sobota, 10 października 2015

THE WHO - Who’s Next (Track/Decca 1971)

Do The Who mam dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony grupa podziwiana przez różnej  maści znawców, wychwalana i hołubiona, a z drugiej (i do tych chyba się zaliczam), nie sposób bezkrytycznie chłonąć wszystkich dokonań tego kultowego kwartetu.

Trzeba jednak przyznać, że w zbiorze wydawnictw Brytyjczyków ta płyta rozkłada na łopatki. Jest dla mnie wyjątkiem w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa. Może dlatego, że właściwie nie ma tu żadnej nietrafionej kompozycji. Cały materiał jest niezmiernie spójny, a zarazem najbardziej wartościowy wśród wszystkich płyt zespołu. Czuć od samego początku wspaniałą energię emanującą blaskiem muzyki przez duże M. Brzmienie równocześnie bogate, a jednakowo ekspresyjne oraz potężne w całym zakresie omawianego materiału. Co ciekawe, zespół ten nie cieszy się w Polsce taką estymą, jak zbliżeni mu stylistycznie i podobni czasem powstawania muzyki Stonesi, Zeppelini czy nawet Deep Purple. Tak naprawdę trudno wytłumaczyć takie podejście rodaków do tej muzyki. Zresztą o gustach trudno dyskutować, więc ograniczę się tylko do własnego jej odbioru, a właściwie do mojej ulubionej płyty w dorobku The Who - Who’s Next. Recepta na to dzieło wydaje się o dziwo prosta. Perkusja, gitara basowa, gitara i wokal. Zestaw standardowy i niezbyt odkrywczy stanowiący trzon muzyki. A jaki efekt!!! Unikalne w tamtym czasie zagrywki na „wiośle” Pete’a  Townshenda, ekstra „wygary” głosowe Rogera Daltrey’a  i kanonada na bębnach szalonego Keitha Moona. Całość uzupełniona nieziemskimi podchodami basowymi John Entlewistle. To wszystko okraszone smyczkami i eksperymentami  klawiszowymi. Do tego kontrowersyjna okładka. Czterech muzyków zapinających rozporki i odchodzących od monolitu naznaczonego śladami moczu… Manifest olewania całego show-businessu, czy wyrafinowana prowokacja, a może swoiste poczucie humoru inspirowane filmem Stanleya Kubricka 2001: Odyseja kosmiczna?
Prezentowany album zrodził się podstawie projektu Pete’a Townshenda  Lifehouse. Miało być to przedsięwzięcie ambitnie łączące w sobie trzy formy przekazu: film, koncerty i muzykę. Projekt ów Townshend wymyślił po słynnym Tommy.  W zamiarze autora miał stać się następnym  milowym konceptualnym krokiem, ale nie udało mu się spełnić tego zamiaru, ze względu na jego złożoność i brak zrozumienia w środowisku autora.  Na szczęście zespół miał wtedy bardzo dużo nagranego materiału z niedoszłego wyżej wymienionego projektu, z którego odsączył naprawdę doskonałą esencję w postaci finalnego Who’s Next.
Wszystkie kompozycje utrzymane są w typowej dla The Who stylistyce, wzbogaconej o odzywające się niekiedy instrumenty klawiszowe. Album otwiera piękne Baba O'Riley, gdzie wspomnianych syntezatorów użyto niczym sekcji rytmicznej. Z pewnością może zdumieć wielorakie zastosowanie przeróżnych instrumentów klawiszowych, czasami jako element wypełniający tło, nierzadko, jako ważna część brzmienia danej kompozycji. Co doskonale obrazuje obecność syntezatora VCS-3.  Smaczku dodaje także nietypowa koncepcja wprowadzenia partii skrzypiec na finiszu. Mimo tych nowinek, muzyka zawarta na albumie wciąż brzmi jak... typowe The Who. Ostra gitara Townshenda, oparta na osobliwych rytmach wygrywanych przez sekcję Entwistle-Moon, Daltrey różnorodnie wykorzystujący swój głos, plus świetne melodie utworów – styl The Who ma się dobrze! Dość spora rozpiętość klimatyczna utworów nie rozbija spójności albumu. Jest tu niemal hardrockowy Bargain, kontrastujący The Song Is Over, melodyjny Getting In Tune,  częściowo balladowy Behind Blue Eyes, czy pogodny Going Mobile i zabawny My Wife. Na osobną uwagę zasługuje wielowątkowy, ponad ośmiominutowy, swego rodzaju protest song Won't Get Fooled Again. Zdaje się być poważną przestrogą, iż twórcy rewolucji mogą stać się w konsekwencji kalką obalonej siły.


Muzyka zawarta na krążku posiada wiele odcieni, oparta jest generalnie na mocy elementarnych akordów oraz mozaice gitarowych zagrywek, co stanowi dewizę stylu zespołu. Do tego melodyjne klawiszowe balladowe zagrywki, zrównoważone grą na przemian akustycznej i elektrycznej gitary. Subtelne i oniryczne frazy skontrastowane z przenikliwym, totalnym cięciem riffowego majestatu gitar.  Z pewnością The Who niezwykle trafnie uderzył w jakże pożądaną strunę muzycznej namiętności oddanych słuchaczy. Muzyka rezonuje do dziś, blisko czterdzieści pięć lat później. Najbardziej sugestywnym wyrazem tego niech będzie przykład występu grupy w nowojorskiej Madison Square Garden, ku pamięci tragicznego 11 września, gdzie sedno repertuaru stanowiły numery z Who’s Next. Wykonanie The Who było najlepiej odebranym występem tego koncertu co ukazuje wyraźnie, że pomimo upływu kilku dekad muzyka stworzona przez brytyjskich rockmanów w dalszym ciągu olśniewa głębią przekazu i  muzycznej wirtuozerii.