wtorek, 26 września 2023

Survivors: The Blues Today - Full Cast & Crew (Heart Productions 1984)

„Czuć bluesa, czyli: wiedzieć, o co chodzi; wyczuwać sprawę, atmosferę… Taką muzykę, improwizowaną, raczej się intuicyjnie czuło, niż znało i rozumiało. Wiedza, świadomość – to świetna sprawa, ale często lepiej jest coś po prostu wyczuwać, czuć i już. Tak to czujemy.”
prof. Jerzy Bralczyk


Pamiętam jak dziś. Tomasz Mann i jego program Non Stop Kolor nadawany w dawnej TVP. Pisząc dawnej mam na myśli ówczesną, schyłku lat osiemdziesiątych. Info dla młodszych czytelników: to taki muzyczny program, gdzie Pan Wojciech prezentował i propagował swoją ulubioną muzykę. Najczęściej w postaci filmów dokumentalnych lub koncertów. No właśnie…, a co to był za film?! W całkowicie wolnym tłumaczeniu Mohikanie Bluesa, bo tak na roboczo ww. prezenter nazwał ten dokument. I co tam mamy? Ano muzykę i wywiady z poszczególnymi muzykami występującymi w Wilebski’s Blues Saloon w dzielnicy Frog Town miasta St. Paul w stanie Minnesota. 


Nawiasem mówiąc nazwa tego przybytku jakby swojska. Nawet w ujęciach z filmu widać nasze godło państwowe!!!! Czyli po prostu „nasz ziomek”, pewnikiem emigrant lub potomek jakiegoś polskiego uchodźcy, który prowadził ten lokal, a co najważniejsze lubował się w bluesie i oczywiście jazzie. Ted Wilebski Jr., bo o nim mowa, okazał się zapalonym animatorem sceny bluesowej St. Paul. Ten Mieszkaniec Oakdale był założycielem bluesowego salonu, który otworzył swoje podwoje po raz pierwszy w 1979 roku. Miejsce to gościło wykonawców bluesowych o znaczeniu lokalnym i krajowym. Obok występujących w filmie, pojawili się w nim inni znamienici bluesmeni, w tym Etta James, Robert Cray, Buddy Guy i Otis Rush.


T. Wilebski zarządzał tym muzycznym klubem na rogu Western i Thomas alei w St. Paul aż do jego zamknięcia na początku lat 90-tych. W 2009 roku ponownie otworzył Wilebski’s Blues Saloon w tym samym miejscu we Frog Town, a następnie przeniósł go do nowszego budynku przy Rice Street w pobliżu Wheelock Parkway. Gwoli ścisłości, klub zmienił właściciela, lecz nazwa pozostała niezmienna.


Całość wymienionego wydarzenia zarejestrowano w marcu 1984 r. podczas 3-dniowego festiwalu. Zarówno na scenie klubu, jak i w wywiadach brylują cenieni do dziś wykonawcy z kręgów bluesowych i jazzowych. John Lee Hooker, Dr. John, The Nick Gravenites–John Cipollina Band, Corky Siegel, Archie Sheep, Minnesota Barking Ducks, Lady Bianca itd.


Film skromny, tak jak zapewne jego budżet. Ale w tym tkwi siła tego obrazu – oszczędnego, z dźwiękiem, który robi tu całą robotę. Do pierwszych zdjęć tego zachodnioniemieckiego dokumentu wykorzystano taśmę filmową Super 16, a następnie na potrzeby kinowej wersji została ona powiększona do formatu 35 mm. Wspólnie z uczestnikami wydarzenia zanurzamy się w magię miejsca i czasu. Można by powiedzieć modelowy, klimatyczny pub bluesowy usytuowany w ojczyźnie tej muzyki. 



Zadymiony i dość kameralny. Dla zgromadzonej publiki istne święto. Czuć autentyczną ekscytację z obu stron, zarówno sceny, jak i widowni. Świetna sprawa! Taka misterna kapsuła czasu dla fanów bluesa. Chciałoby się powiedzieć, że tylko w bluesowych klubach króluje taka magiczna, niepowtarzalna atmosfera.


Kończąc, posłużę się domniemanym cytatem, zasłyszanym w filmie, a wygłoszonym przez bluesowego prawdziwka Nicka „The Greek” Gravenitesa. Pamięć zawodzi, a więc dokładnie nie przytoczę tych słów, ale spróbuję uchwycić sens wypowiedzi, na wskroś trafnie odzwierciedla sens zjawiskowej bluesowej nuty:

„Dajemy z siebie wszystko, gramy, a publiczność tańczy. Oni śmigają w szaleńczym transie i sądzą, że nie damy rady, ale my, wykonawcy zapieprzamy coraz szybciej i mocniej, a Oni zdaje się, że prawie wymiękają. Ale gdzie tam!? Pozory mylą! Oni rezonują z nami i podkręcają tempo pląsów, i tym samym wyzwalają w nas nieznane pokłady energii, a tym samym zmuszają nas do coraz żwawszej i zacieklejszej gry naszej ukochanej muzyki. Hołubce publiki kontra hipnotyczne boogie bluesmanów. Zasadnicze pytanie brzmi: Kto, kogo pierwszy wykończy?!” 😁

ps. film został również wydany w formacie VHS w 1989 r. przez amerykańska firmę Crocus Entertainment, Inc.


                                                                                


sobota, 8 lipca 2023

BIG STAR – # 1 Record (Ardent 1972)


„Tworzenie melodyjnych piosenek zawsze było dla mnie najważniejszym miernikiem jakości zespołu, a Ci goście byli bez wątpienia mistrzami…”

Michael Mills – basista, autor tekstów i współzałożyciel zespołu R.E.M.


Tylko tyle… i aż tyle. Taki slogan ciśnie się na usta podsumowując to wydawnictwo amerykanów. Pozornie nic odkrywczego, a jednak. Ale po kolei.

Number 1 Record wpłynął na wiele alternatywnych zespołów w USA i innych krajach, zwłaszcza na zespoły takie jak R.E.M. i The Replacements z amerykańskiej sceny rocka studenckiego lat 80. I to pomimo faktu, że w momencie wydania #1 Record notował bardzo słabą sprzedaż, chociaż był powszechnie chwalony przez krytyków. Być może zawiniła słaba promocja albo zbyt błaha stylistyka łącząca rocka z lat 70-tych z melodiami a’la Beatlesi. I chyba było coś na rzeczy, gdyż dystrybutorem płyty była firma Stax, która wówczas chyliła się ku niechybnemu upadkowi. 


Ten premierowy album nadał zespołowi rozpędu, stanowił inspirującą bazę do następnych płyt. Big Star był jednym z niedocenianych zespołów lat 70-tych, ale wydał jeden z bardziej pozytywnie recenzowanych albumów dekady. #1 Record wyróżniał się na tle reszty amerykańskiej sceny rockowej swoją wyjątkowością i zgoła wyprzedzał swoje czasy świeżym powerem, popowym brzmieniem, stylem, który stał się bardziej popularny w późnych latach 70-tych i 80-tych. Choć według mnie, klasyfikowanie stylów muzycznych wydaje się dość karkołomnym, by nie powiedzieć pseudo eksperckim zabiegiem. Bo co to oznacza soft rock, czy power pop? Wygląda na to, że Ameryka we wczesnych latach 70-tych wciąż czerpała z epoki flower power, zanurzając się w psychodelicznym klimacie, i nie była jeszcze gotowa na bardziej melodyjne, popowe brzmienie rocka. Cieszę się, że mogę zarekomendować piosenki z tego albumu i mieć satysfakcję z odbioru tej muzyki, podobnie jak kilkanaście tysięcy osób, które prawie pól wieku temu kupiły go i zapamiętale słuchały, jak Ameryka długa i szeroka.


Na pierwszej stronie winylowego krążka dominuje rock & roll, podczas gdy druga staje się coraz bardziej refleksyjna i liryczna. Na ogół brzmienie gitar jest ostre i pełne. Nawet subtelne utwory mają w sobie coś z napięcia, a jednocześnie emanują delikatną żarliwością. Z kolei tzw. rockery rozbrzmiewają z całą werwą.


Debiutancka płyta to melodyjna mieszanka muzyczna, napędzana gitarami, chwytliwa i pulsująca. Bazująca na wysoko brzmiącym głosie poszczególnych muzyków, którzy nie uciekają od wspólnych harmonii wokalnych. To powinno teoretycznie pobudzić potencjalnych słuchaczy. A jednak w praktyce album nie został należycie odebrany przez słuchaczy. Niestety, nie spotkał się z większym zainteresowaniem, pomimo pozornie tak łatwo przyswajalnej stylistyki.


Jakby tu opisać lub porównać z innymi wykonawcami ich muzykę? Spróbujmy! Letnia „kalifornijska” płyta nagrana w stanie Tennessee, a dokładnie w mieście Memphis. Kapeczka Byrdsów tu, szczypta Beach Boysów tam, odrobina ciężkości San Francisco a’la zespół Moby Grape, czy młodsza od wspomnianych formacja Cheap Trick, niebagatelna rola stylistyki The Beatles, no i troszkę maniery R.E.M. z ich wcześniejszego okresu. Zawile? Chyba nie… Number 1 Record kipi energią, tudzież melancholią wymieszaną z radością, wrażliwością i nutą młodzieńczej naiwności oraz beztroski. Dzieło kompletne? Niektórzy uważają nawet, że to najbardziej skromny, niedoceniany przez słuchaczy zespół wszechczasów. Notabene, o tak przewrotnej nazwie! Na pewno pozbawiony wymiernego, komercyjnego sukcesu.


Kolejnym, wyjątkowym aspektem była charakterystyczna okładka tego wydawnictwa. Podświetlony neon niczym reklama, czy szyld sklepowy jaśniejący w mroku nocy. Trudno ją przeoczyć i pomimo tego, że jest raczej koncepcyjnie błaha, przyciąga uwagę.


Jeśli kiedyś widzieliście film o zespole, to wiecie o co chodzi w tym tekście. Jeśli nie, to bardzo polecam; kilka lat temu dość często emitowany w kanale Sundance TV. Big Star: Nothing Can Hurt Me z 2012 r., gdzie autorzy filmu w sposób trafnie zobrazowali całe zjawisko tej, już powoli zapominanej lub jak u nas w Polsce, mało znanej formacji, która nagrał swój debiut w składzie: Alex Chilton na gitarze i wokalu, podobnie jak Chris Bell, w charakterystycznych dla całości albumu harmoniach wokalnych udzielał się także basista Andy Hummel oraz Jody Stevens na perkusji. Cały kwartet podczas nagrywania pierwszej płyty wspomagany był gościnnie przez klawiszowca i wokalistę Terry’ego Manninga.



czwartek, 30 marca 2023

FLEETWOOD MAC – Then Play On (Reprise 1969)

Płyta szczególna i ważna z wielu powodów. Wychwytująca moment przełomowy dla działalności zespołu, jakim było powolne pożegnanie dotychczasowego lidera formacji Petera Greena. Ale też wybitna pod względem artystycznym. Stanowiąca znakomite zwieńczenie bluesowej podróży Fleetwood Mac. Dojrzała, różnorodna, ukazująca mnogość stylów muzycznych, osadzonych w bluesowej tradycji tak wówczas bardzo eksponowanej na muzycznej scenie przełomu lat 60 i 70. To uchwycony dualizm personalnej przemiany zespołu z jednej strony, zaś z drugiej, łagodne porzucenie bluesowej maniery w muzycznej drodze formacji. Then Play On to na pewno kulminacyjny moment w karierze bluesowego Maca. Prawdziwa kwintesencja stylu lidera, który żegna się ze swoim zespołem w sposób znamienny. Album stanowi spoiwo miedzy wczesnym wcieleniem opartym na bluesie, a bardziej popową i zarazem przyszłą, komercyjną edycją zespołu. Taki przysłowiowy łabędzi śpiew, ukłon w stronę pierwotnej stylistycznie wersji Fleetwood Mac.


Mówiąc ze staropolska ;) po prostu – extraordynaryjny. Absolutnie najlepsze, co mogła wówczas pokazać pochodząca z Londynu grupa. Na tym krążku, oprócz wspomnianych „czarnych” klimatów, mamy wyborny rockowo-psychodeliczny feeling. Bardzo udane pożegnanie z dotychczas eksponowaną bluesową nutą i to pomimo frustracji i narastającego kryzysu psychicznego Petera Greena.


Wspomnę o składzie bo warto. Dotychczasowy lider „Zielony Piotruś”, czyli „Jego Wysokość Książę Bluesowej Gitary” Peter Green (właściwie Peter Allen Greenbaum) niczym dyrygent oddaje tym razem nieco przestrzeni pozostałym muzykom. Jemu z kolei wtóruje niezawodny Jeremy Spencer, który świetnie, acz z rzadka na Then Play On, prezentuje się jako wytrawny pianista. Na kolejnej gitarze niemal idealnie wtóruje im, a momentami dominuje, młody talent gitarowy Danny Kirwan. Co ciekawe, pomimo kumulacji instrumentów, nikt sobie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, każdy dźwięk uzupełnia bogatą muzyczną fakturę tej płyty. No i więcej niż poprawny, rytmiczny duet, który niezmiennie stanowił „żelazny” trzon zespołu. Dający zresztą, nazwę kapeli od nazwisk: perkusisty Micka Fleetwooda i gitarzysty basowego Johna Mc Vie. Obok zasadniczego składu, niebagatelną rolę przy tworzeniu płyty, trzeba zapisać na konto niezrównanego amerykańskiego harmonijkarza Big Waltera Hortona i udzielającej sią na pianinie Christine Perfect. Uzdolnionej wokalistce, która wkrótce na stałe dołącza do zespołu.


Zawartość płyty stanowią ciekawe i urozmaicone kompozycje. Lwia część utworów to mariaż solidnego rocka, cichych, introspektywnych melodii o utraconej miłości i smutku oraz kilku nastrojowych, klimatycznych utworów instrumentalnych.


Nieśmiertelny Oh Well dający upust frustracjom Greena za pośrednictwem zadziornych warstw gitarowych i z kameralnymi wtrąceniami brzmieniowymi, jest być może najlepszą progresywną kompozycją zespołu. Rattlesnake Shake to kolejny dynamiczny numer. Brudny, pulsujący, o miarowym tempie, z czystymi, dźwięcznymi gitarami. Zwarty, masywny rytm i ogniste improwizacje Greena napędzają Searching for Madge, prawdopodobnie najbardziej inspirujące dzieło kapeli poza klasykiem FM Green Manalishi, które prowadzi do podniosłego interludium, lżejszego boogie Fighting for Madge. Gorący latynoski rytm z pięknymi gitarami Kirwana i Greena w Coming Your Way nie tylko definiuje brzmienie Fleetwoodów, ale także rockową estetykę tamtych czasów. Spośród piosenek z ewidentnym niezależnym piętnem D. Kirwana, trudno nie zauważyć Closing My Eyes. To tajemnicza opowieść o miłości do tańca. Nawiedzone brzmienia zbliżają się do muzyki mniej wysublimowanej z instrumentalnym pogłosem gitarowym My Dream. Z kolei Although the Sun is Shining stanowi niejako preludium do przyszłej, mniej wysublimowanej odmiany stylistycznej zespołu. Wymienione wielokrotnie wcześniej elementy bluesa, wciąż pojawiają się w przestrzennym, zabarwionym hendrixowskim klimatem Underway, folkowym Like Crying i ekspresyjnym Show-Biz Blues. Odprężający Before the Beginning daje na sam koniec wytchnienie od kumulacji wszystkich dźwięków albumu. Nie bez znaczenia jest kwestia, że za finalną wersję płyty odpowiadał Marin Birch, który wkrótce na swoim koncie zanotował produkcję nietuzinkowych płyty Deep Purple, Rainbow, Whitesnake, Black Sabbath i Iron Maiden.


Taka ciekawostka: słynne, pełne ognistej energii Oh Well pierwotnie znalazło się tylko w wersji amerykańskiej longplaya. Czyżby wydawca źle rozpoznał rynek europejski?

No i tak magnetyzująca koperta płyty. Właściwie obraz ilustrujący wspaniałą okładkę Maxwella Armfielda. Muskularna sylwetka, rudowłosego mężczyzny, który ucieka na siwym rumaku, galopując przez jaskrawe, jesienne wzgórza. Jak gdyby mityczna postać która, oglądając się wstecz przez ramię, może symbolizować ewakuację od otaczającej rzeczywistości. Czyżby proroctwo przyszłości Petera Greena? No i ten znamienny tytuł albumu Then Play On brzmiący jak pożegnalna sugestia ubywającego lidera!?



Należy żałować, że nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłaby się historia zespołu z dotychczasowym liderem i jego muzyczną wizją zespołu, biorąc pod uwagę artystycznie milowy krok, jaki zrobili z tym albumem. Ku strapieniu fanów, Peter Green z własnej woli, opuścił zespół zaledwie kilka miesięcy po premierze płyty. Pozbawiając tym samym, na trwałe, zespół dotychczasowego oblicza. Czy gorszego? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Zależy… co kto lubi?



niedziela, 15 stycznia 2023

ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY - Oddział Zamknięty (Polskie Nagrania 1983)

„Nasza muzyka stanowi skojarzenie „nowej fali” z rockiem, zaś teksty są efektem przemyśleń nad życiem i problemami, z którymi boryka się pokolenie młodych ludzi”

Oddział Zamknięty. Debiut. Zaznaczam że w tym przypadku kieruję się przede wszystkim… intencją wspomnień. A może nawet sentymentem, próbując przywołać pamięć o tej płycie. Czas płynie szybko. To już prawie 40 lat kiedy album OZ ujrzał światło dzienne. Prosta, biała okładka z charakterystycznym logo i poniżej nazwa zespołu wymyślonym przez Jaryczewskiego i Szlagowskiego. Nie chodzi o ascetyczną stronę grafik, ale generalnie o zawartość, która kryła się pod obwolutą tej produkcji. Zresztą pamiętna okładka trafnie oddaje znaczenie nazwy zespołu. Jest związana z frontmanem grupy, który w na początku lat osiemdziesiątych upozorował próbę samobójczą, chcą uniknąć poboru do wojskowej służby zasadniczej i w następstwie trafił do… szpitala psychiatrycznego. 


Ale nie będę tu rozwijać medycznych tematów. W szerszym, nieco metaforycznym, temacie to idealne określenie na Polskę w dobie po wprowadzeniu stanu wojennego. Kraju po części izolowanego, ale też smutnego, w którym wszystko postawiono na głowie dzięki naszym ówczesnym przywódcom, którzy ufundowali dość absurdalną rzeczywistość rodakom. Sama treść muzyczna przekonuje. Trzeba pamiętać, że w dobie stanu wojennego i zaraz po nim, wyraz jakiegokolwiek buntu zawarty w muzyce rockowej był bardzo pożądany przez młodszą rzeszę słuchaczy. O ironio, rządzącym decydentom było na rękę odwrócenie uwagi sfrustrowanej młodzieży od sytuacji socjalistycznej Ojczyzny, dlatego niespecjalnie przeszkadzali w rozpowszechnianiu muzyki preferowanej przez zespół.


Oddział Zamknięty na swojej pierwszej płycie, jak na nasze rodzime warunki, przedstawił świeże spojrzenie, przy równoczesnym spójnym stylistycznie brzmieniu rockowym. Od początku „jedynka” Oddziału stała się kopalnią hitów, które przeszły do kanonu polskiej muzyki. Zadziorne gitary, fajne i trafne tematy wyśpiewane przez charakterystyczny głos wokalisty, zdecydowały o błyskawicznym sukcesie albumu.


Warto wspomnieć, że 29 lutego 1984 roku w trakcie podpisywania przez muzyków płyt w warszawskim salonie „Polskich Nagrań", a dzisiejszym „Empiku”, na rogu ul. Świętokrzyskiej i ul. Nowy Świat – rozentuzjazmowany tłum fanów wszczął awanturę, w wyniku czego interweniowali funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej!!!


W opinii większości muzyków zespołu, debiut fonograficzny stanowi ich fundamentalne, jak nie najważniejsze dzieło. Bo kto nie zna takich przebojów Andzia i ja, Obudź się, Party (popularna „Prywatka” zainspirowana przebojem Rolling Stonsów Beast of Burden), czy Ten wasz świat. Bardzo dobrze wpisujące się w obraz codzienności widzianej oczami dorastających Polaków. Ich stosunku do siermiężnych, nienapawających optymizmem czasów, a także buntu i ucieczkom w hedonistyczną krainę domowych balang, napędzanych rozmaitymi stymulatorami.

Materiał na płytę powstał na przestrzeni wielu miesięcy 82-83 r. podczas zaledwie trzech sesji nagraniowych. Udział w nich brało, w różnych konstelacjach, 7 muzyków: wokalista Krzysztof Jaryczewski, Wojciech Łuczaj-Pogorzelski grający na gitarze drugi wokalista, basista Paweł Mścisławski, udzielający się wokalnie Włodzimierz Kania, Jarosław Szlagowski na perkusji oraz sekcja rytmiczna w osobach Marcina Ciempiela – gitara basowa, Michała Coganianu – perkusista udzielający się w dwóch kawałkach: Jestem zły, a także hitowym Andzia i ja

Warto zaznaczyć, że jak przystało na modelową kapelę rockową, sami muzycy nie jawili się tak niewinnie, jak przysłowiowe aniołki. Nie unikali hotelowych zadym, balang „jakich nie przeżył nikt”. Ale przede wszystkim kreowali niezapomnianą muzykę, surową i bezkompromisową jak oni sami. W tamtym czasie prawie żadna kapela nie przemawiała do młodzieży tak bezpośrednio, prowokując do myślenia i zachęcając do spontanicznej hulanki bez zwracania uwagi na toporną rzeczywistość schyłkowego PRL-u.


Ps. I tylko szkoda, że zwaśnieni liderzy z pierwotnego składu (Krzysztof Jaryczewski, Wojciech Łuczaj-Pogorzelski) jakoś nie mogą zgodnie tworzyć wspólnie kolejnych płyt. A prowadzą aktualnie dwa osobne projekty: Jary Oddział Zamknięty i… Oddział Zamknięty.



sobota, 27 sierpnia 2022

STEVE MILLER BAND – The Joker (Capitol 1973)

Pozornie to album jednego utworu. Częściowo jest to prawdą, a dopełnieniem tego są zgrabne kompozycje wywodzące się w dużej mierze z bluesa. A nawet klasyki tego gatunku, nagrane w autorskiej wersji, jak osławiony Come on in my kitchen Roberta Johnsona. I to jak korzennie zagrane!

„Niektórzy nazywają mnie kosmicznym kowbojem, niektórzy nazywają mnie gangsterem miłości”.

Przyznam, że czym dużej słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że absolutnie nie czuć najmniejszego wysiłku włożonego w tytułową kompozycję. The Joker jawi się jako słoneczna, leniwa piosenka o graniu muzyki w letni czas wakacji. Z pewnością nie jestem odosobniony w tej opinii.
Kawałek ma świetny rytm i opiera się na sowizdrzalskich deklaracjach Steve'a, dotyczących bycia fantazyjnym Kosmicznym Kowbojem lub Gangsterem Miłości. Niewyszukany, fajny riff, można rzec: ładnie wybrzmiewa, bez zbędnej „napinki”. Ale tutaj o to chodzi. Tak swobodnie i bezpretensjonalnie.

Joker nie jest zbyt wysublimowany, to muzyka imprezowa, przepełniona dobrymi wibracjami. Nigdy nie przytłacza, zawsze emanuje lekkim groovem, zrelaksowanym i wyluzowanym. Joker zachowuje tak dobrą atmosferę, że trudno się nie uśmiechać... pod warunkiem, że nadajesz na tych samych falach, co autor cytowanej kompozycji. Stymulowany rzecz jasna… odpowiednim dopingiem ;-)
Partie instrumentalne zagrane są niezwykle naturalnie i swojsko bluesowo. Brzmi to jak jam session w weekendowe popołudnie na werandzie, ale jednocześnie rozwija się w sposób precyzyjny, i jak najbardziej zamierzony. Wszystko wybrzmiewa we właściwym czasie: plusk w talerze, splecione linie gitary akustycznej, chórki, a także pierwszorzędne solówki, szczególnie te zagrane techniką slide.

Sustain gitary, które emanuje z Jokera jest fantastyczny. Steve Miller to rockman o nonszalanckim usposobieniu, ale jednocześnie filuternym obliczu. Jest pełen humoru, a jego przyjemny tembr głosu generuje absolutne odprężenie.


Jednym z głównych powodów, dla których cały album odniósł sukces, jest to, że singiel The Joker sam w sobie okazał się wielkim hitem. Nie ma co ukrywać – dobry tytułowiec zawsze znakomicie promuje całą płytę.



„Miałem tę zabawną, leniwą, seksowną melodię, ale nie powstała ona aż do imprezy w Novato, na północ od San Francisco. Siedziałem na masce samochodu pod gwiazdami z gitarą akustyczną, wymyślając teksty i wyszło 'I'm a joker, I'm a smoker, 'I'm a midnight toker'.”
Steve Miller


Kompozycja znakomita, przebojowa, stworzona w sam raz do radia. Tak też było w przypadku Jokera, ale na początku bardziej w USA (singiel otrzymał status złotej płyty) niż w Europie, czy innych częściach świata. Tak było aż do 1990 roku, kiedy Jokera za motyw przewodni swojej reklamy wziął koncern odzieżowy Levi’s.


Wtedy otrzymał drugie życie pojawiając się w reklamie jeansów The Great Deal. Pamiętacie tego Harleya wyjeżdżającego z windy?! :-) Reżyserowana przez Hugh Johnsona reklama była fenomenalnym hitem i przywróciła piosenkę nowemu pokoleniu słuchaczy. W rezultacie utwór nie tylko po raz pierwszy pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, ale utrzymał tam czołowe miejsca przez długi okres. Podobnie zresztą było w innych krajach Europy i Azji.


A co z innymi kompozycjami z tego krążka? Co charakterystyczne, wypełnionego utworami studyjnymi i uzupełnionego kompozycjami koncertowymi. Może nie są tak obdarzone błyskiem przebojowości, jak tytułowiec, ale znakomicie wszystkie bujają (szczególnie bluesowy The Lovin’ Cup). Doprawdy pierwszorzędnie się tego słucha. Szczególnie w czas letnich upalnych dni. 
Polecam na koniec gorącego lata i nie tylko!






niedziela, 15 maja 2022

LED ZEPPELIN - Houses of The Holy (Atlantic 1973)

„Houses of The Holy to lustro, w którym rock z początku lat siedemdziesiątych często odbija się wyraźniej, niż sam Led Zeppelin. Zdecydowanie tak. Tyle tylko, że trzeba było być mistrzowskim bandem, by takie lustro wyprodukować.”
Wiesław Królikowski - dziennikarz muzyczny


Piąta w kolejności płyta „Zeppelinów”. Ich pierwsza opatrzona konkretnym tytułem. Różnie oceniana. Ja mam do niej spory sentyment. Sam nie wiem dokładnie dlaczego? Chyba po prostu za klimat i różnorodność. Nagrana bez napinki. Ot tak, na luzie. Wcale nie jest symptomem kryzysu twórczego. Bo do tego jeszcze dużo brakowało. 


Nie powiem, że wszystkie kompozycje są wybitne. Ale dzięki tym niby słabszym, te sztandarowe są jeszcze wyraźniej wyeksponowane. Weźmy tutaj za przykład epicki No Quater, bez którego trudno sobie wyobrazić ścisły kanon utworów czwórki Brytyjczyków. To dotyczy też energetycznego The Song Remains The Same, czy niezwykle klimatycznego Rain Song. Zadziorny The Ocean z wiodącym rewelacyjnym riffem. Super kompozycja! Pełna życia i totalnej energii! Jeszcze na dokładkę słyszymy kapitalny Over the Hills and Far Away, który wyłącznie to wszystko potwierdza.


Z drugiej strony mamy The Crunge, albo D’yer Mak’er, a nawet bezpretensjonalny, radosny Dancing Days. Pozornie ciut słabsze utwory. Ale sądzę, że świadczą o otwartości muzyków na nowe, artystyczne i dźwiękowe obszary dotychczas przez nich nie eksplorowane. 


Jeszcze ta okładka, która według mnie jest zwyczajnie świetna. Chodź niby kontrowersyjna, bo niektórym dziwnie się kojarzy z… domniemaną dewiacją??!!! Według mnie to totalne bzdury. Zamysł okładki sugeruje zwyczajnie tytuł całej płyty. Co ciekawe utwór o tej nazwie pojawił się na kolejnym podwójnym albumie Led Zeppelin Phissical Graphiti. Zaiste ciekawy zabieg artystyczny?! Grafika zdobiąca front okładki współgra z tytułem, a inspiracją do jej powstania stało się urokliwe, kamienne rumowisko, po którym wspinają się niewinne, niczym nieokryte cherubinki, w pogoni za utopijnym „domem szczęśliwości”. Za motyw grafik użył faktycznie istniejące stanowisko geologiczna tzw. Groblę Olbrzyma (Giant's Causeway), czyli formację skalną usytuowaną na wybrzeżu Irlandii Północnej, składającą się z 37 tysięcy ciasno ułożonych bazaltowych kolumn.


Mistycyzm… ten termin pasuje jak ulał do określenia idei, jaką kierowali się autorzy tej płyty, tak idealnie uosobionej w graficznym wyobrażeniu, zdobiącym front okładki. Grafika bezpośrednio sugeruje z jaką muzyczną zawartością będziemy obcować. Stoi za nią Aubrey Powell ze słynnej agencji Hipgnosis. Tej od okładek m.in. Pink Floydów. Wyobrażenie, które narysował dla Zeppelinów, zainspirowane było powieścią „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke'a. Zaś motyw z okładki ma przedstawiać chwile, w którym istoty ludzkie łączą się z wyższym, niebiańskim intelektem. Stąd wolne tłumaczenie tytułu jako „Domy Ducha Świętego”.


Co do muzyki. Można powiedzieć, że jest zróżnicowana. Za co „dostało się” zespołowi od wszelakich, zmanierowanych krytyków zaraz po premierze w 1973 roku. Wypominali jakoby niepotrzebnie odchodzą od stylu hard rocka. Niepotrzebnie kombinują i niezasadnie eksperymentują z dźwiękową miksturą. Za dużo odmiennych stylistycznie od siebie nagrań, że wszystko jest mało spójne. Po latach takie zarzuty wydają się niedorzeczne i w sumie niepoważne. Fani, przeciwnie, przyjęli z album z niekłamanym entuzjazmem. Świadectwem tego jest trzecie miejsce w kolejności w kategorii najlepiej sprzedających się płyt z całej dyskografii zespołu! Osobiście życzyłbym sobie, żeby taką popularnością cieszyły się klasyczne albumy muzyki rockowej i to nie tylko autorstwa LZ.


Houses of The Holy było, jest i będzie czymś wyjątkowym, nawet w porównaniu z najlepszymi dziełami Zeppelinów. Jest jakby kontynuacją koncepcji zapoczątkowanej na „trójce” po względem różnorodności i artystycznego eksperymentowania. Tu także muzycy podążyli podobną drogą z akcentem na rockowo-progresywny styl. 


Piąte dzieło Led Zeppelin przypada wraz z poprzednim i kolejnym albumem na apogeum działalności, i to zarówno pod względem artystycznym, jak i sukcesu popularności. Lata 1973-75 to szczytowy okres działalności Zeppelinów. Świadectwem tej tezy pozostaje film ze zjawiskowego koncertu w nowojorskim Madison Square Garden. Jeśli ktoś wie o czym wspominam, na pewno przyzna temu rację!


Na koniec taka dygresja. Nie wiem, czy na lipcowym koncercie w Sopocie, na który niecierpliwie czekam, Robert Plant wykona jakikolwiek utwór z płyty, która zasłużenie na stałe weszła do historii muzyki. Ale na szczęście… w każdej chwili można posłuchać wyśmienitych dźwięków z tej płyty…. choćby tylko był zasięg Internetu ;-)







wtorek, 29 marca 2022

Alice's Restaurant (Original Motion Picture Score) - (United Artists 1969)

Alice's Restaurant – reż. Arthur Penn (United Artists 1969)

„Próbowałem zmierzyć się z milczeniem Stanów Zjednoczonych i jak najlepiej odpowiedzieć na to milczenie…”.
                                          Arthur Penn

Witam. Kilka miesięcy temu pisałem na temat filmu wojennego Pluton. Gdy planowałem kolejny wpis na bloga z przedstawieniem filmu i ścieżki dźwiękowej Restauracji Alicji, absolutnie nie miałem w głowie inspiracji wojną tuż przy naszej granicy. Wówczas nawet nie rozpoczęła się zbrojna inwazja na Ukrainę. Życie robi różne nieoczekiwane tzw. niespodzianki, jeśli to wszystko co się dzieje u naszych sąsiadów na takie miano zasługuje. Dodam oczywiście niezbędny przymiotnik tj. koszmarnej… niespodzianki. Żadna wojna nic tak naprawdę trwale nie rozwiązuje. Nie ma tu wygranych, są wyłącznie przegrani.

Usprawiedliwienia można szukać jedynie w wojnie obronnej. Natomiast to, co wyprawia ten dyktator ze wschodu, przechodzi wszelkie wyobrażenie na temat współistnienia w świecie XXI wieku. Historia nic niektórych nie uczy. Niestety! Destrukcja, rozpacz, niewyobrażalne cierpienie w imię zachłannego, chorego ego patologicznego przywódcy.


Tematyka podejmowana w Alice's Restaurant odwołuje się do sprzeciwu wobec bezsensowności wojny. Bo w zasadzie: dlaczego ludzie mają zabijać innych i sami ginąć w agresywnej, wyrafinowanej rozgrywce polityków? Siać spustoszenie, zniszczenie, a w ostateczności śmierć? Każda wojna powoduje większe lub mniejsze protesty. Ale jak widać to wciąż za mało w obliczu chorych, napastniczych i opresyjnych ambicji polityków tego świata. W tym przypadku mamy swoisty „rezerwat putina” (celowo z małej litery!), który jak w historii bywało, chce wprowadzać swój tzw. „ruski mir”… na razie wśród swoich sąsiadów. Można by tak wiele mówić na ten temat. Ale ograniczę się do tego tematu w kontekście omawianego filmu.

„Restauracja Alicji” to dzieło poprawne, choć pozbawione artystycznych fajerwerków. Jest mieszaniną gatunków. Elementy komediowe łączą się z dawką dramatu, a razem korespondują z pierwiastkami biograficznymi. Jeśli widz jest otwarty na tego typu opowieści, to na pewno coś może odkryć dla siebie. Lejtmotywem fabuły jest wyraźne ukazanie obyczajowości i postawy środowiska „Flower Power”. Niektórzy mogą postrzegać to jako wartościową wizytówkę pokojowego ruchu kontrkulturowego, inni jako bandę długowłosych hippisów, którzy nie robią nic poza odurzeniem i unikaniem odpowiedzialności. Co ciekawe obie kwestie wydają się zarówno błędne… jak i… słuszne, w zależności od subiektywnej oceny.

Alice's Restaurant może nie jest wybitnym filmem, który na trwale wpisał się w kanon światowej kinematografii. Ale na uwagę zasługuje i, co ważne, spełnia wszystkie kryteria działu tego bloga. Po pierwsze jest wypełniony muzyką Arlo Gutriego, który był wykonawcą na legendarnym festiwalu Woodstock. Po drugie obejmuje ulubiony przeze mnie okres w historii muzyki, czyli lata 60-te i 70-te.


Kanwą filmu jest historia chłopaka unikającego służby wojskowej, która w czasach wojny wietnamskiej była w USA obowiązkowa. Podkreślam, że wojny mało zasadnej, bo przecież nie obronnej dla Stanów Zjednoczonych! No chyba, że ktoś zauważa coś „in plus” w próbie dominacji w USA w południowej Azji lub walki z ekspansją komunizmu kosztem swoich obywateli! Nic dziwnego więc, że budziła ona w społeczeństwie amerykańskim żywy protest.

Główny bohater filmu Arlo, nieprzejednany Hippis, jawi się jako wróg instytucji państwa. Łamiący prawo napiętnowany wyrzutek, który wysypuje zbędne szpargały w niedozwolonym miejscu, poborowy stający przez komisją wojskową bezskutecznie próbującą wcielić Go do armii w celu walki zbrojnej w dalekiej Azji.


Całość tej filmowej opowieści wyreżyserowanej przez Arthura Penna oscyluje wokół kontestacji hippisowskiej tak bardzo powszechnej ponad 50 lat temu. Zaś tytułowa piosenka to zabawna, ale trafna diatryba na temat widzimisia instytucji organów ścigania i urzędników sądowych, specyficznego poboru do wojska i ich związku z wojną w Wietnamie.

Jeśli chodzi o muzykę zawartą w filmie, to ewidentnie jest to folk z domieszką muzyki popularnej i rockowej końca lat 60-tych. Dominują piosenki Arlo Guthrie stylistycznie inspirowane amerykańskim folkiem spod znaku jego ojca Woody Gutriego oraz Boba Dylana i Pete Segera. Nie będą odkrywczy jeśli powiem, że… fajnie się tego słucha!

ps. Warto nadmienić o pierwotnej płycie, czyli debiucie Arlo Guthrie Alice's Restaurant, która pojawiła się w już w 1967 roku, a wypełniona została nieco odmiennymi utworami niż omawiany soundtrack.