Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hard rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hard rock. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 maja 2022

LED ZEPPELIN - Houses of The Holy (Atlantic 1973)

„Houses of The Holy to lustro, w którym rock z początku lat siedemdziesiątych często odbija się wyraźniej, niż sam Led Zeppelin. Zdecydowanie tak. Tyle tylko, że trzeba było być mistrzowskim bandem, by takie lustro wyprodukować.”
Wiesław Królikowski - dziennikarz muzyczny


Piąta w kolejności płyta „Zeppelinów”. Ich pierwsza opatrzona konkretnym tytułem. Różnie oceniana. Ja mam do niej spory sentyment. Sam nie wiem dokładnie dlaczego? Chyba po prostu za klimat i różnorodność. Nagrana bez napinki. Ot tak, na luzie. Wcale nie jest symptomem kryzysu twórczego. Bo do tego jeszcze dużo brakowało. 


Nie powiem, że wszystkie kompozycje są wybitne. Ale dzięki tym niby słabszym, te sztandarowe są jeszcze wyraźniej wyeksponowane. Weźmy tutaj za przykład epicki No Quater, bez którego trudno sobie wyobrazić ścisły kanon utworów czwórki Brytyjczyków. To dotyczy też energetycznego The Song Remains The Same, czy niezwykle klimatycznego Rain Song. Zadziorny The Ocean z wiodącym rewelacyjnym riffem. Super kompozycja! Pełna życia i totalnej energii! Jeszcze na dokładkę słyszymy kapitalny Over the Hills and Far Away, który wyłącznie to wszystko potwierdza.


Z drugiej strony mamy The Crunge, albo D’yer Mak’er, a nawet bezpretensjonalny, radosny Dancing Days. Pozornie ciut słabsze utwory. Ale sądzę, że świadczą o otwartości muzyków na nowe, artystyczne i dźwiękowe obszary dotychczas przez nich nie eksplorowane. 


Jeszcze ta okładka, która według mnie jest zwyczajnie świetna. Chodź niby kontrowersyjna, bo niektórym dziwnie się kojarzy z… domniemaną dewiacją??!!! Według mnie to totalne bzdury. Zamysł okładki sugeruje zwyczajnie tytuł całej płyty. Co ciekawe utwór o tej nazwie pojawił się na kolejnym podwójnym albumie Led Zeppelin Phissical Graphiti. Zaiste ciekawy zabieg artystyczny?! Grafika zdobiąca front okładki współgra z tytułem, a inspiracją do jej powstania stało się urokliwe, kamienne rumowisko, po którym wspinają się niewinne, niczym nieokryte cherubinki, w pogoni za utopijnym „domem szczęśliwości”. Za motyw grafik użył faktycznie istniejące stanowisko geologiczna tzw. Groblę Olbrzyma (Giant's Causeway), czyli formację skalną usytuowaną na wybrzeżu Irlandii Północnej, składającą się z 37 tysięcy ciasno ułożonych bazaltowych kolumn.


Mistycyzm… ten termin pasuje jak ulał do określenia idei, jaką kierowali się autorzy tej płyty, tak idealnie uosobionej w graficznym wyobrażeniu, zdobiącym front okładki. Grafika bezpośrednio sugeruje z jaką muzyczną zawartością będziemy obcować. Stoi za nią Aubrey Powell ze słynnej agencji Hipgnosis. Tej od okładek m.in. Pink Floydów. Wyobrażenie, które narysował dla Zeppelinów, zainspirowane było powieścią „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke'a. Zaś motyw z okładki ma przedstawiać chwile, w którym istoty ludzkie łączą się z wyższym, niebiańskim intelektem. Stąd wolne tłumaczenie tytułu jako „Domy Ducha Świętego”.


Co do muzyki. Można powiedzieć, że jest zróżnicowana. Za co „dostało się” zespołowi od wszelakich, zmanierowanych krytyków zaraz po premierze w 1973 roku. Wypominali jakoby niepotrzebnie odchodzą od stylu hard rocka. Niepotrzebnie kombinują i niezasadnie eksperymentują z dźwiękową miksturą. Za dużo odmiennych stylistycznie od siebie nagrań, że wszystko jest mało spójne. Po latach takie zarzuty wydają się niedorzeczne i w sumie niepoważne. Fani, przeciwnie, przyjęli z album z niekłamanym entuzjazmem. Świadectwem tego jest trzecie miejsce w kolejności w kategorii najlepiej sprzedających się płyt z całej dyskografii zespołu! Osobiście życzyłbym sobie, żeby taką popularnością cieszyły się klasyczne albumy muzyki rockowej i to nie tylko autorstwa LZ.


Houses of The Holy było, jest i będzie czymś wyjątkowym, nawet w porównaniu z najlepszymi dziełami Zeppelinów. Jest jakby kontynuacją koncepcji zapoczątkowanej na „trójce” po względem różnorodności i artystycznego eksperymentowania. Tu także muzycy podążyli podobną drogą z akcentem na rockowo-progresywny styl. 


Piąte dzieło Led Zeppelin przypada wraz z poprzednim i kolejnym albumem na apogeum działalności, i to zarówno pod względem artystycznym, jak i sukcesu popularności. Lata 1973-75 to szczytowy okres działalności Zeppelinów. Świadectwem tej tezy pozostaje film ze zjawiskowego koncertu w nowojorskim Madison Square Garden. Jeśli ktoś wie o czym wspominam, na pewno przyzna temu rację!


Na koniec taka dygresja. Nie wiem, czy na lipcowym koncercie w Sopocie, na który niecierpliwie czekam, Robert Plant wykona jakikolwiek utwór z płyty, która zasłużenie na stałe weszła do historii muzyki. Ale na szczęście… w każdej chwili można posłuchać wyśmienitych dźwięków z tej płyty…. choćby tylko był zasięg Internetu ;-)







niedziela, 31 października 2021

TRAPEZE – Medusa (Threshold 1970)

„Nadal mogę śpiewać piosenki, pod niektórymi względami nawet lepiej niż śpiewałem w latach 70. Wciąż mogę wykonywać je z tą samą energią, która była wtedy na scenie.”
Glenn Hughes

Glenn Hughes to muzyk długowieczny w skali historii rocka. Taki rock’n’rollowy matuzalem. Wiecznie młody duchem, ale też z wyglądu zdaje się, że czasu się nie ima. Rockman z krwi i kości, długowłosy minstrel. Niczym wyciągnięty z lat siedemdziesiątych i to nie tylko ze względu na swój image, któremu jest wierny. Długie włosy, spodnie dzwony to jedne z atrybutów klasycznego rockowca. Zaopatrzony w lekko soulowy zaśpiew w głosie, pełny energii i zapału. Gotowy do nowych wyzwań. Tylko pozazdrościć takiej postawy wiecznie młodego wokalisty i gitarzysty basowego w jednym. A jego wyborna gra na basie dodaje pozytywnej miękkości nawet najmocniejszym kompozycjom. 

Przeszłość przemawia z Nim. Wciąż artystycznie aktywny. Członek słynnego trzeciego składu legendarnych Deep Purple. Basista kolejnego wcielenia Black Sabbath. Współlider bardziej współczesnej super grupy Black Black Country Communion, czy aktualny muzyk grupy The Dead Daisies. Niepowtarzalny głos i znakomicie śmigający na czterech strunach rytmiczny czarodziej. Wiem o czym mówię, gdyż byłem tym szczęśliwcem, który widział Go na koncercie w warszawskim klubie Progresja w „purpurowym” repertuarze. Prawdziwa uczta dla ucha. Genialne!


Jednak teraz skupię się na jego wcześniejszych dokonaniach, a mianowicie grupie Trapeze, a dokładnie na drugiej płycie tej formacji. Już sama okładka robi wrażenie. Niesamowicie sugestywna, niczym kubistyczna, barwna szata graficzna zdobiąca obwolutę zdecydowanie kusi, by zagłębić się w podobnie barwny świat zawartej na płycie muzyki.


Medusa to drugi studyjny album brytyjskiego trio. Nagrany w 1970 roku w Morgan Studios, został wyprodukowany przez basistę The Moody Blues John Lodge. Wydany został w listopadzie 1970 roku przez jego własną wytwórnię fonograficzną Threshold Records (filia Decca).

Gustowny gitarowy styl Mela Galleya i potężne bębny Dave'a Hollanda sprawiły, że Trapeze na swym drugim albumie brzmi jak coś w rodzaju skrzyżowania Black Sabbath i Free. Cięższy rock, bardzo charakterystyczny dla czasów przełomu lat 60 i 70. Podlany charakterystycznym soulowym wokalem samego Hughesa. Tak właściwie można skwitować, że album ten to spójny, acz różnorodny hard rock uzupełniony wysmakowanymi pasażami instrumentalnymi i wyjątkowym, niezwykle ekspresyjnym, nierzadko lirycznym wokalem Glenna. 


Dość zróżnicowany materiał zaprezentowano na tym albumie. Od drapieżnych i ostrych riffów, poprzez epizodyczne a’la funkowe rytmy, aż do pełnych soulu i bluesa fraz. Pięknie zaaranżowane gitarowe popisy uzupełnione rytmicznymi bębnami Hollanda. Te natchnione partie wokalne stanowią wizytówkę Medusy. Podczas odsłuchiwania zawartości mamy do czynienia ze zmiennością nastroju. Nierzadko rozpoczynająca się kompozycja z delikatnym, akustycznym wstępem, który może relaksować słuchacza, niespodziewanie eksploduje w zwarty, potężny, mięsisty riff Galleya i motoryczny, czysty rockowy wokal Hughesa. Tak różnorodne kawałki albumu stanowią o jego wartości i wciąż intrygują. Po raz kolejny nie będę wyróżniał poszczególnych utworów. Aby wyrobić sobie zdanie na temat albumu obowiązkowo trzeba zapoznać się z całą zawartością płyty!


Prawdopodobnie najlepszy album, o którym część czytelników nigdy nie słyszała. Unikalny muzyczny diament, który powinien znaleźć się w każdej kolekcji miłośników muzyki rockowej. Nieodżałowany perkusista Led Zeppelin John Bonham ogłosił ich najlepszym trzyosobowym zespołem, jaki kiedykolwiek widział i kilkakrotnie z ochotą dołączał do nich na bisy podczas ich występów w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, prasa brytyjska nadała im etykietkę nowych Led Zeppelin (!).

W kontekście powyższego, wcale nie dziwi fakt zaangażowania w krótkim czasie Hughesa do słynnych Deep Purple. Gdzie przecież wraz z Davidem Coverdale’em czarował wokalnie nie tylko zagorzałych fanów „purpurowej nuty”.



czwartek, 30 września 2021

AEROSMITH — Rocks (Columbia 1976)

Ciepły, wiosenny, majowy dzień. Przeszło 27 lat temu. Okolice stadionu klubu Gwardii Warszawa. Tłum ludzi zmierza w jednym kierunku. Czuć, że będzie się działo coś niezwykłego. Skromny stadion piłkarsko-żużlowy, a na nim okazała scena, gdzie wieczorkiem zaprezentują się Oni (!), ku ogromnej uciesze licznie zgromadzonych fanów. Kapela – esencja rocka zarówno w wymiarze formy, jak i treści. Taki nieco naciągany przez media amerykański odpowiednik The Rolling Stones. Bardziej ze względu na fizyczne podobieństwo Tylera do Jaggera, niż do stylu, który preferują oba zespoły. Amerykanie to kapela hard rockowa, natomiast Stonesi bardziej osadzeni w bluesie. Z racji tego, że przede wszystkim cenię wczesne dokonania grupy, album Rocks jest dla mnie czymś wyjątkowym. Najbardziej spójny i jednorodny brzmieniowo materiał doskonale oddaje charakter stylu luźnego, gitarowego tradycyjnego hard rocka, który z zasady ma być nośny i rajcowny. Ale też nieco cięższy i energetyczny. 


Co tu dużo mówić. Ma robić wrażenie od pierwszego kontaktu. Taki właśnie jest ten krążek. Na próżno jest tu szukać jakiś super wyszukanych stylistycznych patentów… i w tym tkwi siła tej muzyki. Ma być zwięźle, mocno i do przodu.

Album Rocks to konkretne, fajne rockowe granie łatwo wpadające w ucho, zagrane z ujmującym wigorem, ale bez zbędnych ozdobników. Bez nadęcia, z wyraźnym luzem, takie w sam raz.

 

Aeorsmith w przekroju wszystkich lat swojego istnienia, właściwie nie grzeszył ani oryginalnością, ani wyrafinowaniem, a mimo to zapewnił sobie stałe miejsce w ścisłym kanonie rocka. To wszystko za sprawą nie tylko muzyki, jaką Panowie z Bostonu preferują, ale także otoczki towarzyszącej zespołowi. Wpisującej ich w oklepany slogan: sex, drugs and rock’n’roll. Wystarczy spojrzeć na image formacji (nieco glam rockowy), czy też poczytać o ich pozascenicznych ekscesach. Mnie osobiście to nie przeszkadza. A liczy się przede wszystkim muzyka, a tu już zastrzeżeń trudno się doszukać. Konkretne granie zgodne z kanonem złotych czasów amerykańskiego rocka. Przedni gitarowy warsztat, żarliwy, ekspresyjny wokal i w większości zapadające w pamięci motywy przewodnie dobrze skomponowanych utworów sprawiają, że nawet najbardziej kapryśni wielbiciele takiego grania znajdą w tym coś dla siebie.


Najbardziej zwarty, w całości autorski i w pełni zespołowy pod względem kompozytorskim i aranżacyjnym album Aerosmith, opatrzony czystym i gęstym brzmieniem instrumentów, a także wypełniony solidnymi utworami. Ukazuje oblicze konsekwentnie zagranych i jednorodnie brzmiących kompozycji. Co osobiście uważam za wartość dodaną wśród bogatej dyskografii zespołu. Choć trudno doszukać się na albumie słynnych hitów zespołu, to jednak całość brzmi bardzo przekonująco. Przy tym mam wrażenie, iż jest tu dawka najcięższej, intensywnej i najbardziej zadziornej muzyki w dorobku grupy. Cały wachlarz muzycznych środków wyrazu dopełnia znakomita technika poszczególnych muzyków. Nawet okładka z fotografią diamentów jest trafnym odzwierciedleniem szlachetności zaprezentowanej muzyki. Od żywiołowego Back In The Saddle i masywnego Combination, poprzez zagranego w średnim tempie kawałka w postaci rozbujanego Sick As A Dog i dającego odetchnąć, luźnego Last Child i Home Tonight, aż do pełnych rozpędu kompozycji w rodzaju Rats In The Cellar, czy Nobody’s Fault

Każdy amator podobnych dźwięków dostanie wszystko, co ma najlepsze do zaprezentowania ten klasyczny już i doskonale zgrany zespół rock’n’rollowy. Nawet wielbiciele innej stylistyki rocka powinni usłyszeć intrygujące utwory. Jest to najbardziej surowo brzmiący album zespołu, a co za tym idzie, najmniej komercyjny. Jeśli ktoś tę płytę zna, a dawno nie słuchał, to proponuję odświeżyć pamięć o tej zacnej muzyce. A jeżeli znajdzie się osoba, która dotychczas nie poznała Jej, to rekomenduję, aby natychmiast nadrobiła zaległości i zapoznała się z zawartością tego wydawnictwa.

Warto wspomnieć, że Rocks z upływem lat stał się jednym z bardziej inspirujących krążków dla dużej części gwiazd rocka. Lider Nirvany Kurt Cobain wskazywał go jako jeden z najbardziej ulubionych. James Hatfield z Metallicy i Slash z Guns N’ Roses również podkreślają niebagatelną rolę, jaką odegrał w ich muzycznej edukacji.


Kończąc moje wywody na temat amerykańskich muzyków i ich płyty, na moment wrócę jeszcze pamięcią do 29 maja 1994 roku, a dokładnie do chwil po zakończeniu koncertu. Powiem krótko. Zgromadzeni fani tego wieczora dostali dokładnie to, co chcieli. Świetny zespół w doskonałej formie!




środa, 30 grudnia 2020

VAN HALEN – Van Halen (Warner Bros. 1978)

„Robię, co chcę. Nie myślę o tym za dużo i na tym polega piękno bycia w tym zespole. Wszyscy robią to, co chcą i wszyscy rzucamy nasze pomysły, więc cokolwiek wydarzy się, wszystko jest dość spontaniczne. Jedyne, co świadomie próbujemy zrobić, to przywrócić trochę emocji do rock'n'rolla...” 
Eddie Van Halen (EVH)

Babcia powiadała, że jak słuchasz szarpidrutów, to stajesz się niesforny, nieco nieokrzesany i nie chcesz… budyniu na podwieczorek ;-). 

Pytanie brzmi: Czy Seniorka miał rację? 

Aktualne badania i analizy naukowe dowodzą, że ten rodzaj muzyki sprawia, iż człowiek paradoksalnie zazwyczaj… łagodnieje. Australijski Uniwersytet w Queensland, przeprowadził badania, które wykazały, że hałaśliwa i mocna muzyka sprzyja wyciszeniu i inspiruje. No i wbrew pozorom, słuchanie ciężkiej muzyki skutkuje wzmocnieniem pozytywnych emocji, redukując w ten sposób bardziej ponury nastrój. W momencie frustracji, często słuchamy muzyki, która jest zbieżna z uczuciem gniewu. Muzyka pomaga nam odkrywać pełną gamę emocji, które odczuwamy, ale jednocześnie sprawia, że czujemy się bardziej aktywni i twórczy. Wyniki badań wskazały na znaczną redukcję wysokiego poziom rozdrażnienia, rozładowania psychicznego napięcia i stresu, czy też elementów budzących przemoc. Czyli tak jak w powiedzeniu: Muzyka łagodzi obyczaje. 

Poddani badaniom potwierdzili, że podczas słuchania ciężkiej muzyki wzmacnia się u nich poczucie siły i energii. Muzyka jest dla nich elementem skutkującym odreagowaniem skumulowanych negatywnych emocji. Któż nie doświadczył emocji słuchając muzyki? Wydatny i masywny dźwięk porusza nas w środku, zmieniając nasz nastrój. Wyzwala endorfiny. Po prosu poprawia nasze samopoczucie, dając „kopa” niezbędnej pozytywnej energii. 

Słuchanie muzyki ma wpływ na wiele drogich dla nas wspomnień. Komu z Was jakiś gitarowy utwór kojarzył się z konkretnym, nierzadko przyjemnym momentem w Waszym życiu? 

Dla mnie muzyka Van Halen potwierdza wszystkie wymienione tezy. 

„Naszą muzykę opisują następujące określenia: spontan, improwizacja, nieobliczalność, totalny żywioł, unikanie wszelkiej maści receptur i zasad, otwartość oraz solidność. Oczywiście, tych określeń znalazłbym więcej, ale nie w tym rzecz. Jednak już te określenia pozwalają nakreślić taki dosyć wyraźny obraz tej naszej muzyki”. 
EVH 

Od dawna zamierzałem przedstawić tę płytę na łamach swojego bloga. Odwlekałem to w czasie, później zapomniałem, aż wreszcie impulsem, niestety smutnym, okazała się śmierć człowieka, który był filarem zespołu, twórcy przełomowego album w historii rocka. Płyta zespołu, niewyszukanie zatytułowana Van Halen, to rzecz wybitna; w dodatku jest jednocześnie premierą zespołu, co pokazuje jak duży był potencjał muzyków z Pasadeny już u zarania jego istnienia. 

Pokuszę się o hipotezę, iż przeznaczenie przyczyniło się do finalnego wykreowania muzyki spod znaku VH. Bo jak inaczej nazwać taki zbieg okoliczności, gdy muzycy w osobach dwóch braci Alexa i Edwarda, grali pierwotnie na gitarze (ten pierwszy), natomiast ten drugi na perkusji? Pomyśleć, że tylko na próbę wymienili się instrumentami… i tak już zostało! Ich pochodzenie też zdaje się egzotyczne, bo przecież matka pochodziła z mało kojarzącej się z rock&rollem Indonezji, natomiast ojciec, zawodowy muzyk, to holenderski emigrant, który w 1962 roku z całą rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Potem gitarzysta Gene „The Demon” Simmons słynnego zespołu Kiss, wypatrzył Van Halenów na jednym z koncertów i zaproponował im kontrakt, itd. Ciekawa historia, ale nie będę jej rozwijał, bo nie aspiruję do roli biografa rodziny Van Halen. Ograniczę się do muzyki i okoliczności z tym związanych. 

Co zaważyło na atrakcyjnym i niezmiennie świeżym brzmieniu nagrywanej na przełomie września i października 1977 r. debiutanckiej płyty czwórki z kalifornijskiej Pasadeny? 


Odpowiedź nie jest na pewno jednoznaczna, ale jest jednym z najważniejszych czynników, obok młodzieńczej sztubackiej fantazji, kumulacji przewrotnych pomysłów całej czwórki muzyków, którzy już wtedy z ochotą eksponowali swoje ponadprzeciętne umiejętności połączone z nietuzinkowym talentem. Trzeba zaznaczyć, że wówczas byli tak naładowani pomysłami, że zarejestrowali blisko 40 kompozycji, które zresztą częściowo znalazły swoje miejsce na drugim albumie grupy. Alex Van Halen okazał się energetycznym, pełnym pasji perkusistą, wtórujący mu Mark Anthony, właściwie Mark Anthony Sobolewski (jak wskazuje nazwisko – o polskich korzeniach), tworzył interesujące linie basowe, a obdarzony solidnym głosem David Lee Roth był charyzmatycznym frontmanem – „łamaczem dziewczęcych serc” 😉, idealnie napędzającym niezwykłą witalność zespołu. Z kolei o Eddiem opowiem w następnych wierszach tego wpisu. 


Nie bez znaczenia było zastosowanie w skromnych ilościach techniki overdubbingu, polegającą na nakładaniu zarejestrowanych dźwięków wokalnych lub instrumentalnych na już uprzednio nagrane na żywo, niejednokrotnie przy pierwszym podejściu, dźwiękowe ścieżki. W ten sposób uzyskano ciekawy efekt końcowy, który niwelował niedociągnięcia, jakie wynikały z ówczesnych możliwości sprzętowych w studiu, a sami niedoświadczeni jeszcze muzycy dali się poznać jako innowacyjni rockmeni. Kto na to wpadł? Oczywiście producent płyty Ted Templeman, ale swoje przysłowiowe trzy grosze, a może „3 tony groszy” dołożył nieprzejednany Eddie Van Halen z oczywistym wsparciem kolegów z zespołu. 


Sam Edward Lodewijk Van Halen to już symbol rocka na całym globie. Legenda inspirująca kolejne pokolenia adeptów sztuki gitarowej. Nietuzinkowy kreator gitarowych zagrywek, nieprzypadkowo porównywany do samego Hendrixa. Choć sam Eddie bardziej fascynował się i po trosze inspirował pochodzącą z tych samych czasów grą Erica Claptona w zespole Cream. Propagator techniki gitarowej zwanej tappingiem. Granej zarówno na akustycznej, jak i na elektrycznej gitarze, z miejsca rozpoznawalnej i charakterystycznej dla omawianego artysty, który wspominał: 


"W młodości, kiedy jeszcze grałem na pianinie, miałem bardzo dobry słuch muzyczny. Wystarczyło, że obserwowałem ruchy palców moich rodziców lub nauczycieli, a reszta przychodziła sama. Po prostu kopiowałem ich styl, naśladując sposób gry. Nieustanne odkrycia, takie jak to, plus ciągłe doskonalenie umiejętności sprawiły, że moja technika nabrała określonego stylu. Myślę, że sposób gry na instrumencie mamy zapisany w naszym DNA. Gdyby zamknąć kilkunastu muzyków w jednym pomieszczeniu i kazać im zagrać ten sam utwór, każdy zrobiłby to odrobinę inaczej. Kiedy dawno temu, zaczynaliśmy z pierwszymi klubowymi koncertami, wiele razy traciliśmy robotę tylko dlatego, że nie chciałem odtwarzać utworów, dokładnie tak jak były one zarejestrowane w oryginale. Zespół nie był zadowolony, ale wydaje mi się, że w pewien sposób było to dla mnie błogosławieństwo. Od początku chciałem grać w swój własny unikalny sposób i to właśnie robiłem Niezależnie od tego czy sięgam po akustyka, czy gitarę elektryczną, gram po swojemu – słuchasz utworu i wiesz, że to ja, Eddie Van Halen". 
EVH 


W przypadku pierwszego albumu stworzenie całego materiału zajęło muzykom zaledwie niecały tydzień. Zasadniczo wszystko zostało zrobione w pierwszym i drugim podejściu. Koncepcją muzyków było po prostu finalne zrobienie tego, co „spreparowali”, a nie tworzenie mozolnie czegoś na siłę, aby komukolwiek się przypodobać. Całej sesji towarzyszył frywolny anturaż tj. rozgardiasz wypełniony porozrzucanymi puszkami po piwie, plątaniną kabli i stertą sprzętu akustycznego. Być może harce w tak zaaranżowanym, zabałaganionym studiu nagraniowym, przełożyły się na nieskrepowaną i nośną muzykę kwartetu? 


Pozytywne cechy debiutu Van Halen są nie tylko zasługą gry gitarzysty, ale świetnie skonstruowanych kompozycji. Gros utworów została napisana zgodnie ze sprawdzonymi zasadami kanonów muzycznych z podziałem na zwrotki i refreny. Co unikalne w tak ciężkim gatunku muzycznym bez zbytniej toporności, czy jednostajności. Pozbawione nużącego schematu, a przy tym bogate dźwiękowo, co stanowi obfitą mieszaninę melodii i hard rockowej zadziorności. Muzyka paradoksalnie mimo swojej wagi jest szokująco zróżnicowana i nader zwiewna. 

Całość, trwająca zaledwie niewiele ponad 35 minut (!), jest idealnie skomponowana i tchnie w rockową konwencję nową ożywczą jakość. Konglomerat różnorodności muzycznych motywów wyzwala w słuchaczu iście wilczy apetyt na kolejne powtórne odtworzenia całości albumu. 


Debiut Van Halen to zbiór naprawdę udanych kawałków, które już na początku kariery zespołu są punktem odniesienia dla ich twórczości. Zespolone w całość stały się ikonicznym albumem w historii rocka. Z tych utrzymanych w energetycznych frazach wyróżnia się żywiołowy I’m the One, rozpoczynający się od riffowej kanonady, zmienny rytmicznie i popisowy Atomic Punk, a także najbardziej mocny kawałek On Fire z popisem wokalnym Dave’a Lee Rotha. Nieco spokojniejsze oblicze albumu definiuje hitowy, rytmiczny, o lekko bluesowym zabarwieniu, doskonale oddający wczesny wizerunek zespołu, melodyjny i przebojowy Running With The Devil oraz stylowy, chóralnie odśpiewywany w refrenach Jamie’s Cryin. Inne kompozycje w niczym nie ustępują wyżej wymienionym. Wirtuozerska solówka gitarowa zatytułowana Eruption wraz z coverem grupy The Kinks You Really Got Me też niczego sobie Na dokładkę muzycy serwują porywające solówki w Ain’t Talking About Love oraz bardziej wyrafinowany Ice Cream Man – poprzedzony akustycznym intrem, zionący gitarowym żarem i dynamicznym rytmem. Na oddzielną uwagę zasługuje charakterystyczny, w pełni instrumentalny Eruption, który daje świadectwo niezwykłych gitarowych umiejętności technicznych, połączonych z muzyczną wyobraźnią Eddiego Van Halena. 

Gitara No.1 EVH
Przy omawianiu tego debiutu nieodzownym jest wspomnienie o charakterystycznym instrumencie młodszego z braci Van Halen. Frankenstrat, znany również jako „Frankie” był udaną próbą połączenia brzmienia gitary Gibsona z fizycznymi atrybutami i funkcjonalnością Fendera Stratocastera. Jak wspomina gitarzysta zawsze lubił eksperymenty natury technicznej. Do zakupionego za 50 dolców jesionowego korpusu, za 80 dolarów nabył klonowy gryf. Do tego zamontował w pobliżu mostka stary przerobiony przetwornik humbucking Gibsona, co dało brzmieniu agresywnej mięsistości. Plus tylko jeden potencjometr głośności bez korekty tonów. Następnie deskę, używając w pierwszej wersji dwóch kolorów białego i czarnego, samodzielnie pomalował w charakterystyczne paski, posługując się jako szablonem taśmą samoklejącą. Tak właśnie powołał do życia kultowe „wiosło”, niczym legendarny dr Frankenstein swoje monstrum, której repliki do dzisiaj sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy! Także pod marką sprzętu gitarowego EVH od skrótu imienia i nazwiska gitarzysty. 

ps. Na deser taka oto historyjka doskonale oddająca klimat hulaszczego, rockowego życia omawianych muzyków. Anegdota mówi o tym, że Alex i David chyłkiem włamali się do pokoju hotelowego nowojorskiego Sheratonu, gdzie rezydował Eddie, aby wyrzucić wszystkie meble na zewnątrz. Po tym fakcie ripostując niecny uczynek kolegów, Eddie udał się do recepcji i powiedział urzędnikowi, że nazywa się David Lee Roth i zgubił klucz od tegoż pokoju. Następnie udał się do pokoju wokalisty i zarekwirował meblowe wyposażenie do swojego pokoju. Te incydenty spowodowały, że dyrekcja Sheratona nie była zadowolony z pobytu u siebie „rozrabialskich” rockowych hedonistów. Ale z czasem sytuacja zmienia się. Po latach zespól Van Halen zapracował na status gigantów w historii rocka. Stąd nie powinno dziwić, że apartament na siódmym piętrze hotelu nosi nazwę „Roth Room”, stanowiąc pamiątkę wspomnianych wydarzeń. Mimo tego członkowie Van Halen są nadal traktowani jako persona non grata i otrzymali dozgonny zakaz przebywania we wszystkich pomieszczeniach Hotelu Sheraton.
                                                                            



poniedziałek, 7 września 2020

BLACK SABBATH – SABBATH BLOODY SABBATH ( VERTIGO 1973)



Jest rok 1989. PRL powoli się kończy. Ojciec niebawem jedzie do Berlina Zachodniego na zakupy. Po towary deficytowe, których właściwie nie ma w Polsce w tamtych latach. Doczekaliśmy się. Otworzyli granice na zachód. Wykorzystuję tę okazję i oczywiście zamawiam płyty winylowe. Bo przecież tam w sklepie można kupić nówki, jeszcze zafoliowane. A u nas w kraju widywane sporadycznie w nielicznych sklepach-komisach z płytami w dużych miastach (np. Pewex). Częściej zauważane na giełdach płytowych lub innych „pchlich targach”. A i tam zazwyczaj nie można było trafić tego, co się chciało. A za Odrą do wyboru… do koloru. Więc niewiele myśląc wręczyłem ojcu kartkę z wypisanymi tytułami płyt. Jakaż mnie radość i zachwyt opanowała, kiedy zobaczyłem co zdołał nabyć! Pamiętam jak dziś: L.A. Woman i Soft Parade – The Doors, Metallica – Master of Puppets i na końcu właśnie ta, o której tu piszę. Sabbath Bloody Sabbath!!! Oczy mi się zaświeciły. Rozpromieniony nałożyłem winyl na talerz gramofonu. Uruchomiłem napęd i opuściłem ramię urządzenia na powierzchnię winylu. Wybrzmiał totalny dźwięk z longplaya Sabbathów. 


Wrażenie piorunujące. Zwalało z nóg. Pobudzało wyobraźnię. Rewelacja. Ściana dźwięku. Można słuchać w kółko! Tak selektywne, a zarazem masywne. Pełne lekkości nastrojowe (Fluff), a przy tym totalnie przenikliwe. Przeciwbieżne brzmienia (Spiral Architect). Kroczące ciężkie riffy, uzupełnione gitarą akustyczną lub syntezatorowym tłem (Who Are You?), spojone w jeden organizm (Sabbath Bloody Sabbath). Pozornie toporne, a w istocie niezwykle poruszające (A National Acrobat). Według mnie najbardziej misterne i wyrafinowane artystycznie oblicze fonograficzne czwórki z Birmingham. Zresztą, zbieżne z opinią gitarzysty Tony Iommi’ego. To, co może być zarzutem dla innych, czyli obfita aranżacja i dobór dźwiękowej estetyki, jest dla mnie akurat niewątpliwym walorem tego albumu. Mam na myśli dalece odmienne od hard rockowego tumultu stonowane wstawki instrumentów smyczkowych i dętych orkiestry The Phantom Fiddlers Orchestra. 


Połączenie tak misternej palety muzycznych środków wyrazu wraz ze stylistyką ciężkiego rocka, zaznaczyło w mojej świadomości niezatarty ślad (Killing Yourself to Live). Sama płyta pomimo naprawdę dobrego efektu końcowego wcale nie była rejestrowana w sielankowej atmosferze. Wręcz przeciwnie. „Sabbaci” najzwyczajniej byli zmachani po trasie koncertowej, wypaleni oraz wydrenowani przez mnogość różnego rodzaje środków „rozweselających”, nie za bardzo wspierających kreatywność zespołu. Nie pomagały też przepychanki z managementem zespołu – roszczenia znalazły swój finał w sądzie. Najpierw podjęli próby ogrania materiału dedykowanego na nowy krążek w Los Angeles, jednak dopiero w rodzimej Anglii pomyślnie ukończyli opracowywanie nowych utworów. 


O dziwo, te niesprzyjające czynniki nie przeszkodziły w narodzinach najbardziej artystycznie zaawansowanego albumu w historii zespołu. Zaznaczę, że w pełni dojrzałego i samodzielnie wyprodukowanego. Jak wspominają muzycy, samo miejsce pracy nad krążkiem było niesamowite. Zamek – Clearwell Castle w Forest of Dean w Gloucestershire. Ten sam, z którego korzystali Led Zeppelin i Deep Purple. To był strzał w samą dziesiątkę. Ten szczególny anturaż faktycznie przyczynił się do sukcesu. Otoczenie, niczym z filmów grozy, idealnie uzupełniało dopiero co stworzoną muzykę. Podobno nawet wówczas tam straszyło. Muzycy jakoby widzieli zjawę w czarnym płaszczu i na serio się najedli się strachu?! Ile w tym wszystkim jest mitu, a ile faktu przyprawionego środkami zmieniającymi świadomość, trudno rozstrzygnąć. Ale trzeba przyznać, że atmosfera zamczyska sprzyjała takim wydarzeniom. Ukoronowaniem tej niekonwencjonalnej pracy była sesja w Morgan Studios w Londynie we wrześniu 1973 roku. Niespełna 3 miesiące później piąta płyta Black Sabbath trafiła do sprzedaży. 


Rejestracji materiału towarzyszył klawiszowiec Rick Wakeman, po sąsiedzku nagrywający płytę w swojej macierzystej formacji Yes. Słuchając albumu nieodparcie odnosimy wrażenie, że jego wpływ na klimat finalnego brzmienia był niebagatelny. Mistrz instrumentów klawiszowych wlał w ten gęsty „sabbatoski” wywar ożywcze krople dźwiękowego eliksiru, wygenerowane z całego wachlarza organów, syntezatorów itp. Zaowocowało to naprawdę super efektem, przyciągającym jeszcze szersze audytorium do konsumpcji tej niezaprzeczalnie wartościowej muzyki. Dodatkowego smaczku dała wizyta członków legendarnego Led Zeppelin z aktywnym udziałem perkusisty Johna Bonhama, udzielającego się w utworze Sabra Cadabra. Niestety niewykorzystanego w końcowy miksie materiału na album. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy światło dzienne ujrzy kiedyś wspólny jam session, które można roboczo określić „Black Zeppelin” albo „Led Sabbath” ;-) ?


Każda płyta musi posiadać okładkę, a ów album posiadał bardzo okazałą! Autorem został Drew Struzan, a właściwie jego malowidło „The Rape od Christ”, w graficznej adaptacji agencji „Pacific Eye & Ear” Ernie Cefalu, odpowiadającej za kilkaset projektów okładek płyt rockowych i plakatów filmowych. Dla jednych – trudną do przyjęcia za sprawą elementów satanistycznych, dla drugich – rewelacyjną z powodu przykuwającej uwagę grafiki. Muszę się w tym miejscu pochylić nad tym zagadnieniem, bo warto. Nie każdy znajduje, czy też zna przesłanie, które niesie ten pozornie kontrowersyjny projekt. (I znowu ukryte przesłanie… 😄 ) Na stronie tytułowej mamy można rzec symboliczne, przysłowiowe „łoże madejowe”, czyli moment przejścia do zaświatów w wersji tej pesymistycznej, czyli wstąpienia w otoczeniu demonów w piekielne czeluści. Na odwrocie natomiast umieszczono wizerunek łóżka, ale we frasobliwym otoczeniu najbliższych umierającego, czy też dobrodusznych istot – aniołów, które towarzyszą człowiekowi w łagodnej drodze do raju. Dwa przeciwstawne wyobrażenia wejścia w świat pozagrobowy, dają każdemu wgląd, a zarazem wolny wybór determinowany własnym życiem doczesnym. Nie jest to obraz zgłaszający nachalne satanistyczne zapędy Black Sabbath, a jedynie przestroga co do wizji progu istnienia. A że dosyć dosadnie, to już sprawa krnąbrnego wizerunku kwartetu. Dodatkowe kontrowersje budziło użycie czcionki runicznej w napisach na okładce. Litera S przywoływała skojarzenia ze zbrodniczą formacją wojskową faszystowskich Niemiec. Sam Ozzy Osbourne trafnie podsumował bezkompromisowy charakter obwoluty: „Okładka symbolizuje dobrą i złą naturę wszystkiego”. 


Jest muzyka, musi ją uzupełniać tekst. Jak to tradycyjnie bywało na poprzednich płytach, autorem jest Basista Terence „Geezer” Butler, który w sposób sugestywny uzupełnił warstwę dźwiękową, podejmując się trudnych oraz ważnych tematów. Od spraw fundamentalnych takich jak początek i sens istnienia (A National Acrobat) aż do ponurych wniosków dotyczących egzystencji, hipokryzji i samotności człowieka (Sabbath Bloody Sabbath). Wątki kasandryczne dominują i uparcie cisną się na plan pierwszy w treści literackiej „Sabbsów”. Ponura wizja świata nie nastraja optymistycznie, ale też może udzielić wskazówki, co do naszych wyborów zarówno w skali jednostki, jak i mas ludzkich (Spiral Architect, Killing Yourself To Live). Chociaż zdecydowanie dominują mroczne tematy, mamy równolegle udaną próbę zmiany nastroju w przekazie utworu Sabra Cadabra, gdzie Ozzy z przekonaniem oddaje się miłosnym peanom do płci pięknej. 

Więc, jeśli nie wsłuchałeś się w zawartości tego albumu, to najwyższa pora odrobić zaległości. Obowiązkowa muzyczna lektura nie tylko dla fanów ciężkiego grania!




sobota, 13 czerwca 2020

TOMMY: ORIGINAL SOUNDTRACK RECORDING – (Polydor 1975)

TOMMY – reż. Ken Russell (Columbia Pictures 1975) 
THE WHO – Tommy (Track 1969)

„Twoje zmysły nigdy nie będą takie same, rozerwie twoją duszę na strzępy.” 

Tak brzmi sentencja na plakacie promocyjnym filmu. Nie są to czcze słowa. 

Dziwny to film słynnego brytyjskiego reżysera Kena Russella i australijskiego producenta Roberta Stigwooda. Jeden z pionierskich obrazów filmowych zwanych rock operą. Pełny narkotycznych wizji, metafor, aluzji i symboliki. Pozornie chaotyczny, stanowi tematycznie spójną całość wraz z zawartą tam muzyką. Jakby przejaskrawiony, ale chyba celowo. Ten niezależny obraz ma wdzierać się w świadomość widza. Podobnie rzecz się ma z płytą o tym samym tytule, wydanej 6 lat wcześniej, która w swojej koncepcji miała być zhomogenizowaną strukturą, wykonywaną w odróżnieniu od filmu, w całości przez zespół. W praktyce, zarówno podwójny album płytowy, jak i film, opowiadają o tym samym. Zasadniczo różnią się tym, że ta sama warstwa dźwiękowa została jeszcze raz nagrana na potrzeby ekranizacji.

W filmie wystąpił cały skład The Who, a w pozostałych rolach pojawiła się plejada muzycznych (udzielający się także wokalnie) i kinowych gwiazd, takich jak Tina Turner, Eric Clapton, Arthur Brown, Jack Nicholson oraz Elton John. 

Dramatyczna historia przedstawiona w Tommy’m została pośrednio zainspirowana zerwaniem przez Townshenda, pod wpływem nauk hinduskiego guru Meher Baby, z eksperymentami dotyczącymi substancji psychodelicznych. Była równocześnie autorskim rozliczeniem się z burzliwym i wątpliwie szczęśliwym dzieciństwem. Zainspirowany gitarzysta Pete Townshend pracował więc nad realną i wyobrażoną historią, która ujmowałaby metaforycznie ideę różnych stanów postrzegania rzeczywistości. 


[Uwaga spoiler] 


Bohaterem opowieści tego dzieła jest niesłyszący, niemy i ociemniały chłopiec (!!!) o imieniu Tomek, który boryka się z traumą z dzieciństwa, wynikającą z zaburzonych relacji rodzinnych i innych przeżyć towarzyszącym dorastaniu. Molestowany i pozbawiany godności przez kuzynów Tommy w dzieciństwie był świadkiem tego, jak adorator matki (w tej roli Olivier Reed) zabija jego ojca, który niespodziewanie (pomimo oficjalnych informacji o śmierci na froncie) powraca żywy z wojny. 

Na skutek kumulacji przeżyć i poważnego wstrząsu psychicznego chłopiec ulega kalectwu. Co sprowadza do absolutnego minimum jego postrzeganie zmysłowe (percepcję) i ogranicza do minimum komunikację ze światem zewnętrznym. Jak określono na albumie znalazł się w „cichej krainie wibracji”. Taki swoisty rodzaj psychosomatycznego autyzmu. 

Dzięki determinacji matki (w tej roli Ann-Margret ) Tommy (wokalista Roger Daltrey) przechodzi różnorakie terapie przeprowadzone przez Acid Queen (Tina Turner), kaznodzieję (Eric Clapton) i szanowanego specjalistę medycznego (Jack Nicholson), dzięki któremu sugestii wkrótce odzyskuje zdrowie (Go to the Mirror!) przy wyraźnym wsparciu dysfunkcyjnej matki (Smash the Mirror).


Pomimo nabytych ułomności sensorycznych przez lata niewiarygodnie wykształcił zmysł dotyku. To pozwoliło mu w sposób intuicyjny zostać mistrzem elektrycznych bilardów tzw. flipperów. W pokonanym polu pozostawia dotychczasowego championa Pinball Wizard (Elton John). Szybko zdobył naśladowców, a co za tym idzie również sławę i chwałę, stając się przywódcą sekty (Sensation, Sally Simpson, I'm Free). W finale opowieści zostaje zupełnie sam – porzucony przez dotychczasowych wyznawców (We're Not Gonna Take It). W wyniku czego ponownie „zapada się w sobie” ( See Me, Feel Me)


The Who wydając tę płytę i wzmacniając jej przekaz poprzez film Russella jeszcze bardziej utrwalili swoją pozycję wśród gigantów światowego rocka. Z twórców znanych i lubianych, prezentujących ku aprobacie fanów dynamiczne granie, przeobrazili się w awangardę artystycznej fuzji rocka i filmu. Zaś poszczególnych członków zespołu wprowadził do panteonu znaczących i charyzmatycznych postaci sceny rocka. Ponadto, co jest niezwykle istotne, The Who przemówiło tym razem głosem trudnych acz ważnych problemów jednostki w kontekście egzystencjalnym i społecznym. 

Dramat głównego bohatera znakomicie pasował do pokazania negatywnych zjawisk współczesności, takich jak kult gwiazd, manipulacja młodzieżą, patologia ludzkich zachowań, hipokryzja kościoła oraz kryzys rodziny. Stał się swoistym protestem przeciw aprobacie oraz apoteozie takiego świata. 


Obwoluta album The Who z 1969 r. idealnie oddaje atmosferę fabuły snutej opowieści o alienacji młodego człowieka w trakcie dorastania. Metaforyczną próbą dążenia ku wolności (wyłaniającymi się z mrocznej pustki sylwetkami muzyków z wyciągniętą dłonią) i ograniczającą dopływ zewnętrznego światła symboliczną siecią chmur, nie zawsze łatwych czynników zewnętrznych wpływających na efekt dojrzewania człowieka. 



PS. Tommy doczekał się wielu różnych adaptacji. W trzy lata po premierze płyty zrealizowano album „Tommy – The London Symphony Orchestra and Chamber Choir with Solo Guests”, gdzie inaczej niż na oryginale albumu z 1969 r., linia wokalna utworów przypadła różnym twórcom. Poza muzykami The Who głos swój zaprezentowali m.in. Ringo Starr, Rod Steward, Steve Winwood i Richi Havens. Natomiast w 1973 r. gościła na deskach londyńskiego teatru Rainbow.