Pluton to film, który podejmuje niełatwy i złożony, niestety nieśmiertelny, temat wojny. Wciąż aktualny w obliczu niekończących się konfliktów zbrojnych w różnych zakątkach świata. Poddający w wątpliwość tego typu działań-interwencji i to bez względu na czas i szerokość geograficzną. Z dużym natężeniem obrazuje zjawisko konfliktów zbrojnych w skali mikro, z perspektywy niewielkiej grupy żołnierzy, a tym samym naturalnie też samej jednostki, czyli pojedynczego żołnierza.
Warto wspomnieć, że zasadnicza różnica między wojną wietnamska, a teraźniejszymi wojnami jest niebagatelna. Wówczas żołnierze wywodzili się z poboru i nader często z przymusu uczestniczyli w wojnie wywołanej przez niepohamowane ambicje polityków. Stąd nietrudno wnioskować, że uczestnicy takich wojen niejako stawali przed faktem. Wnioski nasuwają się same, ale nie będę ich tutaj analizował pod katem wciąż aktualnych konfliktów zbrojnych. Dla tych, którzy dotychczas nie zapoznali się z tym filmem, a pewnie tych jest znikoma ilość, przybliżę nieco tematykę tego kultowego obrazu Olivera Stone’a, reżysera i weterana tejże wojny.
Najważniejszymi postaciami Plutonu, a tym samym osią fabuły, są obserwowanymi z perspektywy szeregowego Chrisa Taylora (Charlie Sheen) dwaj podoficerowie. Brutalny, cyniczny i wyzbyty ze skrupułów sierżant Barnes z głębokimi bliznami na twarzy (w tej roli Tom Berenger), który w sposób jednoznacznie negatywny i pozbawiony odruchów człowieczeństwa zaangażował się w wojnę oraz pozostający na przeciwnym biegunie sierżant Elias (Willem Dafoe), którego okrucieństwa walki zbrojnej nie pozbawiły zdolności empatii. Dwaj mężczyźni, którzy nienawidzą się nawzajem, poprzez losy wojenne skazani są na siebie i bez końca poddani permanentnej konfrontacji.
Przez całą akcję filmu wymienieni podoficerowie toczą własną bitwę o lojalność podległych żołnierzy. Miarą tego, jak dobrze zostały wykreowane te dwie role, jest zrozumienie zdumiewającego okrucieństwa Barnesa i niemal świętej dobroci Eliasza. Każdy z nich swoją postawą przekracza granicę w obliczu zła wojny, pozostając przy tym na przeciwległych biegunach moralności.
Stone zdołał stworzyć wymowny schemat narracyjny w filmie, który w istocie jest konglomeratem psychicznego, fizycznego i moralnego chaosu. Pluton początkowo sprawia wrażenie schematycznej, frontowej walki o przetrwanie żołnierzy, których jedynym interesem jest utrzymanie się przy życiu. Zaś sama wojna kreuje w człowieku takie demony, które w innym uwarunkowaniach są nieobecne. Główny bohater, a jednocześnie narrator Chris Taylor szybko odkrywa, że najtrudniejszą potyczką w wojennej zawierusze, którą musi stoczyć, jest walka z samym sobą – z własnymi słabościami, strachem, gniewem i wycieńczeniem, a w konsekwencji moralnym wyborem między dobrem a złem.
W czasie całego seansu napięcie narasta i nie ustępuje aż do samego dramatycznego finiszu. Pozostawiając widza w emocjonalnym uścisku wojennej traumy.
Jak często bywa w podobnych filmach, tak też w Plutonie ścieżka dźwiękowa ma nawiązywać do czasów, w którym toczy się akcja, większość utworów to „piosenki z tamtej epoki”. Są wśród nich takie kompozycje jak oda do utraconej miłości Tracks of My Tears Smokeya Robinsona, porywający psychodeliczny White RabbitJeffersona Airplane oraz standard Arethy Franklin Respect. Hymn Otisa Redding (Sittin' on) The Dock of the Bay, a także bujający Groovin'The Rascals, czy podobnie nośny Hello I Love You grupy The Doors. No i te monumentalne, a zarazem przejmujące Adagio For Stringsw wykonaniu The Vancouver Symphony Orchestra przywołujące niezapomniany dramatyczny finał obrazu Olivera Stone’a, gdzie ranny sierż. Eliasz w otoczeniu huków eksplozji i trzaskiem płomieni w tle bezskutecznie walczy o życie.
Warstwa muzyczna to kompilacja utworów doskonale uzupełniających ten dramatyczny, ważny film, będący głosem pokolenia, któremu przyszło żyć w okresie burzliwych lat sześćdziesiątych. Wszystkie kawałki zgromadzone na ścieżce dźwiękowej idealnie korespondują z fabułą i atmosferą filmu i trafnie dopełniają klimat całości. Jestem przekonany, że amerykańscy żołnierze będący bezpośrednimi uczestnikami wojny wietnamskiej nieraz słyszeli te wszystkie dźwięki i melodie dobiegające z radioodbiorników, tam gdzieś w dalekiej wietnamskiej dżungli…
„Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów.” G.W.F. Hegel
Ostatnio „odkurzyłem” takie twierdzenie słynnego niemieckiego filozofa. Sentencja może służyć jako komentarz do rozmaitych sytuacji. Sięgnąłem po nią z powodu filmu, a właściwie historii, która jest osnową scenariusza do filmu Alana Parkera – The Commitments. To nie mogło się udać?! Bo jakim to trafem ludzie z całkiem odrębnych dzielnic Dublina, w różnym wieku, często odmiennych środowisk, z różnym życiowym bagażem, pozbawieni wsparcia jakichkolwiek profesjonalnych managerów, spotykają się w jednym miejscu i czasie, tworząc tak klawą ferajnę? Z logicznego punktu widzenia to prawie mało prawdopodobne. Co sprawiło, że tak się stało? Odpowiedź nie wydaje się trudna. To najzwyczajniej miłość do muzyki!
Taka dygresja. Właściwie ta muzyka nie jest tak wiekowa, żeby klasyfikować ją jako „stare granie”. Jednak niekoniecznie, bo mimo, że została zarejestrowana na potrzeby filmu na samym początku lat 90-tych, to na warsztat zostały wzięte przeważnie klasyki soulowe z lat sześćdziesiątych. Sądzę, że ścieżka dźwiękowa, jak zresztą cały film, to także hołd tamtym ujmującym utworom. Kompozycjom, które naturalnie stały się w większości klasykami muzyki soul i rythm&blues. Proszę nie mylić ze współczesnym R'n'B, bo za tym nie przepadam.
Sam film okazał się niekwestionowanym sukcesem. Krytycy filmowi docenili muzykę, kreacje aktorskie i oczywiście dominujący sytuacyjny humor. Trafnie określając „Zobowiązania” jako „żywiołową, zabawną i pełną błogości odą do mocy muzyki”. Zbieżne odczucia podzielała też widownia zasiadająca licznie w salach kinowych. Film zaowocował dwoma albumami ze ścieżką dźwiękową wydanymi przez MCA Records. Pierwszy osiągnął status platynowej płyty. Drugi wspiął się na miejsce przeznaczone dla złotej płyty.
Film zaraz po premierze w 1992 r. zgarnął nagrody podczas celebry British Academy Film Awards, triumfując w czterech z wszystkich sześciu kategorii: za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszy scenariusz adaptowany oraz najlepszy montaż. Natomiast w Hollywood otrzymał nominację do Oskara również w tej ostatniej kategorii. Można powiedzieć, że z miejsca stał się filmem kultowym. Ponadto jest uważany za jeden z najlepszych w całej irlandzkiej kinematografii!
Nie będę opowiadać tym razem fabuły tego bezpretensjonalnego i zabawnego filmu. Spoilerowaniu w tym przypadku mówię stanowczo: Nie!
Zaznajomienie się z historią zapisaną na celuloidowej taśmie pozostawiam widzom. Wspomnę tylko, że akcja filmu rozgrywa się w przeważnie nieubogich dzielnicach Dublina i opowiada o młodym fanatyku muzyki, który gromadzi grupę młodych ludzi pochodzących z klasy robotniczej, tworząc… nie bez pewnych kłopotów, zespół wokalno-instrumentalny o nazwie The Commitments.
Niech każdy, kto filmu nie widział, szybciorem to nadrobi i obejrzy tę bardzo udaną muzyczno-filmową, utrzymaną w konwencji komediodramatu, historię zwykłych mieszkańców „Zielonej Wyspy”. To swobodna, kolorowa kreacja, uzupełniona mnogością błyskotliwych dialogów, pozostająca wierna prostolinijnym, niekiedy frywolnym, niecenzuralnym (słowo „fuck” słyszymy grubo ponad setkę razy!!!) ludzkim zachowaniom, przy jednoczesnym poszanowaniu jednoczącej mocy muzyki. Krótko mówiąc, nie do przeoczenia. Gwarantuję satysfakcję w trakcie, jak i po zakończeniu seansu filmowego!
Co ciekawe, reżyser tym razem obsadził role w większości niedoświadczonymi, z irlandzkim muzycznym rodowodem, młodymi aktorami-muzykami, kierując się fizycznym i mentalnym podobieństwem do postaci opisanych w powieści zatytułowanej… The Commitments autorstwa Roddy’ego Doyle’a. Choć pierwotnie przymierzał się do powierzenia jednej z ról Van Morrisonowi lub Rory’emu Gallagherowi !!! Żeby nadać jeszcze większej wiarygodności zdjęcia rejestrowano w aż 44 różnych miejscach Dublina w ciągu kilku jesiennych miesięcy 1990 roku.
Podobna wizja przyświecała Parkerowi przy rejestracji muzycznych fragmentów. Piosenki użyte w filmie zostały nagrane na żywo na planie filmowym, w celu uchwycenia realności prób i koncertów zespołu. Następnie utwory odegrane przez grupę przed kamerą zostały ponownie profesjonalnie zarejestrowane i obrobione w studiu nagraniowym. A posłuchać jest naprawdę czego. Prawie same covery – klasyki, by wymienić zaledwie kilka ze zgromadzonych na soundtracku: Mustang SallyMacka Rice’a, Take Me To The River Ala Green, Mr. PitifulOtisa Reddinga, In The Midnight HourWilsona Picketta. Znakomite utwory z brawurowym popisem Andrewa Stronga. Trudno zapomnieć Chain Of Fools Dona Covay’a i Arethy Franklin ze zmysłową partią wokalną Angeline’y Ball, Marii Doyle Kennedy i Bronagh Gallagher.
Jakby powiedzieliby rodowici mieszkańcy stolicy Irlandii:
Guím éisteacht thaitneamhach ort agus féach ar an scannán grinn ceoil seo!
„Twoje zmysły nigdy nie będą takie same, rozerwie twoją duszę na strzępy.”
Tak brzmi sentencja na plakacie promocyjnym filmu. Nie są to czcze słowa.
Dziwny to film słynnego brytyjskiego reżysera Kena Russella i australijskiego producenta Roberta Stigwooda. Jeden z pionierskich obrazów filmowych zwanych rock operą. Pełny narkotycznych wizji, metafor, aluzji i symboliki. Pozornie chaotyczny, stanowi tematycznie spójną całość wraz z zawartą tam muzyką. Jakby przejaskrawiony, ale chyba celowo. Ten niezależny obraz ma wdzierać się w świadomość widza. Podobnie rzecz się ma z płytą o tym samym tytule, wydanej 6 lat wcześniej, która w swojej koncepcji miała być zhomogenizowaną strukturą, wykonywaną w odróżnieniu od filmu, w całości przez zespół. W praktyce, zarówno podwójny album płytowy, jak i film, opowiadają o tym samym. Zasadniczo różnią się tym, że ta sama warstwa dźwiękowa została jeszcze raz nagrana na potrzeby ekranizacji.
W filmie wystąpił cały skład The Who, a w pozostałych rolach pojawiła się plejada muzycznych (udzielający się także wokalnie) i kinowych gwiazd, takich jak Tina Turner, Eric Clapton, Arthur Brown, Jack Nicholson oraz Elton John.
Dramatyczna historia przedstawiona w Tommy’m została pośrednio zainspirowana zerwaniem przez Townshenda, pod wpływem nauk hinduskiego guru Meher Baby, z eksperymentami dotyczącymi substancji psychodelicznych. Była równocześnie autorskim rozliczeniem się z burzliwym i wątpliwie szczęśliwym dzieciństwem. Zainspirowany gitarzysta Pete Townshend pracował więc nad realną i wyobrażoną historią, która ujmowałaby metaforycznie ideę różnych stanów postrzegania rzeczywistości.
[Uwaga spoiler]
Bohaterem opowieści tego dzieła jest niesłyszący, niemy i ociemniały chłopiec (!!!) o imieniu Tomek, który boryka się z traumą z dzieciństwa, wynikającą z zaburzonych relacji rodzinnych i innych przeżyć towarzyszącym dorastaniu. Molestowany i pozbawiany godności przez kuzynów Tommy w dzieciństwie był świadkiem tego, jak adorator matki (w tej roli Olivier Reed) zabija jego ojca, który niespodziewanie (pomimo oficjalnych informacji o śmierci na froncie) powraca żywy z wojny.
Na skutek kumulacji przeżyć i poważnego wstrząsu psychicznego chłopiec ulega kalectwu. Co sprowadza do absolutnego minimum jego postrzeganie zmysłowe (percepcję) i ogranicza do minimum komunikację ze światem zewnętrznym. Jak określono na albumie znalazł się w „cichej krainie wibracji”. Taki swoisty rodzaj psychosomatycznego autyzmu.
Dzięki determinacji matki (w tej roli Ann-Margret ) Tommy (wokalista Roger Daltrey) przechodzi różnorakie terapie przeprowadzone przez Acid Queen (Tina Turner), kaznodzieję (Eric Clapton) i szanowanego specjalistę medycznego (Jack Nicholson), dzięki któremu sugestii wkrótce odzyskuje zdrowie (Go to the Mirror!) przy wyraźnym wsparciu dysfunkcyjnej matki (Smash the Mirror).
Pomimo nabytych ułomności sensorycznych przez lata niewiarygodnie wykształcił zmysł dotyku. To pozwoliło mu w sposób intuicyjny zostać mistrzem elektrycznych bilardów tzw. flipperów. W pokonanym polu pozostawia dotychczasowego championa Pinball Wizard (Elton John). Szybko zdobył naśladowców, a co za tym idzie również sławę i chwałę, stając się przywódcą sekty (Sensation, Sally Simpson,I'm Free). W finale opowieści zostaje zupełnie sam – porzucony przez dotychczasowych wyznawców (We're Not Gonna Take It). W wyniku czego ponownie „zapada się w sobie” ( See Me, Feel Me).
The Who wydając tę płytę i wzmacniając jej przekaz poprzez film Russella jeszcze bardziej utrwalili swoją pozycję wśród gigantów światowego rocka. Z twórców znanych i lubianych, prezentujących ku aprobacie fanów dynamiczne granie, przeobrazili się w awangardę artystycznej fuzji rocka i filmu. Zaś poszczególnych członków zespołu wprowadził do panteonu znaczących i charyzmatycznych postaci sceny rocka. Ponadto, co jest niezwykle istotne, The Who przemówiło tym razem głosem trudnych acz ważnych problemów jednostki w kontekście egzystencjalnym i społecznym.
Dramat głównego bohatera znakomicie pasował do pokazania negatywnych zjawisk współczesności, takich jak kult gwiazd, manipulacja młodzieżą, patologia ludzkich zachowań, hipokryzja kościoła oraz kryzys rodziny. Stał się swoistym protestem przeciw aprobacie oraz apoteozie takiego świata.
Obwoluta album The Who z 1969 r. idealnie oddaje atmosferę fabuły snutej opowieści o alienacji młodego człowieka w trakcie dorastania. Metaforyczną próbą dążenia ku wolności (wyłaniającymi się z mrocznej pustki sylwetkami muzyków z wyciągniętą dłonią) i ograniczającą dopływ zewnętrznego światła symboliczną siecią chmur, nie zawsze łatwych czynników zewnętrznych wpływających na efekt dojrzewania człowieka.
PS. Tommy doczekał się wielu różnych adaptacji. W trzy lata po premierze płyty zrealizowano album „Tommy – The London Symphony Orchestra and Chamber Choir with Solo Guests”, gdzie inaczej niż na oryginale albumu z 1969 r., linia wokalna utworów przypadła różnym twórcom. Poza muzykami The Who głos swój zaprezentowali m.in. Ringo Starr, Rod Steward, Steve Winwood i Richi Havens. Natomiast w 1973 r. gościła na deskach londyńskiego teatru Rainbow.
THE GRADUATE - reż. Mike Nichols (Embassy Pictures 1967) "What happened between Mrs. Robinson and me was nothing. It didn't mean anything. We might just as well have been shaking hands." * Benjamin Braddock
Jakby tu zacząć? Żeby nie popaść w schemat. Przecież to kultowy obraz amerykańskiego kina! Rewelacyjna gra aktorów poparta pełnymi brawury zwrotami akcji oraz kapitalnymi i często błyskotliwymi dialogami. Nieziemski scenariusz i wybitna reżyseria. I tak dalej, i tak dalej... Pomimo próby ucieczki od tego typu sloganów trudno nie oprzeć się podobnym odczuciom krytyków w ich bałwochwalczym tonie. Chociaż bym się zaklinał, to niewątpliwie bardzo ciężko nie poprzeć wielu wyrazicieli podobnie pozytywnych opinii wobec tego filmu. Właściwie dzieła filmowego przez wielkie D!
„Absolwent” stanowi jeden z pierwszych filmów kontestacji lat sześćdziesiątych. Film mówi o niewidzialnym murze dzielącym pokolenia. To opowieść o młodych, wkraczających w dorosłe życie jednostkach, uzurpujących sobie prawo do suwerennych poglądów. To także w puencie, niezależna wizja młodego człowieka próbującego żyć na własną rękę, co powoduje, że jest niezmiennie uniwersalnym i wciąż ponadczasowy dla ludzkiego żywota. To nietrywialna, obyczajowa opowieść o zawiłych i niejednoznacznych relacjach międzyludzkich, która mimo że powstała już pół wieku temu, odważnie opiera się próbie czasu i wciąż wzbudza emocje u kolejnych generacji widzów. To coś więcej niż idea, którą niesie fabuła. To również walory reżyserii, wyborna kreacja Anne Bancroft (Mrs. Robinson) i Dustina Hoffmana (Benjamin Braddock).
Wiodącym motywem fabuły są dwa odrębne światy zachodzące na siebie. Z jednej strony główny bohater, świeżo upieczony absolwentem college’u stojący u progu faktycznie dorosłego życia. Jednak to samo życie pełne hipokryzji okazało się prawdziwą szkołą przetrwania. Natomiast z drugiej strony funkcjonuje mieszkająca w sąsiedztwie żona wspólnika rodziców Benjamina. Zblazowana, majętna i podstarzała pani Robinson, nie znajdująca satysfakcji we wspólnym życiu u boku męża. Poszukująca „niezdrowych” wrażeń, skutecznie uwodzi młodego absolwenta elitarnej szkoły. Odarty z niewinności młodzieniec stara się sprostać wszystkim oczekiwaniom pani w średnim wieku. Wkrótce zaczyna dostrzegać sztuczność i zakłamanie niemoralnych dorosłych. W końcowym etapie romansu, przebiegła i konformistyczna sąsiadka dowiaduje się, że jej młody adorator, nie do końca pozbawiony wrażliwości, darzy prawdziwym uczuciem miłości jej… córkę(!) w rolę której wcieliła się urocza Katherine Ross. Niezły ambaras! Trzeba przyznać.
Gwoli uzupełnienia warto podać kilka ciekawych informacji towarzyszących filmowi. Kinowy Absolwent to w istocie ekranizacja powieści Charlesa Webba. Za prawa do adaptacji na potrzeby filmu, którego producentem okazał się Lawrence Truman, zapłacono kilkadziesiąt lat temu zaledwie jeden tysiąc dolarów. Trzeba przyznać, że niewielka to suma w stosunku do renomy jaką osiągnął film. Żeby tego było mało - początkującego aktora, Dustina Hoffmana, z dnia na dzień uczynił gwiazdą wielkiego formatu. Natomiast Mike Nichols stał się dzięki filmowi jednym z najbardziej cenionych i wziętych reżyserów Hollywood. Wyraźnym plusem filmu są także pełne dynamiki, doskonale komponujące się z postawą i ekspresją głównych postaci filmu, zdjęcia autorstwa operatora Roberta Surteesa. Ponadto Absolwent otrzymał aż 6 nominacji do Oscara, w kategorii film, aktor, aktorka, aktorka w roli drugoplanowej, scenariusz adaptowany, zdjęcia, z czego uzyskał jedną statuetkę za najlepszą reżyserię. Dodatkowo zgarnął aż 25 nagród w różnych innych plebiscytach! W tym główną nagrodę Grammy za najlepszą oryginalną ścieżkę dźwiękową napisaną dla filmu kinowego.
Wielkim plusem filmu jest jego oprawa dźwiękowa. Głównym autorem soundtracku jest duet Simon & Garfunkel, któremu praca przy filmie przyniosła olbrzymi rozgłos i popularność. W zasadzie ich wkład ograniczył się do napisania dwóch nowych piosenek wraz z ich wersjami instrumentalnymi. Pozostałe pochodzą z ich wcześniejszych albumów, które mocno przypadły do gustu Nicholsowi. Typową ilustracją filmową w postaci krótkich etiud zdominowanych przez muzyczną, jazzującą podróż, taką trochę z przymrużeniem oka, niczym z okresu lat 20-tych i 30-tych XX wieku, wspiera ich z kolei Dave Grusin. Pozornie utwory Dave’a wywołują silny kontrast stylistyczny z piosenkami duetu, ale jako frapujące uzupełnienie dźwiękowe i tło do poszczególnych sekwencji filmowych, zdają egzamin celująco. Znakiem rozpoznawczym soundtracku są dwa wielkie przeboje: Sound of Silence i Mrs. Robinson. Brzmienie ciszy pojawia się w filmie aż trzy razy, podczas gdy na ścieżce dźwiękowej pojawia się dwukrotnie. W tym pierwszym przypadku na wstępie usłyszymy oficjalną wersję, z dominującą gitarą elektryczną, wyraźnym basem oraz zapadającą w pamięci perkusją. Kompozycja ta również zamyka album, gdzie aranżacja jest zdecydowanie ascetyczna, posiada przestrzenne wokale oraz pierwszorzędną gitarę akustyczną.
Drugi utwór także pojawia się na krążku dwukrotnie. Pierwszy raz w mniej znanej, uszczuplonej wersji prawie pozbawionej słów, poza nastrojowymi wokalizami. Po raz drugi - z wyeksponowaną rytmizującą gitarą akustyczną w wersji zbliżonej do tej najbardziej znanej singlowej, z odśpiewaną jedną zwrotką utworu. Pełna wersja ukazała się dopiero na wspomnianym, odrębnym singlu i zawładnęła listy przebojów na całym świecie. Jest jeszcze jeden zapadający w pamięci. Scarborough Fair. To tutaj w całej okazałości nastrój i tembr głosów Paul Simona i Arta Garfunkela wraz z wtórującymi im instrumentami, jest iście balsamiczny. Dolatujące delikatne dźwięki cymbałków, dostojność brzmień klawesynu oraz zwiewna gitara, mogą działać jak okład na skołatane zdrowie potencjalnego, niedomagającego odbiorcę. Doprawdy relaksuje bez zbędnych zawiłości. Prosto i dosadnie, lecz z dużą dozą subtelności. (Jak w tej reklamie leku na żołądkowe przypadłości – zdecydowanie i delikatnie ;-)).
Szczerze mówiąc moje nawiązanie do obrazu Nicholsa stało się pretekstem do obowiązkowego wspomnienia muzyki dwóch niebanalnych amerykańskich artystów. To próbka sporych możliwości duetu, zarówno przed filmem jak i po filmie, wspaniale ujęta jest w dość bogatym dorobku płytowym. Tak właściwie każda płyta Simona i Garfunkela zasługuje na szczególną uwagę. Do czego gorąco namawiam.
And the people bowed and prayed
To the neon god they made.
And the sign flashed out its warning, In the words that it was forming. And the sign said, the words of the prophets are written on the subway walls And tenement halls. And whisper'd in the sounds of silence.
* ps. „To, co zaszło pomiędzy panią Robinson a mną, było bez znaczenia. Jak uścisk dłoni”. Benjamin Braddock
O LUCKY MAN! – reż. Lindsay Anderson (USA/Wielka Brytania 1973)
„Żaden film nie może być zbyt osobisty. Obraz przemawia. Dźwięk podkreśla i komentuje. Rozmiar (ekranu) jest nieistotny. Doskonałość nie jest celem. Styl oznacza podejście do tematu. Podejście do tematu jest stylem. Zakładamy wiarę w wolność, godność ludzką i doniosłość dnia powszedniego...”
Lindsay Gordon Anderson
Tak właściwie cały czas zastanawiam się dlaczego podjąłem się wspomnieć o tym filmie? Niewątpliwie istnieją bardziej znaczące filmy, a na pewno z bardziej intrygującą muzyką. Zapewne występują w nich gwiazdy kina - odtwórcy ról w przeróżnych pomnikowych dziełach światowej kinematografii. Zaiste było i jest wielu renomowanych reżyserów, którzy dokonali o wiele bardziej chwalebnych, epokowych obrazów filmowych. No i z pewnością niezliczona ilość twórców nagrała o niebo doskonalszą, a zarazem bardziej uznaną ścieżkę dźwiękową, stanowiącą tło dla obrazu kinowego. No właśnie... Sam zadaje sobie pytanie: dlaczego? Może za tym wszystkim stoi głęboko osobiste podejście do tła muzycznego tak nierozerwalnie zespolonego z obrazem Anderssona? Ale do rzeczy. Zapewne nie jest to muzyka jakoś wyrafinowana czy wysoce wysublimowana. Ani tym bardziej przebojowa, choć nie lubię używać takiego określenia. Ale bez dwóch zdań, nie można jej zarzucić krzty pretensjonalności. Jako żywo, wyśmienicie pasuje do tego filmu!
Trzeba przyznać mamy tu niezły, stylistyczny bigos. Niedługie kawałki zahaczające o rocka, ballady, instrumentalne preludia filmowe, a także trudne do zaszufladkowania muzyczne wycieczki w bardzo przeróżne i rozbieżne style. Co mnie się najbardziej kojarzy to wybitnie stylowa angielska nuta. Przebijająca na każdym kroku. Tak jakby od niechcenia. Absolutnie nie narzucająca się. Od tytułowego numeru, aż po jakby wycięte z Monty Pythona wodewilowe dźwięki, które źródło swoje znajdują w dziedzictwie pieśniarzy rewiowych lat 20 i 30 ubiegłego stulecia!
Tak jak jest mocno urozmaicona i ujmująco różnorodna ścieżka dźwiękowa filmu, tak podobnie jawi się charakter mocno niestandardowego filmu. Gatunek trudny do zdefiniowania. Niejednoznaczny. Film muzyczny? Na pewno nie. Choć sceny są poprzerywane piosenkami zespołu dawnego muzyka legendarnych The Animals. Komedia? Też nie, choć momentów powodujących sarkastyczny uśmiech trochę się znajdzie. Raczej szczególny rodzaj mrocznej, cynicznej groteski z wyraźnymi elementami dramatycznego przekazu. Wiele można przypisać filmowi, ale bezapelacyjnie jest to rzecz zdecydowanie dająca dużo do myślenia. Czyli nie jest to obraz z gatunku „zobacz i zapomnij”. Wręcz przeciwnie. Wpisuje się w pamięć i to niezwykle trwale. Dodatkowo widz, którego zazwyczaj nuży przewidywalna akcja, powinien być usatysfakcjonowany tą produkcją z powodu zaskakująco zmieniających się sytuacji.
„Można znieść każdą ilość cierpienia, jeśli da się je potem przerobić na jakąś historię.” Ten cytat duńskiej pisarki Karen Blixen, niezwykle trafnie wyraża ducha filmu Lindseya Andersona
Szczęśliwy człowiek, obraz sprzed 43 lat, będący elementem trylogii filmowej reżysera (If, O Lucky Man!, Britannia Hospital), obrazuje dzieje osamotnionej jednostki osadzonej w ciąg przypadkowych i irracjonalnych wydarzeń. Surrealistyczne wątki jakie pojawiają się w filmie - kobieta karmiąca głównego bohatera piersią w kościele; sprzątaczka rozstawiająca oficerów w schronie na terenie strefy zmilitaryzowanej, (gdzie nie wiadomo dlaczego odnajduje się pierwszoplanowa postać); zwierzę przypięte pasami do szpitalnego łóżka z doszytą ludzką głową - wyłącznie potęgują oryginalny przekaz artystyczny.
Analogicznie jak w innych wspomnianych filmach Andersona, istota ludzka staje w obliczu wszechwładnych, potężnych i bezdusznych molochów korporacyjnych, wobec których zmuszona jest przyjąć postawę konformistyczną. Główny bohater, Mick Travis (tej roli znakomita kreacja Malcolma McDowella), będąc na starcie kariery zawodowej obwoźnym handlowcem kawy, staje się człowiekiem podejmującym najbardziej wyszukane wyzwania w otoczeniu absurdalnej rzeczywistości. Jego postawa jest zbieżna z bohaterami żywcem wziętych z prozy Franza Kafki, którzy za wszelką cenę usiłują wczuć się w trudną rolę self-made mana. Podczas swojej daremnej życiowej drogi podejmuje się misji zmagania z niezwykle odosobnionymi zdarzeniami, mającymi miejsce w świecie współczesnym. Od szpitala, poprzez komisariat policji, więzienie, wojskowe środowisko, aż do studia telewizyjnego. W całej sekwencji zdarzeń (wynikających ze scenariusza) reżyser posiłkuje się szeroko pojętą metaforą. Także licznymi podtekstami skierowanymi do świata rzeczywistego, który wywołuje u odbiorcy niezbyt radosne refleksje. Gdzie niewiele rzeczy i aktywności ma jakikolwiek głębszy ludzki sens. Przy tym pojawia się niewiara w realne szanse przemiany skostniałego ładu społecznego, w którym obojętni krezusi finansowi bywają nazbyt majętni. Ubodzy zbyt biedni, a zarazem słabi, aby cokolwiek rzeczywiście odmienić.
Kończąc wątek filmowy nie można przejść obojętnie obok zawartości muzycznej tego dzieła, o której wspomniałem już w pierwszej części tekstu. Poszczególne kompozycje sprawiają wrażenie związanych z wieloma epizodami ukazanymi na taśmie filmowej. Powiem więcej. Każda nuta doskonale komponuje się z filmem. Jest wprost stworzona dla tego obrazu. Utwory Alana Price’a będące swoistą narracją, z powodzeniem dążą do uzupełnienia zmieniających się ujęć. Ich urokliwe i dyskretne oblicze sprawiają, że zasadnicza waga fabuły pozostaje niezwykle czytelna.
„Jeśli znalazłeś powód, aby żyć, a nie umierać, jesteś szczęściarzem” tak śpiewa Price oddając trafnie sylwetkę centralnej postaci filmu Micka Travisa.
Natomiast tak ode mnie:
Jeśli odnalazłeś trochę czasu, aby zaznajomić się z tym dziełem światowej kinematografii, a nie marnować czasu na program rozrywkowy (Show TV) w rodzaju gniota „rolnik na tropie żony”, jesteś wybrańcem dziesiątej muzy! ;-))
Ps. Pomyśleć, że ścieżka dźwiękowa to tylko dziesięć piosenek trwających w sumie zaledwie niecałe pół godziny. Co ciekawe, a zarazem dość zaskakujące, film w przeciwieństwie do wyżej wymienionej treści dźwiękowej, zajmuje przeszło 3 godziny. Taka ze wszech miar symbioza obrazu i dźwięku nieprzemijalnie zapada w pamięci!
„Mamy 106 mil do Chicago, pełen bak benzyny, pół paczki papierosów, jest noc, …a my nosimy ciemne okulary”.
Elwood Blues
Jaki jest przepis, żeby stworzyć takie dzieło? Niby recepta wydaje się prosta. Naturalnie błyskotliwe dialogi, pierwszoplanowi bohaterowie obdarzeni nieprzeciętnym poczuciem humoru oraz luzackim stosunkiem do życia, a przy tym „tak dla zmyłki” marsowe oblicze głównych postaci.
Para kolesi odzianych w ciemne gajerki i gangsterskie kapelutki. No i te kultowe przeciwsłoneczne ray-bany na ich nosach. Dan Aykroyd (Elwood Blues) i John Belushi (Jake Blues) w całej okazałości. Te dwa typki o charakterystycznej prezencji to już symbol gatunku. Po pierwsze blues, czasem soul, z rzadka country, tworzą tak stylowe tło dla fabuły. W niej pojawiają się J. L. Hooker, Ray Charles, Cab Calloway, Aretha Franklin, czy James Brown, by wymienić bardziej znamienitych.
Blues Brothers to pierwszorzędny i nieśmiertelny filmowy obraz z niesamowicie wciągającą muzyczną komedią, zrealizowaną przez specjalistę tego gatunku Johna Landisa. Skupia uwagę, a niekiedy wprowadza w osłupienie. Dalibóg „woła, śmieszy, tumani, przestrasza” cytując naszego wieszcza Adama Mickiewicza.
„Mamy misję od Boga” Elwood Blues
I nie jest to fałsz. Iluminacja podczas mszy afroamerykańskich baptystów. Absolutnie szczere intencje, wyższa potrzeba, boskie posłannictwo - zbożny cel. Ekstremalny deficyt czasu (11 dni), aby ocalić sierociniec przed zagładą... I raptem pojawia się szalony koncept powołania „z popiołów” bluesowej kapeli, która swoją zacną muzyką przyniesie profity w wysokości upragnionych 5 tysięcy dolarów na opłacenie finansowych zaległości ośrodka opiekuńczego dla małoletnich. Poprzedza to wszystko opuszczenie zakładu penitencjarnego przez Jake’a Bluesa, który wraz z bratem Elwoodem odwiedza swój rodzinny, wspomniany przytułek. Tam zostają uświadomieni, że są skazani na misję uratowania tego przybytku. Stają tym samym wobec karkołomnego wyzwania. Aby reaktywować zespół zmuszeni są odszukać członków kapeli, z którą niegdyś występowali. Zadanie wydaje się niewykonalne! Ale nie dla Nich!
Przecież posiadają misję od Stwórcy. Roztaczają oczami swojej wyobraźni wspaniałe wizje, jest tylko jeden malutki problem. Nie przypuszczają nawet, że w tracie realizacji swojego pomysłu narobią sobie wrogów różnej maści… (faszyści, formacja country & western, policja stanowa itd.)
Złapałem gumę. Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy na taksówkę. Moja koszula nie wróciła z pralni. Stary przyjaciel wyjechał z miasta. Ktoś ukradł mi samochód. Było trzęsienie ziemi. Straszna powódź. Atak szarańczy! To nie była moja wina. Przysięgam na Boooga! Jake Blues
Urzeka niezachwiana beztroska tytułowych braci. Zwłaszcza we fragmentach, w których prześladująca ich zagadkowa kobieta (była partnerka życiowa Jake’a, niejaka Camille) uporczywie pragnie zemsty. Wciąż próbująca wysłać obu „dżentelmenów” do św. Piotra za pośrednictwem całego wachlarza „rozrywkowych metod” (np. broni przeciwpancernej). Najbardziej zabawne jest to, że „bracia” totalnie to ignorują i brną bez mrugnięcia powieką do obranego celu. Nie są nawet poruszeni, gdy zostają zasypani gruzami rozpadającego się budynku.
W Blues Brothers, jak przystało na rasową komedię, rubaszna farsa pojawia się w przeważającej części filmu, a towarzyszy temu niemal na każdym kroku mroczna krotochwila. Na oddzielną uwagę zasługuje barwne otoczenie. Pamiętny i nie do zdarcia Bluesmobile (faktycznie lekko stuningowany policyjny Dodge Monaco), szemrane knajpy, nader spontanicznie reagująca publiczność, eleganckie lokale, formacja country – Dobre Swojskie Chłopaki, groteskowi naziści z Illinois, to wszystko w scenografii chicagowskiej aglomeracji.
Dialogi tego filmu przeszły już do legendy, podobnie jak niektóre sceny wskazujące na swoisty hołd złożony czarnej amerykańskiej muzyce. Poprzez swoje muzyczne popisy, mimochodem i jakby niepostrzeżenie, przy wydatnym wsparciu gwiazd pokroju Charlesa, Franklin, Browna itd., pierwszoplanowi bohaterowie filmu przywrócili ponownie światu pyszny smak bluesowych brzmień.
Jake: Jak często pociąg tu przejeżdża? Elwood: Tak często, że nie zauważysz.
The Blues Brothers rozpoczął działalność 39 lat temu. Grupę założyło dwóch znajomych aktorów John Belushi i Dan Aykroyd. Zanim świat usłyszał o Blues Brothers, obaj panowie swoją artystyczną przygodę rozpoczęli od ról komików występujących w grupie komediowej Second City. Wspólnie, począwszy od 1975 roku, pojawili się w cyklu programu telewizyjnego amerykańskiej sieci NBC pt. Saturday Night Live. Program ten stał się siłą sprawczą zawiązania soulowo-bluesowego zespołu Blues Brothers, w którym Belushi z Aykroydem zajęli się śpiewem podpartym przezabawnym taneczno-scenicznym pląsem. Pomysł na powstanie filmu pojawił się w 1978 r. po nieoczekiwanym sukcesie płyty Briefcase of Blues. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Po dwóch latach powstała omawiana komedia.
Zarówno film, jak i ścieżka dźwiękowa z niego, to już klasyka nadająca klimat. Bluesowym Braciom udało się scalić krewne wzorce muzyczne Ameryki. Królują wszechobecny soul i blues z domieszką jazzu. KAŻDY z utworów ścieżki dźwiękowej jest doskonałym argumentem na to, aby zaznajomić się bliżej z tym materiałem.
Płytę podobnie jak film otwiera znakomity, oldskulowy kawałek She Caught The Katy. Trącający manierą chicagowskiego bluesa. Następnym takim pretekstem jest instrumentalny kawałek Peter Gunn Theme. Motyw jakby znany... bodajże z Różowej Pantery. Czynnik numer 3, kryjący się po nazwą Gimme Some Lovin' jest absolutnie bezkonkurencyjny w swojej klasie, a pozytywna energia, która od niego promienieje, na pewno jest w stanie pobudzić do życia nawet nieboszczyka. Zaraz za nim mamy kapitalny kawałek ze sceny w sklepie muzycznym, gdzie legendarny Ray Charles w roli sprzedawcy, dokłada do wystawionego na sprzedaż elektrycznego pianina Fender Rhodes… czarne klawisze gratis! ;-) (Shake a Tail Feather). Kolejny utwór to jeden z najbardziej rozpoznawalnych, porywający Everybody Needs Somebody To Love. W dalszej kolejności The Old Landmark wykonywany przez niezastąpionego Jamesa Browna w słynnej scenie w kościele, kiedy to bracia doświadczają oświecenia. Dalej mamy Think Arethy Franklin, który poraża zawartą weń energią. Tuż po nim na albumie numer country: niezapomniane Theme From Rawhide z jakże barwnego występu braciszków w Countrowej Budzie u Boba. Cab Calloway jest wykonawcą i swoistym wodzirejem w następnej piosence Minnie The Moocher – ten stylowy jazzowy wodewil porwał publikę w kulminacyjnym momencie filmu. Kolejny standard, którego nawet nie zamierzam specjalnie rekomendować, to oczywiście obłędny Sweet Home Chicago. Na koniec wyśmienita interpretacja jednego z hymnów rock and rolla Jailhouse Rock Elvisa Presleya.
Everybody Needs Somebody To Love „A teraz, panie i panowie, z największą przyjemnością przedstawiamy wam główną atrakcję wieczoru. Przybyli tu po trzyletnim tournee po Europie, Skandynawii i subkontynencie. Przywitajcie grupę z Calumet City, Illinois Zespół Joliet Jake 'a i Elwooda Bluesa: The Blues Brothers!"
Miło nam widzieć tu dzisiaj tylu przemiłych ludzi. Specjalne chcielibyśmy przywitać wszystkich przedstawicieli Wymiaru Sprawiedliwości Stanu Illinois, którzy postanowili nam tu dziś towarzyszyć w sali balowej hotelu Palace. Mamy szczerą nadzieję, że wszyscy będziemy się dobrze bawić i proszę zapamiętajcie to ludzie, że obojętnie kim jesteście i co robicie by żyć, prosperować i utrzymać się przy życiu, to jest wciąż jedna rzecz która powoduje, że wszyscy jesteśmy tacy sami: ty, ja, oni, każdy, każdy…
Każdy potrzebuje kogoś Każdy potrzebuje kogoś do kochania…”
Podsumowując myślę, że jest to modelowy przykład komedii z wyśmienitymi aktorami, dialogami, scenami kaskaderskimi i co najważniejsze, w głównej mierze - muzyką. Trudno wyróżnić lepsze i te gorsze kompozycje. Wszystkie zasługują na wielkie uznanie i rewelacyjnie dopełniają film, do którego wielokrotnie wracam z niekłamaną ochotą.
Pełny spontan, istota dobrej uciechy, rytmy, od których ciężko się uwolnić! Bo i po co!
„Come on, oh baba don't you want to go Oh come on, oh baba don't you want to go Back to that same old place Sweet Home Chicago.”
JESUS CHRIST SUPERSTAR – reż. Norman Jewison (USA 1973)
Zacznę od spraw oczywistych i elementarnych. W wierze chrześcijańskiej fundamentalne znaczenie ma przekonanie o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. Ponieważ Jezus powstał z martwych, wszyscy, którzy w Niego wierzą, również zmartwychwstaną.
Taką oto pozytywną introdukcją chcę zachęcić do osobistych wywodów na temat pełnej kolorytu opowieści o mesjaszu – Jezusie z Nazaretu. Nie będzie to oczywiście powtórka z historii religii, ani tym bardziej analiza z rejonów religioznawstwa. Choć od tych kwestii ciężko całkowicie uciec.
Z zamiarem podzielenia się odczuciami na temat rock opery Jesus Christ Superstar nosiłem się od jakiegoś czasu. Doskonałym momentem na to są zbliżające się Święta Wielkanocne. W czasie, w którym oprócz barwnej celebracji jest chwila na refleksję: skąd przybyliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?
Ale na bok te, poniekąd słuszne rozważania. Zajmijmy się tematem przewodnim czyli filmem oraz jego tłem dźwiękowym. A naprawdę jest się czym zająć. W dodatku niebanalnie zaskakującym na każdym kroku. Od strony wizualnej niezwykle atrakcyjnym!
Izrael. Pustynny krajobraz, słońce w zenicie, przytłaczający upał (podobno niemiłosiernie doskwierający w czasie kręcenia filmu), na widnokręgu góry i gdzieniegdzie starożytne ruiny. Nieoczekiwanie w oddali dostrzegamy autobus, z którego wyłania się grupa ludzi. Osoby te przywdziane w barwne kostiumy poruszają się w tanecznym rytmie do miejsca symbolicznej sceny otwarcia. Wyposażone są w wiele rekwizytów takich jak tron, broń i symbol wiary - drewniany krzyż. To dekoracje stanowiące nierozłączny element rozpoczynającego się widowiska. Wśród nich jest jedna charakterystyczna postać, wnet otoczona przez pozostałych filmowych bohaterów, którzy nakładają na nią skromną szatę. Postacią tą jest Jezus Chrystus, w którego, w wersji filmowej, wcielił się charyzmatyczny Ted Neeley. Jego zatroskane oblicze zdaje się roztaczać wokół ciepło miłości. Równocześnie zauważamy inną, jakby wycofującą się, osobną postać, pełną podejrzliwości. Nie mniej ważny w całej tej historii, nieufny Judasz, który tutaj stanowi przeciwwagę dla uczciwości i transparentności słusznych intencji Jezusa.
Filmowa wersja Rockopery Jesus Christ Superstarstworzona przez Normana Jewisona (reżyseria), Andrewa Lloyda Webbera (muzyka) oraz Tima Rice'a (tekst) przedstawia zaledwie ostatni etap ziemskiej egzystencji Jezusa. Najważniejszej osoby tej nowotestamentowej opowieści. Ale w dużej mierze przewrotnie, wyeksponowany zostaje właśnie Judasz i jego punkt widzenia zdominowany przez własne wątpliwości i rozterki. Nawiasem mówiąc, niezwykle interesująco i ekspresyjnie odegrany przez utalentowanego afroamerykańskiego aktora Carla Andersona. Te wątpliwości determinują dynamikę filmu. Ta negatywna, nikczemna postać zdaje się stale pytać syna Bożego o sens całej jego misji. Przy tym rozdygotany, z mozołem dokonujący wyboru Judasz, jawi się jako postać nie tyle negatywna, co istotnie zagubiona i tragiczna. Co dla niektórych może być nie do przyjęcia.
Jeśli chodzi o charakterystykę filmu, to gros faktów z Nowego Testamentu zostało przedstawionych w postaci musicalowej, gdzie żarliwe utwory, utrzymane w iście rockowej dynamice, mieszają się z piosenkami niczym z operetki. Jak przystało na apogeum ery hippisowskiej, całkowity klimat dzieła został utrzymany w duchu lat 70-tych. Stąd kunsztownie zaaranżowane muzyczne utwory, zaopatrzone w wartościowe liryczne teksty, obejmujące aż kilka biblijnych wątków. Wszystkiemu towarzyszą mniej lub bardziej współczesne odniesienia, co odzwierciedla odlotowa scenografia oraz temu podobne rekwizyty. Obok rzymskich żołnierzy uzbrojonych w karabiny, widz obcuje z królem Herodem pluskającym się we współczesnym basenie, w okularach przeciwsłonecznych (tzw. lenonkach) niczym z najnowszej kolekcji Rey-Bana. W innym momencie scena ukazująca dewastację kupieckich straganów w jerozolimskiej świątyni przez Jezusa. Kramów zaopatrzonych w asortyment nad wyraz współczesny: pocztówki, gazety, czy nawet narkotyki. No i te nacierające ciężkie, pancerne czołgi pozornie mało przystające do fabuły. Większość widzów może być zniesmaczona taką interpretacją, tudzież doborem rekwizytów przez autora, lecz mi osobiście ta swobodna, artystyczna wizja całkiem odpowiada. Warto też wskazać, że wiodącą intencją twórcy filmu było odmitologizowanie i pokazanie całej historii z punktu widzenia zwykłych ludzi, mających różne, przeciwstawne emocje — miłość i nienawiść, dumę, ale i strach, wiarę i z drugiej strony wątpliwości. I wreszcie Jezusa, człowieka „z krwi i kości”, który sam nie uważa się za Świętego. Jest po prostu zwykłym człowiekiem, pełnym obaw, mocno wierzącym w swoje ideały. Cierpi, gdy doprowadzają go one do tragedii w wyniku uknutego procesu. No i na finiszu brak ujęć z Jego rezurekcji…
Twórcy filmu dają potencjalnym widzom wolność, niczego nie narzucając. Pozostawiają kwestię wiary szeroko otwartą. Odsłaniają katalog nie tylko biblijnych pytań. Taka idea bez wątpienia powoduje niechęć większości konserwatywnych chrześcijan, szczelnie zamkniętych na otwartość odmiennej interpretacji. Oceniających ekranizację, w skrajnych przypadkach jako świętokradztwo, a nawet bluźnierstwo. Przy tym tytuł dzieła zdaje się być przewrotny, a nawet prowokujący. Jezus Chrystus Supergwiazda. To oznacza, że gawiedź potrzebuje takiego herosa, gieroja, gwiazdy czy idola. Najlepiej męczennika, który będzie bardziej popularny i medialny. A jego mowy o miłości potwierdzone czynami nie stanowią już dla nich takiej wartości. Czyli tradycyjnie hołubiona forma nad zbyt kłopotliwą i trudną treścią jednoznacznego przesłania. I znowu obrzędowość i jarmarczność wygrywa z wiedzą i prawdziwym przeżywaniem wiary. Gdzieś w Internecie przeczytałem wymowne słowa, że „To krzyż został symbolem wiary, a słowa o miłości zostały tylko na kartach pism. To śmierć była „gwoździem programu”, a nie głoszone idee o dobrym życiu”.
Na koniec filmu bardzo symboliczna scena z głębokim przesłaniem. Wszyscy składają sprzęt i wsiadają do autobusu, którym przyjechali na samym starcie filmu. Jednak jednego aktora nie ma. Judasz spogląda ze schodów autobusu za siebie i widzi na horyzoncie stojący krzyż, a w jego sąsiedztwie pasterza pasącego owce. Jest to jedna z najbardziej wzruszających scen w filmie. Taki swoisty, subtelny współczesny lament do tego, co miało miejsce ponad 2000 lat temu.
Tyle o filmie. Teraz parę słów o muzyce zawartej na ścieżce dźwiękowej. Za ostateczny muzyczny kształt odpowiadał Andrew Lloyd Webber, któremu wymiernie sekundowali André Previn oraz Herbert Spencer. Na wstępie obowiązkowo trzeba przypomnieć o pierwotnej wersji JCS, która ujrzała światło dzienne 3 lata wcześniej niż filmowa premiera (13.08.1973 r.). To właśnie z 1970 roku pochodzi chyba najlepsza wersja muzyki (tzw. „brązowy album” – od koloru obwoluty amerykańskiego wydania longplaya) z niezapomnianą kreacją zawsze rewelacyjnego Iana Gillan z Deep Purple w roli Chrystusa (12 października 1971 roku odbyła się sceniczna premiera wyreżyserowanego przez Toma O'Horgana Jesus Christ Superstar w Mark Hellinger Theatre na nowojorskim Broadwayu). Instrumentalnie, ten soundtrack ma wiele odmian, a przy tym jest niezwykle spójny pomimo wielorakich inspiracji. Od czystego rocka w starym stylu, poprzez quasi operetkę, aż do wodewilu. W uzupełnieniu powiem, iż jedyną wokalistką, łączącą wcześniejszą wersję z opisywanym filmem jest niezastąpiona, obdarzona anielskim głosem Yvonne Elliman w roli Marii Magdaleny. Jej tkliwe wykonanie I Don't Know How to Love Him porusza bez przerwy.
Również pozostali aktorzy wywiązali się z powierzonych ról wspaniale, prezentując w pełnej krasie swoje nieprzeciętne zdolności muzyczne. Ich w pełni profesjonalne partie wokalne są doprawdy porywające. Naturalnie w pierwszym rzędzie na szczególną uwagę zasługują pierwszoplanowi wykonawcy Ted Neeley (Jezus), Carl Anderson (Judasz), Paul Thomas (Piotr) czy wymieniona Yvonne Elliman. Chwytliwe interpretacje kompozycji przywołują dreszcze emocji i oto w tym wszystkim przecież chodzi!
A więc cytując klasyka: Alleluja... i do przodu! :)
Ps. Jest jeszcze jedno wspomnienie wywołujące nader przyjemne, ciepłe odczucia. Bardzo osobiste związane z… własnym ślubem, który odbył się blisko ćwierć wieku temu.
Listopad 1992 roku. Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Kunickiego w Lublinie. Obok mnie wybranka mojego serca… za chwilę moja Żona. A w tle, w wykonaniu dla mnie anonimowego zespołu młodych ludzi (pewnie grupy oazowej?), rozbrzmiewają subtelne i wzruszające dźwięki kompozycji pochodzącej z JCS - Last Supper, znanej pod rodzimą nazwą - Wszystkie moje troski i kłopoty.
Na okoliczność Świąt, tradycyjnie życzę smacznego,