Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1976. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1976. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 września 2021

AEROSMITH — Rocks (Columbia 1976)

Ciepły, wiosenny, majowy dzień. Przeszło 27 lat temu. Okolice stadionu klubu Gwardii Warszawa. Tłum ludzi zmierza w jednym kierunku. Czuć, że będzie się działo coś niezwykłego. Skromny stadion piłkarsko-żużlowy, a na nim okazała scena, gdzie wieczorkiem zaprezentują się Oni (!), ku ogromnej uciesze licznie zgromadzonych fanów. Kapela – esencja rocka zarówno w wymiarze formy, jak i treści. Taki nieco naciągany przez media amerykański odpowiednik The Rolling Stones. Bardziej ze względu na fizyczne podobieństwo Tylera do Jaggera, niż do stylu, który preferują oba zespoły. Amerykanie to kapela hard rockowa, natomiast Stonesi bardziej osadzeni w bluesie. Z racji tego, że przede wszystkim cenię wczesne dokonania grupy, album Rocks jest dla mnie czymś wyjątkowym. Najbardziej spójny i jednorodny brzmieniowo materiał doskonale oddaje charakter stylu luźnego, gitarowego tradycyjnego hard rocka, który z zasady ma być nośny i rajcowny. Ale też nieco cięższy i energetyczny. 


Co tu dużo mówić. Ma robić wrażenie od pierwszego kontaktu. Taki właśnie jest ten krążek. Na próżno jest tu szukać jakiś super wyszukanych stylistycznych patentów… i w tym tkwi siła tej muzyki. Ma być zwięźle, mocno i do przodu.

Album Rocks to konkretne, fajne rockowe granie łatwo wpadające w ucho, zagrane z ujmującym wigorem, ale bez zbędnych ozdobników. Bez nadęcia, z wyraźnym luzem, takie w sam raz.

 

Aeorsmith w przekroju wszystkich lat swojego istnienia, właściwie nie grzeszył ani oryginalnością, ani wyrafinowaniem, a mimo to zapewnił sobie stałe miejsce w ścisłym kanonie rocka. To wszystko za sprawą nie tylko muzyki, jaką Panowie z Bostonu preferują, ale także otoczki towarzyszącej zespołowi. Wpisującej ich w oklepany slogan: sex, drugs and rock’n’roll. Wystarczy spojrzeć na image formacji (nieco glam rockowy), czy też poczytać o ich pozascenicznych ekscesach. Mnie osobiście to nie przeszkadza. A liczy się przede wszystkim muzyka, a tu już zastrzeżeń trudno się doszukać. Konkretne granie zgodne z kanonem złotych czasów amerykańskiego rocka. Przedni gitarowy warsztat, żarliwy, ekspresyjny wokal i w większości zapadające w pamięci motywy przewodnie dobrze skomponowanych utworów sprawiają, że nawet najbardziej kapryśni wielbiciele takiego grania znajdą w tym coś dla siebie.


Najbardziej zwarty, w całości autorski i w pełni zespołowy pod względem kompozytorskim i aranżacyjnym album Aerosmith, opatrzony czystym i gęstym brzmieniem instrumentów, a także wypełniony solidnymi utworami. Ukazuje oblicze konsekwentnie zagranych i jednorodnie brzmiących kompozycji. Co osobiście uważam za wartość dodaną wśród bogatej dyskografii zespołu. Choć trudno doszukać się na albumie słynnych hitów zespołu, to jednak całość brzmi bardzo przekonująco. Przy tym mam wrażenie, iż jest tu dawka najcięższej, intensywnej i najbardziej zadziornej muzyki w dorobku grupy. Cały wachlarz muzycznych środków wyrazu dopełnia znakomita technika poszczególnych muzyków. Nawet okładka z fotografią diamentów jest trafnym odzwierciedleniem szlachetności zaprezentowanej muzyki. Od żywiołowego Back In The Saddle i masywnego Combination, poprzez zagranego w średnim tempie kawałka w postaci rozbujanego Sick As A Dog i dającego odetchnąć, luźnego Last Child i Home Tonight, aż do pełnych rozpędu kompozycji w rodzaju Rats In The Cellar, czy Nobody’s Fault

Każdy amator podobnych dźwięków dostanie wszystko, co ma najlepsze do zaprezentowania ten klasyczny już i doskonale zgrany zespół rock’n’rollowy. Nawet wielbiciele innej stylistyki rocka powinni usłyszeć intrygujące utwory. Jest to najbardziej surowo brzmiący album zespołu, a co za tym idzie, najmniej komercyjny. Jeśli ktoś tę płytę zna, a dawno nie słuchał, to proponuję odświeżyć pamięć o tej zacnej muzyce. A jeżeli znajdzie się osoba, która dotychczas nie poznała Jej, to rekomenduję, aby natychmiast nadrobiła zaległości i zapoznała się z zawartością tego wydawnictwa.

Warto wspomnieć, że Rocks z upływem lat stał się jednym z bardziej inspirujących krążków dla dużej części gwiazd rocka. Lider Nirvany Kurt Cobain wskazywał go jako jeden z najbardziej ulubionych. James Hatfield z Metallicy i Slash z Guns N’ Roses również podkreślają niebagatelną rolę, jaką odegrał w ich muzycznej edukacji.


Kończąc moje wywody na temat amerykańskich muzyków i ich płyty, na moment wrócę jeszcze pamięcią do 29 maja 1994 roku, a dokładnie do chwil po zakończeniu koncertu. Powiem krótko. Zgromadzeni fani tego wieczora dostali dokładnie to, co chcieli. Świetny zespół w doskonałej formie!




czwartek, 31 stycznia 2019

CAMEL - Moonmadness (Janus/Decca 1976)

A wise man changes his mind, a fool never will - jak powiadają Anglicy. Jedni zaprzeczają, inni przyznają się bez wahania. Są tacy, którzy dojrzewają do zmian i ci, którzy przeżywają nagły zwrot w swoich przekonaniach.

Tylko krowa nie zmienia poglądów. Takie właśnie powiedzonko ciśnie się mi przed szereg, kiedy myślę o muzyce Wielbłąda. Kiedyś naprawdę sceptycznie podchodziłem do muzycznego nurtu (reprezentującego Camela), mając na uwadze jakieś dziwne, zakręcone i wysublimowane, czytaj przekombinowane, dźwięki. Potrzebowałem trochę czasu, aby się w nią wgłębić. Cierpliwość stała się moim powiernikiem w drodze do tej muzycznej krainy. Obszaru, który powoli zgłębiałem i trawiłem z taką skutecznością, że zawładnął mną chyba na zawsze. Dojrzałem do Nich. Do emocji, które niesie ich muzyczna podróż, nie zawsze dostrzegalnych przy obcowaniu z innymi wykonawcami. 





Pierwsze swoje kontakty z Camelem zanotowałem prawie trzy dekady temu, u znajomego w akademiku , wówczas jeszcze Akademii Rolniczej w Lublinie. Godzinami katował płyty Brytyjczyków przez co najwyraźniej zaintrygował mój aparat słuchowy. Po tym incydencie odłożyłem moją fascynację co najmniej na kilka kolejnych lat. Camel jakby przestał istnieć w moim własnym muzycznym katalogu. Jednak do czasu. Kolejne spotkanie z ich twórczością nastąpiło za sprawą znajomego z Prudnika, który był, jest i z pewnością będzie zakochany w ich muzyce po same uszy! Mówi się, że „do trzech razy sztuka”. Więc ostatecznie spotkanie nastąpiło niedawno, przy odkurzaniu starych nagrań wymienionego zespołu. Co najważniejsze bardzo mnie poruszyło! I jeszcze mnie wciąż mocno trzyma. Mam nadzieje, że teraz już tak pozostanie.



Tak jak na wszystkich płytach Camela, podobnie na Moonmadness mamy do czynienia z kompozycjami charakteryzującymi się wyrafinowaną i złożoną konstrukcją utworów, stosowaniem skomplikowanego, przeważnie nieparzystego dźwiękowego schematu, czyli następstw akcentów porządkujących rytm. Wprowadzaniem do rocka elementów charakterystycznych dla innej muzyki, w szczególności jazzu, bluesa, muzyki poważnej, a nawet muzyki awangardowej. Eklektyzm stylów i rozpoznawalne brzmienia są tym, co definiuje styl grupy. Co wznosi finalnie taką muzykę na artystyczne wyżyny.


Absolutnie wykonawcza biegłość, nie rzadko na poziomie wirtuozerii, tak bardzo adekwatna i reprezentatywna dla progresji dźwięków generowanych przez naprawdę znakomitych muzyków. Właściwie muzycznych wirtuozów zapamiętałych w improwizacyjnych partiach instrumentalnych (Song Within A Song) wiodących nas do motywów zbudowanych na jazzującej i melodyjnej gitarowej grze (Chord Change) spajającej całość. Przy tym harmonijnie rozwijającej się dźwiękowej kaskady instrumentów klawiszowych. No i ten magiczny flet (Air Born) zestawiający jednocześnie własną nutę z motywem wiodącym w poszczególnych utworach. Do tego połamany i zaskakująco zmienny muzyczny schemat oraz mistrzowska żonglerka rytmiką (Lunar Sea). Co ciekawe, przy tak indywidualnym podejściu do kreowania muzyki wcale nie unikają grania zespołowego. Wręcz przeciwnie - te wszystkie kreowane przez poszczególnych muzyków dźwięki w ostateczności tworzą niepowtarzalną całość. Naturalnym dopełnieniem staje się kojący i niosący poetyckie treści śpiew wokalisty. Niejednokrotnie wspomagany zbiorowymi, śpiewanymi na głosy, partiami wokalnymi. Sama struktura utworu tworząca tak bardzo charakterystyczny schemat stylu grupy, opiera się w przeważającej większości na subtelnym początku, przechodzącym w sposób progresywny w energiczną i zrytmizowaną gonitwę, podążającą za najwyższej próby popisami poszczególnych muzyków. Istne kosmiczne „księżycowe szaleństwo”!



Aby osiągnąć taki efekt zespół musiał najpierw zmierzyć się z oczekiwaniami wytwórni płytowej, która dążyła do tego, aby kolejny album formacji był bardziej tradycyjny tzn. „piosenkowy” niż stanowił jedną wielką zamkniętą całość tzw. concept album. Na szczęście zespół nie uległ naciskom i postawił na swoim, wydając rzecz godną trwałej pamięci. W pełni tożsamą z intencją muzyków. Nieustannie zaznaczam, że już wówczas bardzo dojrzałych muzyków pod względem twórczym, ale też warsztatowym. Pozbawionych zbędnej pretensjonalności przekazu, a zarazem szczerych w swoich artystycznych intencjach.

Konsekwencja muzyków zaowocowała wielobarwną, zróżnicowaną i jednocześnie wypracowaną stylistycznie płytą na trwale wpisując się w kanon muzyki rockowej.