niedziela, 29 października 2017

WES MONTGOMERY - Full House (Riverside 1962)


"Miał dwa stawy w kciuku i potrafił wygiąć go tak, żeby dotknąć nadgarstka – co często robił, żeby nastraszyć ludzi”
George Benson – gitarzysta

Mając na uwadze jazz pierwsza myślą, która przychodzi mi do głowy to zasłyszany gdzieś-kiedyś dylemat. Od czego by tu rozpocząć eksplorację wyżej wspomnianego gatunku? Naturalnie Miles Davis. Również John Coltrane. Może jeszcze coś Stana Getza czy Dave’a Brubbecka. Ale tak właściwie warto rozpocząć od Wesa Mongomery’ego i jego niepowtarzalnego stylu. Jeśli od niego zaczniemy to właściwie można na nim skończyć. Sadzę, że starczy prawie każdemu do kresu żywota. Żeby zdefiniować w krótkich słowach jego, styl należy stwierdzić, że przy wybrzmiewającym ciepłym tonie wygrywał mięsiste, niezwykle płynne melodyjne frazy. Do tego trzeba dodać, że dzięki dużej sprawności technicznej i wyrazistej artykulacji, jego gra była niezwykle dynamiczna, co objawiało się tym, że gitara stała się samorzutnym przedłużeniem jego ręki.

Wes Mongomery grał szybkie pochody oktawowe i linie melodyczne z wyrafinowaną ekspresją i płynnością, używając zamiast kostki opuszka kciuka (tłumiąc jednocześnie palcami lewej ręki pozostałe struny). Łatwo można zapomnieć, jak potężnych umiejętności wymaga taki styl, aby zainspirować następne pokolenie gitarzystów pokroju m.in. Joe Passa, Georga Bensona, Jimi‘ego Hendrixa, czy Pata Metheny’ego. Dla tego ostatniego zresztą stał się na zawsze niedościgłym idolem. Gitara nie miała przed nim tajemnic, stając się w jego rękach narzędziem, za pomocą którego przekazywał to, co słyszał sercem i to, co grało mu w duszy. Miał talent do zajmującej i ekspresyjnej narracji, wyczucia harmonii i swingu. Zachowując swój charakterystyczny śpiewny ton i lekkość budowania skomplikowanych fraz.

Był urodzonym showmanem potrafiącym instynktownie zwrócić uwagę publiczności. Doskonałym konferansjerem własnych koncertów, z których tworzył niezapomniane przedstawienia. Rozpierała go energia, ale jednocześnie był człowiekiem bardzo życzliwym, komunikatywnym, pogodnie nastawionym do świata. A w zanadrzu zawsze miał kolejne błyskotliwe pomysły, które z całą konsekwencją realizował. W myśl zasady, iż improwizacja jazzowa nie sprowadza się do grania wyuczonych fraz, lecz jest komponowaniem melodii ad hoc, w oparciu o naszą jazzową wiedzę, wybraźnię i muzyczne umiejętności.

Instrumentem który kojarzy się z omawianym artystą jest Gibson L-5CES, który zapewniał mu gładkie, równoczesne i dynamiczne brzmienie, adekwatne do jego niewymiernego talentu. Co ciekawe, swoją przygodę z gitarą rozpoczął całkowicie samodzielnie (gry na gitarze uczył się ze słuchu) i podobno przy tym… nie znał nut,  podstaw techniki gry, ani podstawowych teoretycznych zasad muzyki !!! Po prostu był niezrównanym genialnym samorodkiem, podpartym mozolnym, wielogodzinnym szlifowaniem technik gry, co oznacza „ni mniej, ni więcej”, że grał na instrumencie to, co mu w głowie grało, a jego dłoń stanowiła naturalne przedłużenie myśli o melodii. Jego biegła i elegancka gra na gitarze mocno korelowała z bluesowym swingiem. 

Full House to spektakl uwieczniony na żywo w Tsubo w Berkeley w Kalifornii 25 czerwca 1962 roku przy doskonałej interakcji publiczności nie szczędzącej oklasków dla wspaniale usposobionych w tamten wieczór muzyków. W koncercie obok mistrza, brał udział „nie byle jaki” kwartet: Wynton Kelly na fortepianie, Johnny Griffin na saksofonie tenorowym, Paul Chambers na kontrabasie i Jimmy Cobb na perkusji. Z pozoru typowy kawał solidnej jazzowej roboty. Jednak to muzyka niezwykle wciągająca, wielowarstwowa, pozwalająca odkrywać za każdym razem coś nowego. Na pierwszy plan wysuwa się naturalne ciepło i emocjonalna bezpośredniość. Widać wyjątkowe porozumienie wszystkich muzyków i radość jaką czerpią ze wspólnego występu. Interakcja pomiędzy poszczególnymi ogniwami, jakie stanowią instrumentaliści, jest przepełniona żywiołowością. Od bujającego tytułowego utworu, aż po zamykający wolniak Born To Be Blue (dodany później na kompaktowych reedycjach albumu).


Zdumiewa, że wszystko zagrane zostało na żywo. Pochodzi od muzyków, którzy bez żadnego fałszu, z totalnym przekonaniem do własnych umiejętności i czystą odwagą, prezentują tak wartościową muzykę przed publicznością pewnie doskonale obytą z jazzowa nutą. Dźwięk tej płyty jest intensywny, jak chociażby w tętniącym życiem Blue 'n' Boogie, ale też lekki i kameralny, jak w przypadku I've Grown Accustomed To Her Face. Gitara jest ciepła, nasycona, a zarazem wyrazista (Come Rain or Come Shine). Dźwiękowe metrum jest również „niczego sobie”, co szczególnie zaakcentowane jest w popisach sekcji rytmicznej i klawiszowca w przepełnionym estetyką brazylijskiej słonecznej samby Cariba. Także instrumenty dęte są całkiem klarowne i nośne. Przestrzeń brzmieniowa jest bogata, zadbano o nią, dzięki czemu nagranie ma rozmach (np. S.O.S).



Niestety, pomimo wciąż rozwijającej się kariery oraz poszerzającego się grona fanów, John Leslie „Wes” Montgomery nie miał okazji długo okazywać swojego unikalnego talentu. Czerwcowym rankiem 1968 roku wstał z łóżka, oznajmiając, że czuje się źle. Po paru minutach zmarł na atak serca.

Swoją twórczością, potwierdził wrodzony talent. Grając na swojej gitarze robił to w sposób godny podziwu i naśladowania również dzisiaj. To właśnie jego lekkość połączona ze swobodną techniką, twórcze podejście do jazzowej transkrypcji, brzmienia, sprawiły, że po latach cały czas się do niego powraca. Wciąż się go odkrywa i szuka inspiracji z nim związanej. Doskonałym materiałem odzwierciedlającym powyższe, jest na sto procent omawiana płyta.

Na koniec posłużę się zasłyszaną gdzieś dewizą.
„Dyskusja na temat gitary jazzowej nie ma znaczenia, gdy nie dotyczy Montgomery’ego.”
Święta prawda!