Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 listopada 2021

THE BEATLES – Abbey Road (Apple 1969)

„Sztuka, w najszerszym tego słowa znaczeniu, jest czymś naprawdę niezmiernie ważnym. Premierzy i ministrowie finansów, to wielkie figury. Wówczas, gdy są w rządzie, ale gdy schodzą ze sceny, nikt o nich nie pamięta. Tylko artyści są nieśmiertelni”.
A. Fleming – amerykański pisarz.

Na początek trochę wspomnień. W szkole średniej (technikum) chodziłem do klasy „słuchającej różnych dźwięków”. Niektórzy z nas fascynowali się muzyką i zostawali „fachowcami” od heavy metalu, czy też punk rocka. Paradoksalnie czasami nie przepadając za danym artystą, ale tak po prostu wypadało. Na szczęście, w wielu wypadkach zasłuchiwaliśmy się w tych wykonawcach, którzy nas faktycznie kręcili. Wymienialiśmy się nagraniami, zwykle na kasetach magnetofonowych, gdyż takie były wówczas najbardziej popularne, a zarazem łatwo dostępne. Urządzaliśmy nieformalne grupy dyskusyjne na temat muzyki, która po prostu nas do siebie zbliżała. Kasety z nagraniami krążyły po szkole. Co ciekawe, Abbey Road trafił do mnie poprzez dorobek ex-beatlesa Johna Lennona, którego muzyka poprzedziła niekłamany zachwyt nad twórczością czwórki z Liverpoolu. Nagrań Lennona, a następnie schyłkowych Beatlesów, udostępnił mi kolega z innej klasy, który miał duży wpływ na moje, nadal aktualne, zainteresowania muzyczne. Chociaż część utworów znałem wcześniej, bo przecież zewsząd odkąd pamiętam rozbrzmiewali Beatlesi. 

Nie będę odkrywczy jeśli powiem, że treść i forma muzyczna zawarta na prezentowanej płycie wciąż zachwyca. Doprawdy… tyle jest tam fajnych kompozycji! Po latach wiemy, że zespół rejestrując materiał na album oddał się bardzo naturalnej, absolutnie szczerej i bardzo luźnej jamowej atmosferze, która z niebagatelną obróbką „nadwornego” producenta The Beatles George’a Martina, dała tak znakomity końcowy efekt. Nie przesadzone są achy i ochy nad tym dziełem. Za każdym razem kiedy słucham Abbey Road, szczegóły tej muzycznej podróży pobudzają niegasnącą fascynację dźwiękową miksturą spreparowaną przez legendarny kwartet. Trudno mi oceniać, czy jedna kompozycja jest lepsza od drugiej. Na pewno kilka z nich to niekwestionowane przeboje, klasyki muzyki rockowej. Pozostałe zaś niewiele im ustępują, co w całości daje rewelacyjny efekt przy każdorazowym odsłuchu. Zresztą sami posłuchajcie.


Może nie jest tak wyrafinowana i wyszukana stylistycznie jak sztandarowe dzieło, za które jest uważany Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band; tak bardzo różnorodne, jak „biały album”, czy też spontaniczne, jak pierwsze płyty zespołu. Ale pod względem konsekwencji stylistycznej przewyższa wyżej wymienione.


Z całą pewnością najbardziej dopracowana instrumentalnie. Punkt odniesienia i skarbnica pomysłów – od strony kompozytorskiej. Z kolei do samej dźwiękowej treści też trudno się przyczepić i znaleźć jakiekolwiek gorsze fragmenty.


Trzeba tylko wsłuchać się w kompozycje i poddać urokowi nagrań zgromadzonych na albumie. Jak już dzisiaj wiemy, atmosfera wewnątrz The Beatles, towarzysząca sesji Abbey Road, wcale nie była tak minorowa z powodu rychłego rozwiązania zespołu, jak wcześniej sądzono. Przeciwnie, wydawać się mogła nawet bardziej mobilizująca i dość owocna. Jak wspomina producent uważany za piątego Beatlesa George Martin: „Wszyscy pracowali nad tą płytą z całkowitym zaangażowaniem… to był bardzo szczęśliwy czas”.

Rzeczywiście, The Beatles w sposób niezwykle godny pożegnali się z fanami, pozostawiać płytę uznawaną przez wielu za ich najlepszą, a na pewno najbardziej dojrzałą. Co ciekawe, pożegnalna płyta zespołu Let It Be wcale nie była nagrana jako ostatnia. Właśnie Abbey Road okazała się ich „łabędzim śpiewem”. A początkowo płyta miała być nagrana na obrzeżach Londynu w studiu Twickenham zimą 1969 roku i mieć tytuł Get Back (zmieniony na Let It Be), i wcale nie przywoływać na myśl adres słynnego studia nagraniowego EMI. 

Ale ówczesne wzajemne niesnaski i indywidualne ambicje spowodowały odroczenie wydania albumu (Let It Be) aż do maja 1970 roku. Zresztą zespół wykorzystał nazwę Get Back do słynnego filmu obrazującego niekonwencjonalny koncert na dachu tj. pospiesznie zaaranżowany 40-minutowy występ, który muzycy wraz ze wsparciem klawiszowca Billy’ego Prestona dali 30 stycznia. Wcześniej rozważano zagranie koncertu m.in. na pustynnej Saharze, pod piramidą w Gizie, czy w rzymskim amfiteatrze w Tunezji (taki pomysł przed Pink Floydami w Pompejach?!). Wybór padł na inne nietypowe do tego celu miejsce – dach siedziby Apple Records, ale to już temat na inne rozważania.


Mimo różnych opinii na temat otoczki zrodzonej wokół tej płyty nieco przysłaniającej wartość albumu (niesłuszne zarzuty o destrukcyjną atmosferę towarzyszącą rejestracji nagrań), osobiście sądzę, że to niezbyt obiektywna teza rzutująca na jego wartość. Uważam, że w porównaniu z pozostałymi płytami The Beatles, blask Abbey Road nadal absolutnie nie gaśnie. 


Choć płyta nie jest zupełnie jednolita, przez to pozbawiona monotonni, to sprawia niezmiernie pozytywne wrażenie podczas odsłuchiwania. A ta różnorodność dodaje tylko kolorytu muzyce „wielkiej czwórki”, którzy wtedy wcale nie zamierzali zakończyć swojej zespołowej działalności. Łatwo jest to wydedukować na podstawie pogodnej i twórczej atmosfery zarejestrowanej podczas przerw miedzy piosenkami w wydanej w wersji Super Deluxe z okazji 50-lecia wydania albumu w 2019 r. (3 CD, 1 Blu-ray z m.in. ponad 20 nagraniami bonusowymi, z kilkoma nowymi mixami, specjalną książeczką zaopatrzoną w stosowny opis oraz dokumentacja fotograficzna z czasu tej pamiętnej sesji.)

Od strony realizacji mamy do czynienia z jednymi z najbardziej starannych nagrań w karierze zespołu, a od strony wykonawczej słychać profesjonalizm, instrumentalną biegłość i dojrzałość. Raz jeszcze został zaakcentowany nieprzeciętny talent kapeli. Przy tym Abbey Road to prawdopodobnie najlepiej brzmiący album w ich karierze. Ich wierny producent George Martin zrobił naprawdę kapitalną robotę – wszystkie instrumenty wzorowo ze sobą współgrają, a każdy z nich jest wyjątkowo klarowny.


Abbey Road to w pierwszym rzędzie genialne kompozycje: dynamiczne Come Together, zwiewne i melodyjne Something i She Comes the Sun, czy masywne I Want You (She’s So Heavy). Na stronie albumu umieszczono kilkunastominutową kompozycję złożoną z krótkich piosenek – Abbey Road Suite, którą idealnie kończy utwór The End.

Kompozycje ponadczasowe, przebojowe i strukturalnie rozwinięte. Wyraźnie słychać bluesrockowy kierunek obrany przez zespół idealnie zespolony ze stylowym, tak bardzo beatlesowskim, melodyjnym feelingiem.

Jeszcze kilka zdań na temat kultowej okładki płyty. A dokładnie okoliczności towarzyszących powstaniu wizerunku zamieszczonego na obwolucie. Jak podają źródła znajomy Johna Lennona i Yoko Ono – szkocki fotograf Iain Macmillan, stojąc na drabinie, dokładnie 8 sierpnia 1969 r. o godz. 11.35 zrobił sześć zdjęć członków grupy przechodzących przez przejście dla pieszych na ulicy Abbey Road w pobliży studia nagraniowego EMI. W tym czasie policja chwilowo wstrzymała ruch uliczny. Ostatecznego wyboru spośród sześciu zdjęć dokonał Paul McCartney, który był też pomysłodawcą okładki. Piąte ujęcie ozdobiło front okładki jedenastego albumu studyjnego The Beatles, który trafił do sprzedaży 26 września 1969 r. i od tego momentu niezmiennie fascynuje kolejne pokolenia. Nic, a nic się przy tym nie starzejąc, a patyna czasu dodaje mu tylko niepowtarzalnego uroku.




czwartek, 30 września 2021

AEROSMITH — Rocks (Columbia 1976)

Ciepły, wiosenny, majowy dzień. Przeszło 27 lat temu. Okolice stadionu klubu Gwardii Warszawa. Tłum ludzi zmierza w jednym kierunku. Czuć, że będzie się działo coś niezwykłego. Skromny stadion piłkarsko-żużlowy, a na nim okazała scena, gdzie wieczorkiem zaprezentują się Oni (!), ku ogromnej uciesze licznie zgromadzonych fanów. Kapela – esencja rocka zarówno w wymiarze formy, jak i treści. Taki nieco naciągany przez media amerykański odpowiednik The Rolling Stones. Bardziej ze względu na fizyczne podobieństwo Tylera do Jaggera, niż do stylu, który preferują oba zespoły. Amerykanie to kapela hard rockowa, natomiast Stonesi bardziej osadzeni w bluesie. Z racji tego, że przede wszystkim cenię wczesne dokonania grupy, album Rocks jest dla mnie czymś wyjątkowym. Najbardziej spójny i jednorodny brzmieniowo materiał doskonale oddaje charakter stylu luźnego, gitarowego tradycyjnego hard rocka, który z zasady ma być nośny i rajcowny. Ale też nieco cięższy i energetyczny. 


Co tu dużo mówić. Ma robić wrażenie od pierwszego kontaktu. Taki właśnie jest ten krążek. Na próżno jest tu szukać jakiś super wyszukanych stylistycznych patentów… i w tym tkwi siła tej muzyki. Ma być zwięźle, mocno i do przodu.

Album Rocks to konkretne, fajne rockowe granie łatwo wpadające w ucho, zagrane z ujmującym wigorem, ale bez zbędnych ozdobników. Bez nadęcia, z wyraźnym luzem, takie w sam raz.

 

Aeorsmith w przekroju wszystkich lat swojego istnienia, właściwie nie grzeszył ani oryginalnością, ani wyrafinowaniem, a mimo to zapewnił sobie stałe miejsce w ścisłym kanonie rocka. To wszystko za sprawą nie tylko muzyki, jaką Panowie z Bostonu preferują, ale także otoczki towarzyszącej zespołowi. Wpisującej ich w oklepany slogan: sex, drugs and rock’n’roll. Wystarczy spojrzeć na image formacji (nieco glam rockowy), czy też poczytać o ich pozascenicznych ekscesach. Mnie osobiście to nie przeszkadza. A liczy się przede wszystkim muzyka, a tu już zastrzeżeń trudno się doszukać. Konkretne granie zgodne z kanonem złotych czasów amerykańskiego rocka. Przedni gitarowy warsztat, żarliwy, ekspresyjny wokal i w większości zapadające w pamięci motywy przewodnie dobrze skomponowanych utworów sprawiają, że nawet najbardziej kapryśni wielbiciele takiego grania znajdą w tym coś dla siebie.


Najbardziej zwarty, w całości autorski i w pełni zespołowy pod względem kompozytorskim i aranżacyjnym album Aerosmith, opatrzony czystym i gęstym brzmieniem instrumentów, a także wypełniony solidnymi utworami. Ukazuje oblicze konsekwentnie zagranych i jednorodnie brzmiących kompozycji. Co osobiście uważam za wartość dodaną wśród bogatej dyskografii zespołu. Choć trudno doszukać się na albumie słynnych hitów zespołu, to jednak całość brzmi bardzo przekonująco. Przy tym mam wrażenie, iż jest tu dawka najcięższej, intensywnej i najbardziej zadziornej muzyki w dorobku grupy. Cały wachlarz muzycznych środków wyrazu dopełnia znakomita technika poszczególnych muzyków. Nawet okładka z fotografią diamentów jest trafnym odzwierciedleniem szlachetności zaprezentowanej muzyki. Od żywiołowego Back In The Saddle i masywnego Combination, poprzez zagranego w średnim tempie kawałka w postaci rozbujanego Sick As A Dog i dającego odetchnąć, luźnego Last Child i Home Tonight, aż do pełnych rozpędu kompozycji w rodzaju Rats In The Cellar, czy Nobody’s Fault

Każdy amator podobnych dźwięków dostanie wszystko, co ma najlepsze do zaprezentowania ten klasyczny już i doskonale zgrany zespół rock’n’rollowy. Nawet wielbiciele innej stylistyki rocka powinni usłyszeć intrygujące utwory. Jest to najbardziej surowo brzmiący album zespołu, a co za tym idzie, najmniej komercyjny. Jeśli ktoś tę płytę zna, a dawno nie słuchał, to proponuję odświeżyć pamięć o tej zacnej muzyce. A jeżeli znajdzie się osoba, która dotychczas nie poznała Jej, to rekomenduję, aby natychmiast nadrobiła zaległości i zapoznała się z zawartością tego wydawnictwa.

Warto wspomnieć, że Rocks z upływem lat stał się jednym z bardziej inspirujących krążków dla dużej części gwiazd rocka. Lider Nirvany Kurt Cobain wskazywał go jako jeden z najbardziej ulubionych. James Hatfield z Metallicy i Slash z Guns N’ Roses również podkreślają niebagatelną rolę, jaką odegrał w ich muzycznej edukacji.


Kończąc moje wywody na temat amerykańskich muzyków i ich płyty, na moment wrócę jeszcze pamięcią do 29 maja 1994 roku, a dokładnie do chwil po zakończeniu koncertu. Powiem krótko. Zgromadzeni fani tego wieczora dostali dokładnie to, co chcieli. Świetny zespół w doskonałej formie!




środa, 2 czerwca 2021

CZESŁAW NIEMEN – Enigmatic ( Polskie Nagrania Muza 1970)

"Śpiewanie poezji jest dla mnie uzasadnione, kiedy z połączenia muzyki i tekstu powstaje nowa wartość."
Czesław Niemen

Połowa lat 80-tych ubiegłego wieku. Lekcja języka polskiego. Tematyka: polski romantyzm. Na tapecie twórczość naszych wieszczów narodowych: Mickiewicz, Słowacki i Norwid. No i ten, jakby nie patrzeć, oryginalny sposób prezentacji twórczości tego ostatniego w interpretacji słowno-muzycznej Czesława Niemena z analogowej płyty odtwarzanej na starym adapterze, bodajże marki Bambino. O dziwo formalnie zalecany przez władze oświatowe PRL-u, i to mimo początkowego oburzenia niektórych osób kultury wobec zuchwałości Niemena, który to niby szarga świętości rodzimej literatury. Abstrahując od jakości dźwięku generowanej z ww. „ustrojstwa”, powiem szczerze, że mi osobiście taki rodzaj przedstawienia poezji Norwida bardzo przypadł do gustu, chociaż większość kolegów z klasy ta sytuacja bawiła i powodowała niekontrolowane reakcje (ironiczny uśmiech). No wiecie jak to jest w okresie dorastania i bycie w tzw. „cielęcy wieku”. Wspomniane zajęcia lekcyjne to takie dwa w jednym. Norwid i Niemen zamknięci w jednej formule. To było, jest i będzie fascynujące. Muzyka budująca podniosły nastrój poezji Norwida nieziemsko potęgowała emocje i ekspresję płynącą z dźwięków winylowej płyty.

No cóż, ponownie zanurzamy się w historię polskiej muzyki. Czesław Niemen to absolutne klasyka! Jego twórczość to temat przeorany w szerz i wzdłuż, zaś album Enigmatic jest uznawany przez prawie wszystkich za jego opus magnum. Nie będę odosobniony w tych opiniach. Płyta symbol, jednakowo pionierska, awangardowa, jak i zwyczajnie kompozytorsko rewelacyjna. Koncepcja tego albumu to rzeczywiście mistrzostwo. Tylko taka osobowość jak Niemen, mogła wpaść na pomysł połączenia rodzimej poezji z niezwykle ekspresyjnymi dźwiękami, często pozornie całkiem odległych stylistycznie, zaaranżowanych kompozycji. Na albumie zgromadzono zaledwie 4 kompozycje. Ale tu nie chodzi o ilość, ale przede wszystkim jakość!


Pierwszy z nich to zajmujący całą pierwszą stronę płyty analogowej, epicki utwór do poezji Kamila Cyprian Norwida Bema pamięć i żałobny rapsod. Natomiast strona B zajmuje kolejne 3 kompozycje. Nostalgiczna Jednego serca z tekstem poety Adama Asnyka. Kolejny utwór Kwiaty ojczyste, niezwykle obrazowo oddający walory atrybutów „kraju nad Wisłą” autorstwa Tadeusza Kubiaka i na koniec kojący Mów do mnie jeszcze z lirycznym akcentem Kazimierza Przerwy-Tetmajera.


Był to czas, kiedy muzycy, szczególnie ci z zachodu, będąc u szczytu popularności, znużeni dotychczasową formułą, decydowali się na transformacje i nierzadko błahą muzyczną formę zamienili na ambitniejszą stylistykę. Tak i Niemen poddał się takim tendencjom i przeszedł pozytywną metamorfozę i to bez specjalnego zabiegania o względy publiczności, a tym bardziej muzycznych krytyków. Na taki kształt albumu mógł wpaść artysta wyłącznie nietuzinkowy. Obdarzony nieskrepowaną wyobraźnią doboru treści i formy stworzonych muzycznych kompozycji. Treści w znaczeniu doboru oprawy słownej.


Notabene, Niemena zainspirowali mocno Ewa Demarczyk i podobno też Wojciech Młynarski do oparcia się w warstwie tekstowej o poezję naszego wieszcza narodowego C.K. Norwida. A było to w 1968 roku. W tym samym roku odbyła się prapremiera utworu w warszawskiej Sali Kongresowej w wersji krótszej, bo 8 minutowej, przy akompaniamencie grupy Akwarele. Słowa wykorzystane na potrzeby tego albumu idealnie uzupełniają energię i ducha zawartego w zaaranżowanych utworach. A przy tym definiują muzyczną spuściznę naszego polskiego znakomitego artysty. I zaryzykuję stwierdzeniem: gdyby płyta ukazała się wówczas na zachodzie, a nie w socjalistycznym PRL-u, stałaby się klasykiem rockowych wydawnictw na całym… świecie!!! Tak sądzę i nie ma w tym żadnej przesady, bo przecież muzyka Niemena przełamywała wszystkie granice, także te artystyczne. Warto wspomnieć, że Niemen dostał propozycję dołączenia do znanego amerykańskiego zespołu Blood, Sweat and Tears, z której zresztą nie skorzystał z wielu przyczyn.

...Iusiurandum patri datum
usque ad hanc diem ita servavi...
Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz,
Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?
Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan;
Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz.
Wieją, wieją proporce i zawiewają na siebie,
Jak namioty ruchome wojsk koczujących po niebie.
Trąby długie we łkaniu aż się zanoszą i znaki
Pokłaniają się z góry opuszczonymi skrzydłami
Jak włóczniami przebite smoki, jaszczury i ptaki...
Jako wiele pomysłów, któreś dościgał włóczniami...
Idą panny żałobne: jedne, podnosząc ramiona
Ze snopami wonnymi, które wiatr w górze rozrywa,
Drugie, w konchy zbierając łzę, co się z twarzy odrywa,
Inne, drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona...
Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia,
Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia.
Chłopcy biją w topory pobłękitniałe od nieba,
W tarcze rude od świateł biją pachołki służebne;
Przeogromna chorągiew, co się wśród dymów koleba,
Włóczni ostrzem o łuki, rzekłbyś, oparta podniebne...
Wchodzą w wąwóz i toną... wychodzą w światło księżyca
I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął,
I po ostrzach, jak gwiazda spaść nie mogąca, prześwieca,
Chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął...
Dalej - dalej - aż kiedyś stoczyć się przyjdzie do grobu
I czeluście zobaczym czarne, co czyha za drogą,
Które aby przesadzić, Ludzkość nie znajdzie sposobu,
Włócznią twego rumaka zeprzem jak starą ostrogą...
I powleczem korowód, smęcąc ujęte snem grody,
W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów,
Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody,
Serca zmdlałe ocucą - pleśń z oczu zgarną narody...
Dalej, dalej

Album w całości urzeka, w każdym aspekcie. Mamy tu fragmenty chorału gregoriańskiego we wstępie „Bema”, gdzie chór powtarza słowa „Iusiurandum patri datum usque ad hanc diem ita servavi” (przysięgę ojcu złożoną po dziś dzień tak zachowałem). Zwiastujące kościelne dzwony, dominujące organy Hammonda, no i ten podniosły towarzyszący całości, ale niepretensjonalny nastrój, budują podniosłą atmosferę, której apogeum nastąpi w drugiej części suity. Obok tego świetnie zaaranżowane progresywne wstawki, dosłownie we wszystkich utworach, gdzie odważnie, ze swadą muzyka flirtuje z jazz rockiem, a nawet soulem. To wszystko jeszcze podlane emocjonalnym folkowym słowiańskim sosem rodem jakby z kresów wschodnich.
Niemen jako lider przedsięwzięcia zaangażował do nagrań rewelacyjną ekipę muzyków dostępnych w 1969 roku w Polsce: Czesław Bartkowski (perkusja), Zbigniew Sztyc (saksofon tenorowy), Zbigniew Namysłowski (saksofon altowy), Michał Urbaniak (saksofon tenorowy, flet), Tomasz Jaśkiewicz (gitara), Janusz Zieliński (gitara basowa) i Alibabki (chór).


Płyta została zarejestrowana w październiku 1969 r., a wydana w ekspresowym tempie, bo już 19 stycznia kolejnego roku. Powstała też anglojęzyczna wersja Rapsodu na płycie Mourner’s Rhapsody, wydanej w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, i wiele lat później w Polsce. Jeśli można użyć terminu promocja, to trzeba obowiązkowo przywołać informacje, że wydaniu płyty towarzyszyły dwa filmy autorstwa Janusza Rzeszewskiego, w których Niemen prezentował utwory z całej płyty. Zresztą kadry fotograficzne z tej sesji trafiły na okładkę tegoż albumu. Ten film wraz z muzyką do dzisiaj wzbudza niegasnące miłe emocje!


To co pozostawił nam Niemen to znaczące dzieło, dzięki któremu polska poezja zyskała zupełnie świeży, ponadczasowy charakter. Dzieło dopracowane artystycznie i niepopadające w typowo rozrywkowe i piosenkarskie schematy. Zresztą nie ma się co dziwić, bowiem w swoich czasach mogło spokojnie konkurować z zachodnią muzyką rockową. Niemen zupełnie zatarł granicę między muzyką a literaturą, co ponad 50 lat temu było czymś zupełnie nowym na naszym polskim muzycznym firmamencie. Pół wieku od wydania, album brzmi niezwykle dojrzale pod każdym względem i z powodzeniem opiera się nieubłaganemu upływowi czasu.



sobota, 16 stycznia 2021

BEMIBEM – Bemowe Frazy (Polskie Nagrania Muza 1974)

Idą deszczowe dni, idzie mokry czas
A Ty tyle słońca masz! 
Tyle go masz w Twoim głosie 
Myślach Twych i w uśmiechu 
Tyle go masz, 
Że otworzyć mogłabyś sklep 
Podaruj mi trochę słońca 
Na te deszczowe dni 
Na ten mokry czas 
Zachowajmy słońca garść 
Nie przynoś mi 
Swoich smutków 
W tak zabłoconych butach 
Nie przynoś mi 
Poniedziałków mokrych od łez 
Podaruj mi trochę słońca…


Kto z nas nie bawił się na imprezie przy dźwiękach latynoamerykańskiej muzyki? Patrz – Carlos Santana. Kipiący dobrą energią gatunek idealny do tanecznych pląsów, a ten wykonawca-gitarzysta jest jednym z najważniejszych ambasadorów tego gatunku. Nie jest przecież tajemnicą, że tego typu melodie kręcą wielu słuchaczy i porywają do tańca na prawie każdej imprezie. Muzyka latino jest wyjątkowa i fascynująca, a do tego wydaje się być nieprzemijająca, co potwierdza fakt, że wielu z nas nuciło fragmenty przebojów Carlosa, takie jak Oye Como Va, czy innego klasyka w rodzaju La Bamba, spopularyzowanego przez słynnych Los Lobos. 

Właśnie z tymi melodiami i rytmem kojarzy mi się twórczość rodziny Bemów. Dokładnie za sprawą piosenki, która niepodważalnie wzbudza we mnie nader pozytywne emocje, kojarzące się nieprzypadkowo z wakacyjną, ciepłą aurą. Fajnie to brzmi w kontekście aktualnych, styczniowych mroźnych i krótkich dni. Właśnie takie utwory jak przywołany „hicior” zespołu Ewy Bem sprawiają, że na chwilę możemy się oderwać od otaczającej nas rzeczywistości. Jeden utwór, a właściwie cała prezentowana płyta, stanowi remedium na ten obecnie panujący, dość nieprzychylny czas. Ale o sytuacji z covidem celowo nie będę wspominał tym razem. Choć trudno jest zupełnie bagatelizować problem. Zajmę się z niekłamaną przyjemnością dorobkiem Bemibek i kontynuacją wymienionej formacji, zespołem Bemibem. 


Ten pierwszy szczególnie zapamiętano jako grupę wykonującą muzykę z pogranicza jazzu, soulu, latino (w tym bossa nova) z domieszką brzmień rockowych i bluesowych. Był jednym z pionierów, dźwiękonaśladowczego sposobu śpiewania, charakteryzującego wokalistykę jazzową, a polegał na naśladowaniu odgłosów instrumentów i zastępowaniu tekstu onomatopejami zwanymi skat. Informacyjnie dodam, że mistrzynią tego typu śpiewania, i to na całym świecie, stała się Urszula Dudziak. 

Liderem obu zespołów był, niestety już nieżyjący, Aleksander Bem, zaś za teksty odpowiadali popularni na początku lat 70-tych m.in. Wojciech Młynarski, Marek Skolarski, Marek Dutkiewicz. Obok własnych utworów Bemibek chętnie w trakcie swoich występów sięgał po repertuar klasyków polskiej sceny muzycznej jak: Krzysztof Komeda (Matnia), Zbigniew Namysłowski (Sprzedaj mnie wiatrowi), Tomasz Stańko. Warto wspomnieć, że Bemibek towarzyszył zespołowi Klan podczas realizacji płyty Mrowisko oraz wspomagał wokalnie Anawę Marka Grechuty, a nawet zapuszczał się w świat muzyki filmowej. 

Wśród najbardziej popularnych utworów w dorobku grupy okazały się takie kompozycje jak: Sprzedaj mnie wiatrowi, Narwańce polne, Kolorowe lato, Nie bójmy się wiosny, Podaruj mi trochę słońca, Zawsze mamy siebie, With A Little Help From My Friends, Let It Be - The Beatles, Light my Fire The Doors, Oye como va C. Santany. 


Wraz z upływem czasu i odejściem z zespołu Andrzeja Ibeka, formacja przekształciła się w marcu 1973r. w Bemibem. Dla formalności wspomnę, że zarówno stara, jak i nowa nazwa oczywiście nawiązywała do nazwisk liderów tych grup muzycznych. Stylistycznie w dalszym ciągu kontynuowali styl i brzmienie Bemibek z akcentem na brzmienia jazzowo soulowe (Suita miejska). Naturalnie korzystali z repertuaru poprzedniczki nie zapominając o wzbogacenie swojej setlisty o utwory Proud Mary Creedence Clearwater Revival, czy You’ve Got a Friend Jamesa Taylora. 

W skład zespołu wchodzili:
Ewa Bem – śpiew, instrumenty perkusyjne
Aleksander Bem – śpiew, perkusja, lider zespołu
Tomasz Jaśkiewicz – gitara (w 1975 r. zastąpiony przez znakomitego muzyka, lidera późniejszego VooVoo Wojciecha Waglewskiego.)
Paweł Dąbrowski – gitara basowa
Mariusz Mroczkowski – pianino, śpiew.
Jarosław Bem – instrumenty perkusyjne, śpiew

Rok później zespół nagrał album zatytułowany „Bemowe frazy”, gdzie obok premierowych utworów, przeważnie skomponowanych przez Aleksandra, starszego brata pani Ewy, pojawiły się już dobrze ograne, sprawdzone piosenki Bemibek, ale w nieco innych aranżacjach. Podczas sesji zespół Bemibem zasilili sprawdzeni sidemani w osobach gitarzysty Marka Blizińskiego, Jana Jarczyka grającego na pianinie elektrycznym Rhodes Fender, Wojciecha Kowalewskiego obsługującego konga i inne membranofony oraz zespół instrumentalny pod batutą Tomasza Ochalskiego. Oprócz nich z zespołem współpracowała cała śmietanka polskiej sceny jazzowej w osobach Włodzimierza Nahornego, Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego, Tomasza Stańki, Tomasza Szukalskiego, Janusza Muniaka, Waldemara Kurpińskiego. Finisz istnienia Bemibem w 1976 r. zbiegł się z początkiem solowej kariery Ewy Bem w 1976 roku, choć formacja na krótko została reaktywowana w 1991 roku. 


Muzyka z tego krążka to mieszanka popu (Bemowe frazy) – ale oczywiście tego pożądanego, gdzie prawdziwi muzycy grali na prawdziwych instrumentach – rocka i jazzu, z doskonałymi harmoniami wokalnymi w szczególności Ewy i Aleksandra Bemów przy akompaniamencie znakomitych instrumentalistów. Z perspektywy czasu ten album to nieco zapomniany diament, ale po prawie pół wieku wciąż cieszy moje ucho. Pomimo w miarę prostych aranżacji może ujmować swoim ciepłem i miłym brzmieniem, gdzie co rusz napotykamy nienachalne elementy jazzowe, które są wyraźnie widoczne w strukturze kompozycji, doborze instrumentów, i wreszcie wyraźnym źródle inspiracji wszystkich uczestników sesji. 

„Bemowe frazy” odzwierciedlają szeroki zakres oddziaływań, począwszy od muzyki brazylijskiej w tym bossanovy, samby (Nie bójmy się wiosny, Kolorowe lato) poprzez soul (Podróż bez dziewczyny), funky (Nigdy w życiu nie jest tak), latino jazzu, a skończywszy na big bandowym rozmachu z wyrafinowanymi harmoniami wokalistów (Dlaczego nas tam nie ma, Zawsze mamy siebie). Do tego muzyka popowa z lat 70-tych… i nie krzywcie się na to, bo konia z rzędem temu, kto tak zmyślnie i fajnie przedłożył ten niby kiczowaty gatunek szerokiej publiczności. A zresztą, co tu dużo gadać. Bez wdawania się w szczegóły jest to muzyka pełna naturalnego wdzięku i uroku. Ujmuje swoją bezpretensjonalnością, ale też brakiem muzycznej konfekcji i artystycznego kiczu, preferowanego przez muzyków estradowych tamtych lat. Muzyka na „Bemowych frazach” nawet dzisiaj brzmi miło i sama w sobie jest lekkostrawna w odbiorze. Sądzę, że z takim brzmieniowym ładunkiem emocji, jej pozytywny przekaz będzie trwał jeszcze długo. 


Na zakończenie taka oto kwestia:

A co może mieć wspólnego z albumem Bemowe Frazy znakomity gitarzysta i popularyzator muzyki Jimiego Hendrixa – Leszek Cichoński?

Już wyjaśniam.

W ramach obchodów 70. urodzin Carlosa Santany wrocławski gitarzysta wraz ze swoim zespołem Cichonski – Torres Band podjął się projektu Viva Santana. Co zakończyło się nagraniem własnej wersji przeboju „Bemów” – Podaruj mi trochę słońca. Chyba nie trzeba wyjaśniać dlaczego?! 😊 Leszek Cichoński, główny animator i współwykonawca Gitarowego Rekordu Guinnessa z utworem Hey Joe, aby oddać klimat latino w kompozycji rodzeństwa Bemów, do projektu zaprosił nieprzypadkowych gości, którzy w podobnym repertuarze czują się jak przysłowiowa ryba w wodzie. 

Jeden z liderów projektu, grający na instrumentach perkusyjnych Jose Torres, znakomicie wzbogacił brzmienie nadając całości klimat południowoamerykański. Tak oto zespół, obok kilku sztandarowych kompozycji Santany (Samba Pa Ti, Europa, Oye Como Va, Black Magic Woman, Moon Flower, Smooth), do swojego repertuaru włączył niezmiernie korespondujący z klimatem muzyki, rzeczony utwór z omawianej płyty. Muzykom towarzyszył basista Tomasz Grabowy w duecie z perkusistą Łukaszem Sobolakiem, wokalista Damian Szewczyk oraz grający na kongach Osmar Pegudo. 

Skład uzupełniał, i tu zaakcentuję, grający na instrumentach klawiszowych, pochodzący z mojego rodzinnego miasta, a nawet osiedla, rozpoczynający swoją muzyczną przygodę przeszło ćwierć wieku temu w amatorskim blues bandzie 5 Rano, znakomity muzyk Robert Jarmużek. Zbieżność nazwy (5 rano) z zespołem „Łukasz Łyczkowski & 5 Rano” jest całkowicie przypadkowa, oczywiście zgodnie z moim stanem wiedzy na ten temat(?) Choć Ł. Łyczkowski współpracuje z panem Leszkiem C. !!!





poniedziałek, 7 września 2020

BLACK SABBATH – SABBATH BLOODY SABBATH ( VERTIGO 1973)



Jest rok 1989. PRL powoli się kończy. Ojciec niebawem jedzie do Berlina Zachodniego na zakupy. Po towary deficytowe, których właściwie nie ma w Polsce w tamtych latach. Doczekaliśmy się. Otworzyli granice na zachód. Wykorzystuję tę okazję i oczywiście zamawiam płyty winylowe. Bo przecież tam w sklepie można kupić nówki, jeszcze zafoliowane. A u nas w kraju widywane sporadycznie w nielicznych sklepach-komisach z płytami w dużych miastach (np. Pewex). Częściej zauważane na giełdach płytowych lub innych „pchlich targach”. A i tam zazwyczaj nie można było trafić tego, co się chciało. A za Odrą do wyboru… do koloru. Więc niewiele myśląc wręczyłem ojcu kartkę z wypisanymi tytułami płyt. Jakaż mnie radość i zachwyt opanowała, kiedy zobaczyłem co zdołał nabyć! Pamiętam jak dziś: L.A. Woman i Soft Parade – The Doors, Metallica – Master of Puppets i na końcu właśnie ta, o której tu piszę. Sabbath Bloody Sabbath!!! Oczy mi się zaświeciły. Rozpromieniony nałożyłem winyl na talerz gramofonu. Uruchomiłem napęd i opuściłem ramię urządzenia na powierzchnię winylu. Wybrzmiał totalny dźwięk z longplaya Sabbathów. 


Wrażenie piorunujące. Zwalało z nóg. Pobudzało wyobraźnię. Rewelacja. Ściana dźwięku. Można słuchać w kółko! Tak selektywne, a zarazem masywne. Pełne lekkości nastrojowe (Fluff), a przy tym totalnie przenikliwe. Przeciwbieżne brzmienia (Spiral Architect). Kroczące ciężkie riffy, uzupełnione gitarą akustyczną lub syntezatorowym tłem (Who Are You?), spojone w jeden organizm (Sabbath Bloody Sabbath). Pozornie toporne, a w istocie niezwykle poruszające (A National Acrobat). Według mnie najbardziej misterne i wyrafinowane artystycznie oblicze fonograficzne czwórki z Birmingham. Zresztą, zbieżne z opinią gitarzysty Tony Iommi’ego. To, co może być zarzutem dla innych, czyli obfita aranżacja i dobór dźwiękowej estetyki, jest dla mnie akurat niewątpliwym walorem tego albumu. Mam na myśli dalece odmienne od hard rockowego tumultu stonowane wstawki instrumentów smyczkowych i dętych orkiestry The Phantom Fiddlers Orchestra. 


Połączenie tak misternej palety muzycznych środków wyrazu wraz ze stylistyką ciężkiego rocka, zaznaczyło w mojej świadomości niezatarty ślad (Killing Yourself to Live). Sama płyta pomimo naprawdę dobrego efektu końcowego wcale nie była rejestrowana w sielankowej atmosferze. Wręcz przeciwnie. „Sabbaci” najzwyczajniej byli zmachani po trasie koncertowej, wypaleni oraz wydrenowani przez mnogość różnego rodzaje środków „rozweselających”, nie za bardzo wspierających kreatywność zespołu. Nie pomagały też przepychanki z managementem zespołu – roszczenia znalazły swój finał w sądzie. Najpierw podjęli próby ogrania materiału dedykowanego na nowy krążek w Los Angeles, jednak dopiero w rodzimej Anglii pomyślnie ukończyli opracowywanie nowych utworów. 


O dziwo, te niesprzyjające czynniki nie przeszkodziły w narodzinach najbardziej artystycznie zaawansowanego albumu w historii zespołu. Zaznaczę, że w pełni dojrzałego i samodzielnie wyprodukowanego. Jak wspominają muzycy, samo miejsce pracy nad krążkiem było niesamowite. Zamek – Clearwell Castle w Forest of Dean w Gloucestershire. Ten sam, z którego korzystali Led Zeppelin i Deep Purple. To był strzał w samą dziesiątkę. Ten szczególny anturaż faktycznie przyczynił się do sukcesu. Otoczenie, niczym z filmów grozy, idealnie uzupełniało dopiero co stworzoną muzykę. Podobno nawet wówczas tam straszyło. Muzycy jakoby widzieli zjawę w czarnym płaszczu i na serio się najedli się strachu?! Ile w tym wszystkim jest mitu, a ile faktu przyprawionego środkami zmieniającymi świadomość, trudno rozstrzygnąć. Ale trzeba przyznać, że atmosfera zamczyska sprzyjała takim wydarzeniom. Ukoronowaniem tej niekonwencjonalnej pracy była sesja w Morgan Studios w Londynie we wrześniu 1973 roku. Niespełna 3 miesiące później piąta płyta Black Sabbath trafiła do sprzedaży. 


Rejestracji materiału towarzyszył klawiszowiec Rick Wakeman, po sąsiedzku nagrywający płytę w swojej macierzystej formacji Yes. Słuchając albumu nieodparcie odnosimy wrażenie, że jego wpływ na klimat finalnego brzmienia był niebagatelny. Mistrz instrumentów klawiszowych wlał w ten gęsty „sabbatoski” wywar ożywcze krople dźwiękowego eliksiru, wygenerowane z całego wachlarza organów, syntezatorów itp. Zaowocowało to naprawdę super efektem, przyciągającym jeszcze szersze audytorium do konsumpcji tej niezaprzeczalnie wartościowej muzyki. Dodatkowego smaczku dała wizyta członków legendarnego Led Zeppelin z aktywnym udziałem perkusisty Johna Bonhama, udzielającego się w utworze Sabra Cadabra. Niestety niewykorzystanego w końcowy miksie materiału na album. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy światło dzienne ujrzy kiedyś wspólny jam session, które można roboczo określić „Black Zeppelin” albo „Led Sabbath” ;-) ?


Każda płyta musi posiadać okładkę, a ów album posiadał bardzo okazałą! Autorem został Drew Struzan, a właściwie jego malowidło „The Rape od Christ”, w graficznej adaptacji agencji „Pacific Eye & Ear” Ernie Cefalu, odpowiadającej za kilkaset projektów okładek płyt rockowych i plakatów filmowych. Dla jednych – trudną do przyjęcia za sprawą elementów satanistycznych, dla drugich – rewelacyjną z powodu przykuwającej uwagę grafiki. Muszę się w tym miejscu pochylić nad tym zagadnieniem, bo warto. Nie każdy znajduje, czy też zna przesłanie, które niesie ten pozornie kontrowersyjny projekt. (I znowu ukryte przesłanie… 😄 ) Na stronie tytułowej mamy można rzec symboliczne, przysłowiowe „łoże madejowe”, czyli moment przejścia do zaświatów w wersji tej pesymistycznej, czyli wstąpienia w otoczeniu demonów w piekielne czeluści. Na odwrocie natomiast umieszczono wizerunek łóżka, ale we frasobliwym otoczeniu najbliższych umierającego, czy też dobrodusznych istot – aniołów, które towarzyszą człowiekowi w łagodnej drodze do raju. Dwa przeciwstawne wyobrażenia wejścia w świat pozagrobowy, dają każdemu wgląd, a zarazem wolny wybór determinowany własnym życiem doczesnym. Nie jest to obraz zgłaszający nachalne satanistyczne zapędy Black Sabbath, a jedynie przestroga co do wizji progu istnienia. A że dosyć dosadnie, to już sprawa krnąbrnego wizerunku kwartetu. Dodatkowe kontrowersje budziło użycie czcionki runicznej w napisach na okładce. Litera S przywoływała skojarzenia ze zbrodniczą formacją wojskową faszystowskich Niemiec. Sam Ozzy Osbourne trafnie podsumował bezkompromisowy charakter obwoluty: „Okładka symbolizuje dobrą i złą naturę wszystkiego”. 


Jest muzyka, musi ją uzupełniać tekst. Jak to tradycyjnie bywało na poprzednich płytach, autorem jest Basista Terence „Geezer” Butler, który w sposób sugestywny uzupełnił warstwę dźwiękową, podejmując się trudnych oraz ważnych tematów. Od spraw fundamentalnych takich jak początek i sens istnienia (A National Acrobat) aż do ponurych wniosków dotyczących egzystencji, hipokryzji i samotności człowieka (Sabbath Bloody Sabbath). Wątki kasandryczne dominują i uparcie cisną się na plan pierwszy w treści literackiej „Sabbsów”. Ponura wizja świata nie nastraja optymistycznie, ale też może udzielić wskazówki, co do naszych wyborów zarówno w skali jednostki, jak i mas ludzkich (Spiral Architect, Killing Yourself To Live). Chociaż zdecydowanie dominują mroczne tematy, mamy równolegle udaną próbę zmiany nastroju w przekazie utworu Sabra Cadabra, gdzie Ozzy z przekonaniem oddaje się miłosnym peanom do płci pięknej. 

Więc, jeśli nie wsłuchałeś się w zawartości tego albumu, to najwyższa pora odrobić zaległości. Obowiązkowa muzyczna lektura nie tylko dla fanów ciężkiego grania!




sobota, 29 lutego 2020

THIN LIZZY - Live And Dangerous (Vertigo 1978)


Lublin. Wczesne lata 90-te. Dom Kultury Kolejarza przy ulicy Kunickiego. Jesienny wieczór. Ponownie projekcja koncertu z kasety VHS. Tym razem Thin Lizzy. Siadam wygodnie. Widzów niewielu, ale garstka jest. Dla nich to będzie coś fajnego. Na ekranie niewielkiego telebimu coś majaczy. Muzycy pojawiają się na scenie. Zaczynają grać. Stary dobry rock. Irlandczycy dosłownie dają z siebie wszystko. Ten koncert zarejestrowany na filmowej taśmie jest świetny, pomimo dość przeciętnej jakości obrazu i dźwięku. Na żywo pewnie porażało!!! Zazdroszczę do dziś widzom obecnym na tamtych występach (w latach 1977 i 78). Zazdroszczę, że mieli możliwość osobistego uczestnictwa w wydarzeniach, które wzbudzają u współczesnego człowieka pragnienie teleportacji w czasie, aby stanąć pod sceną i dać się ponieść emocjom towarzyszącym w każdej chwili koncertu.



Pal licho, że na płycie są dogrywki studyjne! Pewnie i na filmie ich nie brakuje (wokale i gitary?). I tak to wszystko niezmiernie podpasowało mi i wciąż nieustannie się podoba! To album raczej z rodzaju posłuchaj, poczuj i wkręć się w tę pełną energii muzykę, niż na chłodno kalkuluj, czy aby na pewno jest idealnie zagrane, czy przypadkiem czegoś tam nie brakuje?

Zespół ukazany jest bardzo sugestywnie w apogeum swojej działalności. Taki koncertowy the best of. Jedynie lukę stwarza nieobecność wśród setlisty spopularyzowanego przez Metallikę –Whiskey in the Jar. Płyta live zagrana przez „zaprawione w boju”, najbardziej twórcze wydanie Thin Lizzy - Phil Lynott (wokal i gitara basowa), Brian Downey (perkusja), Scott Gorham (gitara) i Brian Robertson (gitara). Do pełni szczęścia może tylko brakować, kolejnego muzyka zespołu, legendarnego Gary’ego Moore’a. I pomyśleć, że płyta została nagrana nieco z przypadku, gdyż ówczesny producent Tony Visconti nie miał czasu na pracochłonną pracę w studiu nagraniowym, a jedynie mógł zarejestrować i zgrabnie obrobić materiał z koncertów formacji (14 listopada 1976 r. londyńskie Hammersmith Odeon, 20 i 21 października 1977 r. filadelfijskie Tower Theater i 28 października 1977 r. Toronto).


Na tym, podwójnym w wersji winylowej, albumie nie mogło zabraknąć hitów z tamtych czasów, jak np. frywolny Dancing in the Moonlight, galopujący Don't Believe a Word, rozbrykany Emerald, energetyczny i przebojowy Cowboy Song, zawadiacki Jailbreak, oczywiście zapadający w pamięci na wieczność The Boys are Back in Town. Thin Lizzy zabierając się do tej płyty, spożytkował sprawdzone, stare zasady. Do takich należy zaliczyć kilka rzeczy składających się na doskonałą płytę koncertową: trafnie dobrana lista zagranych utworów, szlachetność brzmienia, żarliwa reakcja widowni, rubaszne komentarze lidera zespołu. Live And Dangerous to właśnie taki album. 


Doprawdy niebezpieczny koncert! Z niepodrabialną atmosferą, jakby zamkniętą w kapsule czasu. Wyraziście brzmiącą perkusją, doskonałym pulsem gitary basowej i kwiecistymi pochodami gitar, które często pozytywnie przytłaczają, tudzież zwinne i melodyjne solówki bez popadania w gitarowy przepych. Synergia obu gitarzystów - idealnie precyzyjne w partiach melodycznych, luzacko spowolnione przy riffowych zagrywkach, swobodny wokal Lynotta świetnie zharmonizowany z pulsem jego nieodłącznej gitary basowej – dosłowne meritum formuły Thin Lizzy. Irlandczycy po prostu posiadali to COŚ. Nie do podrobienia brzmienie, znakomite kawałki zaopatrzone w chwytliwe refreny, kontakt z publicznością, image, charyzmatycznego lidera, wzięte riffy! Ostatecznie najbardziej reprezentatywne muzyczne świadectwo Thin Lizzy w jego znakomitym wcieleniu. Choć niektórzy twierdzą, że zbyt zachowawcze i wycyzelowane. Tu pojawia się pytanie: Ale czy ktoś zna Ich jakiś lepszy, uwieczniony na płycie, koncert?!

Więc pozostaje jedynie zakręcić płytą... i napić się piwka (lub jakiegoś drinka) ku pamięci Philipa Parisa Lynotta.





Ps. Nie chcę tu zabrzmieć jak moralista, ale jak to często bywa w życiu rockmana, na karierze, i w ostateczności na życiu lidera Phila Lynotta, zaważyły narkotyki przyczyniając się do przedwczesnej śmierci muzyka, kompozytora i wykonawcy. Nie wspominam o tym, żeby kogoś uświadamiać o czających się życiowych niebezpieczeństwach. Jednego jestem pewien. Muzyka jaką stworzył, obroni się niewątpliwie sama nawet w perspektywie nieuniknionego upływu czasu.