piątek, 6 listopada 2015

THE BEATLES – Let It Be (Apple Records/Parlophone 1970)

Odkąd pamiętam muzyka w różnych formach towarzyszyła mi zawsze. Pewnie już jako niemowlak zapadałem smacznie w sen po napełnieniu brzuszka przy wtórze jakiejś kołysanki. A po przebudzeniu, jeśli wierzyć wspomnieniom najbliższych, nieźle podrygiwałem w rytmie melodii „skocz and rollowych”. Od kiedy kojarzę w domu rozbrzmiewały nagrania idoli mojego ojca: Elvisa Presleya i The Beatles. Szczególnie dotyczy to tych drugich.

Druga połowa lat 70-tych. Zima stulecia. Mrozisko jak skurczybyk. Śniegu tyle za oknami, że trudno uwierzyć. Kompletny paraliż. Wieczór. Po pracy do domu wraca ojciec. Niezwykle zagadkowo zadowolony. Dumny ogłasza wszem i wobec, że na II programie TV, po godzinie 21 zostanie wyemitowany film zatytułowany „Help”. Ojciec wypowiadając ten niezwykły dla siebie news był tak rozemocjonowany, że naturalnie udzieliło się to naszej rodzince. Po obowiązkowej wieczorynce (bodajże w roli głównej z czechosłowackim  Krecikiem czy innym Żwirkiem i Muchomorkiem), następnie polskim programie informacyjnym Dziennikiem Telewizyjnym i kultowym amerykańskim kryminale „Kojak”, niechybnie nastąpiła pora emisji wyczekiwanego filmu. Niestety problemem trudnym do przeskoczenia okazał się sam program II TVP nadający to dzieło brytyjskiej kinematografii. O zgrozo, nie posiadaliśmy tego kanału TV! W tym miejscu młodym czytelnikom należy się drobne wyjaśnienie. Otóż w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, posiadanie AŻ dwóch jedynie istniejących w Polsce programów TV, było nie lada rarytasem. Aby odbierać tenże II program potrzebna była antena przystosowana do tego typu emisji. Takowej wówczas nie posiadaliśmy. Pomimo tych niedogodności, ojciec robił co mógł, aby obejrzeć film w roli głównej z Lennonem, McCartneyem, Harrisonem i Starrem. Pamiętam dość dobrze, że trzeba było nie lada fizycznej, ekwilibrystycznej sprawności, wyobraźni oraz iście stoickiej cierpliwości, żeby cokolwiek zobaczyć i usłyszeć. Permanentne zakłócenia „śnieżącego”, oczywiście czaro-białego obrazu i nikły dźwięk wydobywający się z jednego skromnego głośniczka.  Na przekór tym totalnym niedogodnościom, obrazy z przeszłości utkwiły w mojej pamięci na zawsze. I to nie tyle ze względu na „taniec świętego Wita” z anteną i przewodami wokół telewizora w wykonaniu  niezłomnego ojca,  ale poprzez tę niezwykle przebojową i melodyjną muzykę, która zafascynowała i porwała nieprzypadkowo miliony słuchaczy, do których absolutnie się zaliczam.  


Z perspektywy upływającego czasu, osobiście najbardziej preferuję drugą połowę, zdecydowanie bardziej ambitną twórczą działalność „wielkiej czwórki”. Tak od płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Chociaż dwa wcześniejsze wydawnictwa Rubber Soul i Revolver też są niczego sobie.
Beatlesi w ciągu swej dziesięcioletniej aktywności zrealizowali kilka fundamentalnych płyt, które na zawsze znalazły miejsce w historii szeroko pojętej muzyki. Nawet po głębszym zastanowieniu trudno zawyrokować, czy którąkolwiek z nich można uznać za zadecydowanie kiepską. Dzisiaj pozwolę sobie napisać kilka zdań na temat mojego ulubionego, pożegnalnego i zdaje się kontrowersyjnego krążka „chłopców z Liverpoolu”. Płyta zebrała mieszane opinie, jednak mniemam, że z biegiem lat doskonale się broni i stanowi raczej świadectwo poszukiwań artystycznych zespołu, pomimo chaotycznej atmosfery w czasie realizacji tego konceptu.


Let It Be to dwunasty, a zarazem ostatni album, wieńczący istnienie The Beatles. Pierwotnie był on planowany do wydania przed albumem Abbey Road, w pierwszej połowie 1969 roku jako Get Back, z okładką odwołującą się zgodnie z zamysłem Lennona, do debiutanckiej płyty „wielkiej czwórki” Please Please Me (wykonane na jego użytek foto ozdobiło ostatecznie kompilację „niebieską” złożoną z nagrań z lat 1967-1970). Beatlesi jednakże byli zawiedzeni efektami chaotycznej sesji i projekt ten został czasowo odroczony. Z tych przyczyn album został opublikowany dopiero w dniu 8 maja 1970 roku, niebawem po oficjalnym ogłoszeniu rozpadu zespołu.
Koncepcja tego krążka w zamyśle miała być genialnie prosta. Paul McCartney ufał, że wyłącznie granie koncertów, a tym samym obcowanie z publicznością, stanowi autentyczne źródło twórczej energii. W ten sposób zamierzał uniknąć sztuczności i pretensjonalności studyjnych efektów swoich poprzednich albumów i powrócić do źródeł istoty prostego rock and rollowego grania. Na próżno. W swojej wizji „Macca” był osamotniony. Sesja nagraniowa, pełna niezadowolonych muzyków The Beatles, świadczyła dobitnie, że ich wspólna artystyczna droga dobiega kresu. McCartney przejął rolę lidera, a wyluzowany Lennon był bardziej zainteresowany Yoko Ono, która jak cień towarzyszyła mu w tamtych chwilach. Wszystkie te czynniki doprowadziły do eskalacji antagonizmów w zespole. Pierwszy pękł McCartney i wycofał się z dalszej pracy nad tym muzycznym materiałem. W tej sytuacji Lennon powierzył misję zakończenia albumu doświadczonemu amerykańskiemu producentowi, twórcy tzw. „ściany dźwięku” -  Philowi Spectorowi. Finalny efekt pracy tego „kreatora brzmień” był dla McCartneya nie do przyjęcia. Stąd wydanie płyty po 33. latach od premiery, w postaci zgodnej z intencją  surowej koncepcji współtwórcy albumu, Paula McCartneya, a zatytułowanej Let It Be… Naked.


Pomimo tego wszystkiego, Let It Be, zarejestrowany wcześniej, ale wydany potem, okazuje się antidotum na ten dławiący uczucia klimat bezpowrotnego końca czegoś ważnego i pięknego. Bo chociaż wyłaniał się w rozterce, wydaje się, że Spector wyłuskał  z niego co najlepsze - luz, wolność i resztki  wibrującej pozytywnej relacji, która jeszcze wtedy tliła się między muzykami. Potwierdzeniem tego jest  urozmaicenie kawałków przelotnymi dialogami Beatlesów, czy też parą humorystycznych kawałków - swobodny Dig It i „a’la szantowy” Maggie Mae. I choć Two Of Us czy Dig A Pony nie dorównują najlepszym kompozycjom z dawnych albumów, są to piękne piosenki, z których emanuje ciepło i szczera, swojska atmosfera, jak gdyby Beatlesi wpuścili fanów na własny jam session. George Harrison odsłania całą swą wrażliwość w I Me Mine, Lennon w ulotnym , akustycznym Across The Universe, a McCartney w jednej ze swoich ballad - Long And Winding Road. Rockowa energia przepełnia I've Got A Feeling i nade wszystko słynny  Get Back. Dlatego, mimo kilku słabszych momentów, cały longplay broni się z powodzeniem. Tym samym zdaje się łagodzić cierpienie u kresu najsłynniejszego zespołu w dziejach rocka.

Wieńcząc omawiany temat - bezapelacyjnie „numer one for me” czyli  tytułowiec. Niemal religijny poryw. Nieprzemijalna pieśń ku czci nadziei.
Kształt utworu Let It Be został w całości nadany przez Paula McCartneya. Stworzył tę piosenkę po tym, jak podczas drzemki pojawiła mu się mama, która zmarła na raka, gdy Paul był jeszcze nastolatkiem. Podobno tytułowy  zwrot wywodzi się od słów wyrażonych przez mamę w cytowanym śnie: „It will be all right, just let it be” (co w luźnym tłumaczeniu znaczy: „Wszystko będzie dobrze, nie zadręczaj się już").
Innym intrygującym wątkiem jest konotacja biblijna. Jednak McCartney stanowczo odcinał się od religijnej wykładni tego utworu, według której Mother Mary miałoby dotyczyć Matki Boskiej. Jak akcentowano, słowa „let it be” zostały wyartykułowane przez Maryję do Archanioła Gabriela w „Ewangelii według świętego Łukasza”. Na co w końcu przystał po latach sam twórca uznając, że wielbiciele grupy mają prawo dowolnie objaśniać przesłanie kompozycji.


Let It Be ujrzało światło dzienne dokładnie 6 marca 1970 roku. Na stronie B singla znalazła się kompozycja You Know My Name (Look Up the Number). Z miejsca poruszył serca melomanów podbijając równocześnie ówczesne listy przebojów.
 Notabene rok później kompozycja została uhonorowana Oscarem (ilustrowała film dokumentalny pt. „Let It Be") i nagrodą Grammy.
Dla podkreślenia rangi tego ponadczasowego utworu, należy wskazać, że zgodnie z ankietą przeprowadzoną przez autorów publikacji The 100 Best Beatles Songs: An Informed Fan's Guide, wspomniany hit okazał się wg fanów pierwszym w wysoko notowanej twórczości Bitelsów.
The Beatles przestał istnieć przeszło 45 lat temu, urealniając swoją misję poprzez  zjawiskową muzykę oraz dając światu nieodwołalnie bezmiar dźwięków, artyzmu i  piękna. Let It Be…