sobota, 11 lipca 2015

CANNED HEAT & JOHN LEE HOOKER ‎– Hooker 'N Heat (Liberty 1971)

Powracamy do źródeł. Sentencja Jimiego Hendrixa „Blues is easy to play but hard to feel” doskonale pasuje do twórczości omawianych artystów czujących tę muzykę jak mało kto! Prosto nie znaczy prostacko, ale surowo, szorstko z potężnym ładunkiem emocji. Zagrane z czuciem. Rytmicznie, pulsująco i hipnotycznie. Ten duet to jak połączenie pokoleń. Ojciec i syn. Czarny i biały blues. Chociaż Canned Heat to ekipa grająca najlepszego czarnego bluesa ze wszystkich mi znanych białych muzyków. Bingo! Czerpała swoje inspiracje właśnie z dorobku Hookera! To jak powrót do źródła, esencji bluesa. Korzennego bluesa. Spełnienie marzeń. Mistrz i uczeń doświadczeni przez życie. Niejako skazani na to muzyczne spotkanie. Trudne przejścia Johna  i tragiczne losy zespołu to idealny scenariusz bluesowej epopei. Po sesji zmarł tragicznie Wilson nie doczekawszy wydania płyty, stąd na okładce wizerunek Hookera z zespołem, a na ścianie symboliczna fotografia Wilsona  w jakimś hotelowym pokoju. Wzajemny szacunek, zrozumienie, empatia  oraz  fascynacja, musiały począć taki owoc muzyczny jak ta płyta. A właściwie dwie płyty. Pierwsza to prawie całkowicie solowy popis człowieka orkiestry J.L. Hookera. Mega oszczędny podkład gitarowy i ten rytm wystukany przez jego pantofle. Drugi krążek to John wspierany przez bluesową machinę w postaci Canned Heat. Co wprawia w osłupienie, to brak popisów wokalnych muzyków Canned, dobrych wokalistów w osobach Boba „The Bear” Hite’a oraz Alana „Blind Owl” Wilsona. Ale idea braku udziału wokalnego staje się zrozumiała po wysłuchaniu całego dzieła. To przez oczywisty szacunek dla tego bluesowego geniusza panowie nie śmieli przeszkadzać w wykonach wokalnych swojego mentora. Hite oniemiał, natomiast Wilson dał taki popis gry na harmonijce, że sandały same spadają. Sam Hooker w czasie nagrywania wpadał w osłupienie podczas gry Wilsona, twierdząc, że nie słyszał tak znakomicie grającego harmonijkarza. Na koniec ostatniego numeru Boogie Chillen No.2 Hooker krzyczy:

Alan! You feel good, and you feel good,
Just like I thought that you would now!

Obustronny szacunek i fascynacja!   
W tę płytę wgryźć się nie jest łatwo. Nadzwyczaj skromna gra Hookera i jego ochrypły, niski głos. Powoli wprowadza słuchacza w rodzaj spirali transu, z którego trudno, w miarę mijających numerów, uciec. Niczym wir wciąga kolejny kawałek. Wraz z rozwojem tego bluesowego misterium coraz dobitniej budzi się i odzywa się  akompaniujący Johnowi zespół, który do perfekcji doprowadził sztukę improwizacji. Od wolnych jednostajnych bluesów, „czarnych jak o północy w ciemnym tunelu, w nocy, po czarnej kawie” jak trafnie to ujął Henio Lermaszewski vel  Zbigniew Buczkowski w serialu „Dom”. Aż do szaleńczych galopad poruszających wnętrzności każdego miłośnika boogie. Ciężko usiedzieć w miejscu. Ale jazda! Uff!
Ta płyta to jak obrazy mistrzów malarskich, którzy niespotykanie skromnymi środkami ekspresji wywołują niesamowite emocje. Uczucia sięgające do początków muzyki, archetypu bluesa umęczonych zbieraczy bawełny z delty Missisipi. Taka magiczna muzyka mogła mieć korzenie wyłącznie na południu Stanów. Kolebce tego rodzaju twórczości.


John i Al






BOB DYLAN - Pat Garrett & Billy The Kid Soundtrack (Columbia 1973)

PAT GARRETT & BILLY THE KID - reż. Sam Peckinpah (USA 1973)

Jak wspomniałem we wstępniaku nie całkiem o blues mi chodzi, ale o fajną, klimatyczną muzykę utrzymaną w podobnej stylistyce. Bob Dylan. Robert Zimmerman, folkowiec i rockmen (czasami bluesman) i jego epokowe dzieła w postaci płyt takich jak Blonde on Blonde, Desire, Oh Mercy czy Highway 61 Revisided. Dlaczego wybrałem ten materiał mając do wyboru słynniejsze, może bardziej wyrafinowane muzycznie pozycje w pokaźnej płytotece Mistrza?
Kiedyś mój stary kumpel zadał mi pytanie jaką płytę zabrałbym na bezludną wyspę? Ta kwestia wprowadziła mnie w zakłopotanie. Jak to jedną płytę miałbym wybrać przy takim bogactwie wyboru!!?
A On odparł bez namysłu:
- Pata Garretta Dylana „bym wziął”! Znasz to!?
Nie znałem muzyki ani filmu. Zaintrygowało mnie to!
Moja wrodzona ciekawość zawiodła mnie najpierw do ścieżki dźwiękowej filmu – westernu Sama Peckinpaha. Filmu o wierności ideałom (Billy The Kid)  i z drugiej strony zdradzie tychże ideałów (Pat Garrett).
Sama muzyka broni się wspaniale mimo upływu czasu! I pomyśleć, że jej twórca nie chciał wydania tego materiału!!!
Autor muzyki był rozczarowany tym, że poszczególne utwory nie dopasowano do scen filmowych, do których zostały stworzone. Sam Dylan wcielił się w rolę tajemniczego Aliasa, bardziej obserwatora niż uczestnika fabuły filmu.
Zostawmy film, notabene, całkiem udany. Ale muzyka urzeka!
Ma taki feeling, że ciary idą po plecorach. Polecam szczególnie w lipcowe, późne popołudnie poprzedzone dzienną spiekotą lata (płyta wydana… a jakże 13 lipca 1973 roku). Do tego chłodny browarek i mamy niebo na ziemi. Dosłownie wszechogarniająca błogość. Poniosło mnie! …. Posłuchacie w takim anturażu, a przyznacie rację. Chyba że ktoś jest wrażliwy jak gumofilce przepocone po szychcie w oborze! To pewnikiem go nie ruszy! I nie chodzi tylko o to, że mamy tu przebój wszechczasów  Knockin’ On Heavens Door,  ale jeszcze inne  zajefajne instrumentalne  kompozycje.


„Mama, put my guns in the ground
I can't shoot them anymore.
That long black cloud is comin' down
I feel like I'm knockin' on heaven's door.