalnymi i często błyskotliwymi dialogami. Nieziemski scenariusz i wybitna reżyseria. I tak dalej, i tak dalej... Pomimo próby ucieczki od tego typu sloganów trudno nie oprzeć się podobnym odczuciom krytyków w ich bałwochwalczym tonie. Chociaż bym się zaklinał, to niewątpliwie bardzo ciężko nie poprzeć wielu wyrazicieli podobnie pozytywnych opinii wobec tego filmu. Właściwie dzieła filmowego przez wielkie D!

„Absolwent” stanowi jeden z pierwszych filmów kontestacji lat sześćdziesiątych. Film mówi o niewidzialnym murze dzielącym pokolenia. To opowieść o młodych, wkraczających w dorosłe życie jednostkach, uzurpujących sobie prawo do suwerennych poglądów. To także w puencie, niezależna wizja młodego człowieka próbującego żyć na własną rękę, co powoduje, że jest niezmiennie uniwersalnym i wciąż ponadczasowy dla ludzkiego żywota. To nietrywialna, obyczajowa opowieść o zawiłych i niejednoznacznych relacjach międzyludzkich, która mimo że powstała już pół wieku temu, odważnie opiera się próbie czasu i wciąż wzbudza emocje u kolejnych generacji widzów. To coś więcej niż idea, którą niesie fabuła. To również walory reżyserii, wyborna kreacja Anne Bancroft (Mrs. Robinson) i Dustina Hoffmana (Benjamin Braddock).

Wiodącym motywem fabuły są dwa odrębne światy zachodzące na siebie. Z jednej strony główny bohater, świeżo upieczony absolwentem college’u stojący u progu faktycznie dorosłego życia. Jednak to samo życie pełne hipokryzji okazało się prawdziwą szkołą przetrwania. Natomiast z drugiej strony funkcjonuje mieszkająca w sąsiedztwie żona wspólnika rodziców Benjamina. Zblazowana, majętna i podstarzała pani Robinson, nie znajdująca satysfakcji we wspólnym życiu u boku męża. Poszukująca „niezdrowych” wrażeń, skutecznie uwodzi młodego absolwenta elitarnej szkoły. Odarty z niewinności młodzieniec stara się sprostać wszystkim oczekiwaniom pani w średnim wieku. Wkrótce zaczyna dostrzegać sztuczność i zakłamanie niemoralnych dorosłych. W końcowym etapie romansu, przebiegła i konformistyczna sąsiadka dowiaduje się, że jej młody adorator, nie do końca pozbawiony wrażliwości, darzy prawdziwym uczuciem miłości jej… córkę(!) w rolę której wcieliła się urocza Katherine Ross. Niezły ambaras! Trzeba przyznać.


Gwoli uzupełnienia warto podać kilka ciekawych informacji towarzyszących filmowi. Kinowy Absolwent to w istocie ekranizacja powieści Charlesa Webba. Za prawa do adaptacji na potrzeby filmu, którego producentem okazał się Lawrence Truman, zapłacono kilkadziesiąt lat temu zaledwie jeden tysiąc dolarów. Trzeba przyznać, że niewielka to suma w stosunku do renomy jaką osiągnął film. Żeby tego było mało - początkującego aktora, Dustina Hoffmana, z dnia na dzień uczynił gwiazdą wielkiego formatu. Natomiast Mike Nichols stał się dzięki filmowi jednym z najbardziej cenionych i wziętych reżyserów Hollywood. Wyraźnym plusem filmu są także pełne dynamiki, doskonale komponujące się z postawą i ekspresją głównych postaci filmu, zdjęcia autorstwa operatora Roberta Surteesa. Ponadto Absolwent otrzymał aż 6 nominacji do Oscara, w kategorii film, aktor, aktorka, aktorka w roli drugoplanowej, scenariusz adaptowany, zdjęcia, z czego uzyskał jedną statuetkę za najlepszą reżyserię. Dodatkowo zgarnął aż 25 nagród w różnych innych plebiscytach! W tym główną nagrodę Grammy za najlepszą oryginalną ścieżkę dźwiękową napisaną dla filmu kinowego.

Wielkim plusem filmu jest jego oprawa dźwiękowa. Głównym autorem soundtracku jest duet Simon & Garfunkel, któremu praca przy filmie przyniosła olbrzymi rozgłos i popularność. W zasadzie ich wkład ograniczył się do napisania dwóch nowych piosenek wraz z ich wersjami instrumentalnymi. Pozostałe pochodzą z ich wcześniejszych albumów, które mocno przypadły do gustu Nicholsowi. Typową ilustracją filmową w postaci krótkich etiud zdominowanych przez muzyczną, jazzującą podróż, taką trochę z przymrużeniem oka, niczym z okresu lat 20-tych i 30-tych XX wieku, wspiera ich z kolei Dave Grusin. Pozornie utwory Dave’a wywołują silny kontrast stylistyczny z piosenkami duetu, ale jako frapujące uzupełnienie dźwiękowe i tło do poszczególnych sekwencji filmowych, zdają egzamin celująco. Znakiem rozpoznawczym soundtracku są dwa wielkie przeboje: Sound of Silence i Mrs. Robinson. Brzmienie ciszy pojawia się w filmie aż trzy razy, podczas gdy na ścieżce dźwiękowej pojawia się dwukrotnie. W tym pierwszym przypadku na wstępie usłyszymy oficjalną wersję, z dominującą gitarą elektryczną, wyraźnym basem oraz zapadającą w pamięci perkusją. Kompozycja ta również zamyka album, gdzie aranżacja jest zdecydowanie ascetyczna, posiada przestrzenne wokale oraz pierwszorzędną gitarę akustyczną.


Drugi utwór także pojawia się na krążku dwukrotnie. Pierwszy raz w mniej znanej, uszczuplonej wersji prawie pozbawionej słów, poza nastrojowymi wokalizami. Po raz drugi - z wyeksponowaną rytmizującą gitarą akustyczną w wersji zbliżonej do tej najbardziej znanej singlowej, z odśpiewaną jedną zwrotką utworu. Pełna wersja ukazała się dopiero na wspomnianym, odrębnym singlu i zawładnęła listy przebojów na całym świecie. Jest jeszcze jeden zapadający w pamięci. Scarborough Fair. To tutaj w całej okazałości nastrój i tembr głosów Paul Simona i Arta Garfunkela wraz z wtórującymi im instrumentami, jest iście balsamiczny. Dolatujące delikatne dźwięki cymbałków, dostojność brzmień klawesynu oraz zwiewna gitara, mogą działać jak okład na skołatane zdrowie potencjalnego, niedomagającego odbiorcę. Doprawdy relaksuje bez zbędnych zawiłości. Prosto i dosadnie, lecz z dużą dozą subtelności. (Jak w tej reklamie leku na żołądkowe przypadłości – zdecydowanie i delikatnie ;-)).

Szczerze mówiąc moje nawiązanie do obrazu Nicholsa stało się pretekstem do obowiązkowego wspomnienia muzyki dwóch niebanalnych amerykańskich artystów. To próbka sporych możliwości duetu, zarówno przed filmem jak i po filmie, wspaniale ujęta jest w dość bogatym dorobku płytowym. Tak właściwie każda płyta Simona i Garfunkela zasługuje na szczególną uwagę. Do czego gorąco namawiam. 

And the people bowed and prayed
To the neon god they made.
And the sign flashed out its warning,
In the words that it was forming.
And the sign said,
the words of the prophets are written on the subway walls
And tenement halls.
And whisper'd in the sounds of silence.


* ps. „To, co zaszło pomiędzy panią Robinson a mną, było bez znaczenia. Jak uścisk dłoni”.
Benjamin Braddock