niedziela, 13 listopada 2016

ALAN PRICE ‎– O Lucky Man! - Original Soundtrack (Warner Bros. 1973)


O LUCKY MAN! – reż. Lindsay Anderson (USA/Wielka Brytania 1973)



„Żaden film nie może być zbyt osobisty. Obraz przemawia. Dźwięk podkreśla i komentuje. Rozmiar (ekranu) jest nieistotny. Doskonałość nie jest celem. Styl oznacza podejście do tematu. Podejście do tematu jest stylem. Zakładamy wiarę w wolność, godność ludzką i doniosłość dnia powszedniego...”

         Lindsay Gordon Anderson

Tak właściwie cały czas zastanawiam się dlaczego podjąłem się wspomnieć o tym filmie? Niewątpliwie istnieją bardziej znaczące filmy, a na pewno z bardziej intrygującą muzyką. Zapewne występują w nich gwiazdy kina - odtwórcy ról w przeróżnych pomnikowych dziełach światowej kinematografii. Zaiste było i jest wielu renomowanych reżyserów, którzy dokonali o wiele bardziej chwalebnych, epokowych obrazów filmowych. No i z pewnością niezliczona ilość twórców nagrała o niebo doskonalszą, a zarazem bardziej uznaną ścieżkę dźwiękową, stanowiącą tło dla obrazu kinowego. No właśnie... Sam zadaje sobie pytanie: dlaczego? Może za tym wszystkim stoi głęboko osobiste podejście do tła muzycznego tak nierozerwalnie zespolonego z obrazem Anderssona? Ale do rzeczy. Zapewne nie jest to muzyka jakoś wyrafinowana czy wysoce wysublimowana. Ani tym bardziej przebojowa, choć nie lubię używać takiego określenia. Ale bez dwóch zdań, nie można jej zarzucić krzty pretensjonalności. Jako żywo, wyśmienicie pasuje do tego filmu!


Trzeba przyznać mamy tu niezły, stylistyczny bigos. Niedługie kawałki zahaczające o rocka, ballady, instrumentalne preludia filmowe, a także trudne do zaszufladkowania muzyczne wycieczki w bardzo przeróżne i rozbieżne style. Co mnie się najbardziej kojarzy to wybitnie stylowa angielska nuta. Przebijająca na każdym kroku. Tak jakby od niechcenia. Absolutnie nie narzucająca się. Od tytułowego numeru, aż po jakby wycięte z Monty Pythona wodewilowe dźwięki, które źródło swoje znajdują w dziedzictwie pieśniarzy rewiowych lat 20 i 30 ubiegłego stulecia!

Tak jak jest mocno urozmaicona i ujmująco różnorodna ścieżka dźwiękowa filmu, tak podobnie jawi się charakter mocno niestandardowego filmu. Gatunek trudny do zdefiniowania. Niejednoznaczny. Film muzyczny? Na pewno nie. Choć sceny są poprzerywane piosenkami zespołu dawnego muzyka legendarnych The Animals. Komedia? Też nie, choć momentów powodujących sarkastyczny uśmiech trochę się znajdzie. Raczej szczególny rodzaj mrocznej, cynicznej groteski z wyraźnymi elementami dramatycznego przekazu. Wiele można przypisać filmowi, ale bezapelacyjnie jest to rzecz zdecydowanie dająca dużo do myślenia. Czyli nie jest to obraz z gatunku „zobacz i zapomnij”. Wręcz przeciwnie. Wpisuje się w pamięć i to niezwykle trwale. Dodatkowo widz, którego zazwyczaj nuży przewidywalna akcja, powinien być usatysfakcjonowany tą produkcją z powodu zaskakująco zmieniających się sytuacji.

„Można znieść każdą ilość cierpienia, jeśli da się je potem przerobić na jakąś historię.” Ten cytat duńskiej pisarki Karen Blixen, niezwykle trafnie wyraża ducha filmu Lindseya Andersona

Szczęśliwy człowiek, obraz sprzed 43 lat, będący elementem trylogii filmowej reżysera (If, O Lucky Man!, Britannia Hospital), obrazuje dzieje osamotnionej jednostki osadzonej w ciąg przypadkowych i irracjonalnych wydarzeń. Surrealistyczne wątki jakie pojawiają się w filmie - kobieta karmiąca głównego bohatera piersią w kościele; sprzątaczka rozstawiająca oficerów w schronie na terenie strefy zmilitaryzowanej, (gdzie nie wiadomo dlaczego odnajduje się pierwszoplanowa postać); zwierzę przypięte pasami do szpitalnego łóżka z doszytą ludzką głową - wyłącznie potęgują oryginalny przekaz artystyczny.

Analogicznie jak w innych wspomnianych filmach Andersona, istota ludzka staje w obliczu wszechwładnych, potężnych i bezdusznych molochów korporacyjnych, wobec których zmuszona jest przyjąć postawę konformistyczną. Główny bohater, Mick Travis (tej roli znakomita kreacja Malcolma McDowella), będąc na starcie kariery zawodowej obwoźnym handlowcem kawy, staje się człowiekiem podejmującym najbardziej wyszukane wyzwania w otoczeniu absurdalnej rzeczywistości. Jego postawa jest zbieżna z bohaterami żywcem wziętych z prozy Franza Kafki, którzy za wszelką cenę usiłują wczuć się w trudną rolę self-made mana. Podczas swojej daremnej życiowej drogi podejmuje się misji zmagania z niezwykle odosobnionymi zdarzeniami, mającymi miejsce w świecie współczesnym. Od szpitala, poprzez komisariat policji, więzienie, wojskowe środowisko, aż do studia telewizyjnego. W całej sekwencji zdarzeń (wynikających ze scenariusza) reżyser posiłkuje się szeroko pojętą metaforą. Także licznymi podtekstami skierowanymi do świata rzeczywistego, który wywołuje u odbiorcy niezbyt radosne refleksje. Gdzie niewiele rzeczy i aktywności ma jakikolwiek głębszy ludzki sens. Przy tym pojawia się niewiara w realne szanse przemiany skostniałego ładu społecznego, w którym obojętni krezusi finansowi bywają nazbyt majętni. Ubodzy zbyt biedni, a zarazem słabi, aby cokolwiek rzeczywiście odmienić.


Kończąc wątek filmowy nie można przejść obojętnie obok zawartości muzycznej tego dzieła, o której wspomniałem już w pierwszej części tekstu. Poszczególne kompozycje sprawiają wrażenie związanych z wieloma epizodami ukazanymi na taśmie filmowej. Powiem więcej. Każda nuta doskonale komponuje się z filmem. Jest wprost stworzona dla tego obrazu. Utwory Alana Price’a będące swoistą narracją, z powodzeniem dążą do uzupełnienia zmieniających się ujęć. Ich urokliwe i dyskretne oblicze sprawiają, że zasadnicza waga fabuły pozostaje niezwykle czytelna.

„Jeśli znalazłeś powód, aby żyć, a nie umierać, jesteś szczęściarzem” tak śpiewa Price oddając trafnie sylwetkę centralnej postaci filmu Micka Travisa.

Natomiast tak ode mnie:

Jeśli odnalazłeś trochę czasu, aby zaznajomić się z tym dziełem światowej kinematografii, a nie marnować czasu na program rozrywkowy (Show TV) w rodzaju gniota „rolnik na tropie żony”, jesteś wybrańcem dziesiątej muzy! ;-))

Ps. Pomyśleć, że ścieżka dźwiękowa to tylko dziesięć piosenek trwających w sumie zaledwie niecałe pół godziny. Co ciekawe, a zarazem dość zaskakujące, film w przeciwieństwie do wyżej wymienionej treści dźwiękowej, zajmuje przeszło 3 godziny. Taka ze wszech miar symbioza obrazu i dźwięku nieprzemijalnie zapada w pamięci!